Chapter 1: Prolog. 23 maja 1945 r.
Chapter Text
Minister magii Leonard Spencer-Moon zawahał się nieco, zanim otworzył drzwi prowadzące do pokoju przesłuchań. Kwatera główna brytyjskiej 2 Armii w Lüneburgu nie sprawiała wrażenia właściwego miejsca do przetrzymywania tak ważnego jeńca. Spartańskie wyposażenie, brudna podłoga z desek, obojętne twarze napotkanych przez Leonarda żołnierzy – nic z tych rzeczy nie świadczyło o tym, że w ich rękach po tych wszystkich latach znalazł się właśnie ten człowiek. Człowiek, na którego trwało niekończące się polowanie w środowisku mugoli, ale w jeszcze większym stopniu ze strony tych niewielu czarodziejów, którzy rozumieli, z kim i czym mają do czynienia.
Zaskakujące, ale tym razem szczęście uśmiechnęło się właśnie do mugoli. Wiedząc o tym, jak wiele koszmarnych zbrodni plami duszę jeńca, Leonard miał pełne podstawy do obaw, że po prostu nie zdąży dotrzeć do niego na czas. Pewnie tak właśnie by się stało, gdyby nie skontaktował się z nim sam Winston Churchill, który ze zdenerwowaniem tak niezwykłym dla nieugiętego premiera przekazał mu wiadomość o pojmaniu starego wroga.
Wszedłszy do gabinetu minister magii zrozumiał od razu, że czekano na niego: pewnie stary Winston zatroszczył się o to zawczasu.
— Pan Spencer-Moon? – zwrócił się doń człowiek w wojskowym mundurze, wyciągając rękę. – Jestem kapitan Thomas Selvester. Zakończyliśmy już wstępne przesłuchanie, więc jeniec jest do pańskiej dyspozycji. Gdy skończycie, doktor Wells przeprowadzi badanie i wyślemy go do Londynu, gdzie, obawiam się, długo nie będą go spuszczać z oka. Teraz ma pan najlepszą sposobność.
Obecny w gabinecie lekarz skinął głową i również podał ministrowi rękę, jednakże powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy. Odszedł na bok i otworzywszy walizeczkę, zaczął grzebać w niej z umyślnie obojętnym wyrazem twarzy.
— Mam nadzieję, że panowie rozumieją, że ta rozmowa jest absolutnie poufna i nie powinna w żaden sposób wyjść poza mury tego pokoju? – zapytał bez ogródek Leonard. – To coś więcej niż kwestia bezpieczeństwa narodowego. To kwestia przetrwania ludzkości.
Gdy rozmówcy zapewnili go, że są w pełni świadomi, czym jest tajemnica państwowa, minister zasiadł na krześle naprzeciwko jeńca, który wyzywająco patrzył mu w oczy, opierając się o oparcie i skrzyżowawszy ręce na piersi. Ten, który nie wykazał skruchy. Zbrodniarz wojenny. Zabójca milionów. Nie zasługiwał na życie, lecz jego tajemnica była znacznie bardziej niebezpieczna niż wszystko, z czym mieli do czynienia do tej pory. Jeśli ktokolwiek zdoła zrobić z niej użytek, zginie znacznie więcej niewinnych ludzi. Być może życie w ogóle przestanie istnieć. Ignorując całkowicie umyślną hardość w zachowaniu jeńca Leonard przystąpił do przesłuchania.
— Przyznaje pan, że reichsführer-SS Heinrich Himmler to pan?
— Czy przyznaję? – skrzywił się jeniec. – Sam przecież to powiedziałem waszym ludziom jeszcze przedwczoraj, kiedy nas zatrzymali. Powinien pan był dawać swoim podwładnym jaśniejsze instrukcje. Najpierw nie chcieli mi wierzyć, a potem nie wiedzieli, co ze mną zrobić.
— Rozumie pan, że przyszedł na pana koniec, panie Himmler? – nie reagując na zjadliwość zapytał minister. – Po wszystkim, co pan narobił, nie doczeka się pan ułaskawienia. Ale być może uda nam się złagodzić pański los, jeśli poda nam pan miejsce, w którym się znajduje… Wie pan, o czym mówię.
— Nawet, jeśli wiem, i tak nic wam nie powiem – powiedział Himmler z uśmieszkiem. – Tak, możecie mnie załatwić, skazać na straszną śmierć. Ale jestem gotów przez nią przejść, by odrodzić się w wiecznym życiu. Zostało nam niemało zwolenników. Wskrzeszą mnie, może pan być pewien.
Minister wnikliwie spojrzał mu w oczy, lecz nie zobaczywszy w nich niczego oprócz fanatycznego uporu, wzruszył ramionami i oświadczył:
— Mógłbym pana ponamawiać, potargować się, ale mam na to za mało czasu, zresztą, szczerze mówiąc, w ogóle nie mam ochoty, by cackać się z takimi jak pan. Kapitanie, niech pan przytrzyma mu głowę. Doktorze, niech pan spróbuje otworzyć mu usta.
— Veritaserum! – wykrzyknął reichsführer. – Słyszałem o tym, oczywiście. Nie będę łykać tego paskudztwa.
— To nie jest prośba, panie Himmler – spokojnie odpowiedział Leonard, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki niewielki szklany flakonik. – Niech pan powie: „a-a-a”…
Himmler gwałtownie odrzucił głowę, wyrwawszy się z rąk kapitana i kropla eliksiru prawdy spadła mu na ubranie. Potem wykrzywił się i mocno zacisnął szczęki. Coś chrupnęło mu w zębach i rozluźnił się, obdarzając obecnych triumfalnym uśmieszkiem.
— Cholera, rozgryzł ampułkę z cyjankiem – z rozgoryczeniem powiedział lekarz, schylając się nad jeńcem. – Ostatnio często się to zdarza. Naziści umieją zacierać ślady.
— Nie umrze tak od razu – z niezmąconym spokojem rzekł minister. – Veritaserum działa szybciej niż cyjanek, więc mamy jakieś pięć-dziesięć minut. Przytrzymajcie mu głowę.
Wypielęgnowaną twarz reichsführera zniekształciła panika. Wrzasnął i z wściekłością spróbował się uwolnić, lecz tym razem kapitan Selvester z taką siłą uchwycił jego głowę, że Himmler był w stanie tylko żałośnie podrygiwać. Doktor Wells wepchnął mu łyżkę między szczęki i nacisnął ją tak mocno, aż zaskrzypiało szkliwo. Leonard, nie tracąc czasu, podniósł flakon do warg wydającego urywany charkot jeńca i nalał mu płynu na język. Jedna kropla, dwie, trzy… Tyle wystarczyłoby w pełni, ale w takiej sytuacji podwójna dawka nie zaszkodzi, zwłaszcza, że pierwsze objawy zatrucia cyjankiem już dawały o sobie znać.
— Doktorze, ma pan jakąś odtrutkę? – zapytał szybko minister. – Trzeba spowolnić działanie trucizny. Szkoda, że nie wpadłem na to, żeby wziąć coś ze sobą na wszelki wypadek.
— Zrobię mu zastrzyk z glukozy, to powinno pomóc – odpowiedział doktor Wells, znów otwierając walizeczkę. – Proszę wybaczyć, panie reichsführer, nie mam czasu na sterylizowanie strzykawki. Zresztą nie bardzo mi się chce, prawdę mówiąc.
— Cóż, panie Himmler, muszę teraz powtórzyć swoje pytanie – zwrócił się znów do jeńca Leonard. – Nasz wywiad ustalił, że dwa lata temu, 16 października 1943 roku, Ahnenerbe zorganizowało ekspedycję z Edmundem Kissem na czele. Wiadomo nam, że zakończyła się ona sukcesem i że miejsce przeznaczenia znajdowało się gdzieś na południowym wschodzie Europy. Gdzie dokładnie? Co konkretnie udało się znaleźć?
— Albania – wychrypiał Himmler. Jego kończyny drgały kurczowo, świadcząc o zbliżającym się drugim stadium zatrucia cyjankiem. Ideologa niemieckiego nazizmu od śmierci dzieliło parę minut, mimo zastrzyku, który otrzymał. – Lasy Albanii, na wschód od Tirany. Porzucona osada z czasów rzymskich…
— Co tam znaleźliście, panie Himmler?
— Co tam znaleźliśmy? – odezwał się echem reichsführer. – Nie mogę powiedzieć. Nie wiem. Ale… Czy garncarz nie ma władzy nad gliną?
Po minucie daremnych usiłowań, by wydobyć z niego szczegóły, Heinrich Himmler zaczął miotać się w konwulsjach i stracił przytomność. Minęło jeszcze pięć minut, gdy doktor Wells stwierdził zgon, a kapitan Selvester, wzdychając, zasiadł do pisania raportu. O wizycie ministra magii raport ten nie wspominał ani słowem.
Chapter 2: Rytuał
Chapter Text
Część I. Żelazna wieża
Wszyscy ludzie są z mułu,
i z ziemi Adam został stworzony.
Pan rozdzielił ich w pełni swej mądrości
i różne wyznaczył im drogi.
Jednych pobłogosławił i wywyższył,
uświęcił i do siebie zbliżył,
innych przeklął, poniżył
i wygnał ich z miejsc pobytu.
Jak glina w ręce garncarza,
który ją kształtuje według swego upodobania,
tak ludzie są w ręku Tego, który ich stworzył,
i odda im według swego sądu.
(Syr 33, 10-13)*
Rytuał
Wychodząc z sowiarni Harry wpadł na Dumbledore’a, po którego spojrzeniu od razu zrozumiał, że dyrektor przyszedł tam po niego. To było do przewidzenia. Po tym, jak nieomylna Czara Ognia wyrzuciła jego nazwisko, nie mieli jeszcze czasu porozmawiać sam na sam. Dumbledore musiał uspokajać oburzonych dyrektorów Beauxbatons i Durmstrangu. Z kolei Harry, zdumiony i urażony agresywną reakcją Rona na swoją mimowolną nominację na reprezentanta Hogwartu, nie był w stanie myśleć o niczym innym.
Dobrze, że Hermiona poradziła mu, by napisał do Syriusza. Wyłożywszy sytuację na papierze Harry poczuł, jak niewidzialny ciężar na jego barkach jak gdyby dwukrotnie zmalał. Syriusz coś wymyśli. Na pewno wszystko się naprawi i Ron w końcu zrozumie, jak się wygłupił, a wtedy, być może…
— Harry! Tak myślałem, że cię tu znajdę – dyrektor Hogwartu uśmiechał się, lecz jego spojrzenie nadal wyrażało obawę. – Znajdziesz chwilę?
— Oczywiście, panie profesorze – odpowiedział Harry. – Przepraszam, że musiał pan mnie szukać. Powinienem był sam do pana pójść po tym, co się stało. Po prostu…
— Nie, nie, wszystko w porządku. Masz teraz wystarczająco trosk i bez tłumaczenia się przed dyrekcją szkoły. A jednak przyszedłem, by cię o coś poprosić.
Harry nie odpowiedział, tylko wyczekująco spojrzał w oczy dyrektorowi, który najwyraźniej nie kwapił się z przechodzeniem do sedna sprawy. Czego mógł chcieć? Może chciał poprosić o zwiększenie czujności albo o zachowanie tajemnicy, albo… Jego rozmyślania przerwało niepewne pokasływanie Dumbledore’a. Harry już dawno nie widział go takim zakłopotanym. Wydawało się, że stary czarodziej podejmuje jedną z najtrudniejszych decyzji w swoim życiu.
— Widzisz, Harry – odważył się w końcu Dumbledore. – Poważnie obawiam się o twoje życie. Tak, wiem, wcześniej też nie byłeś bezpieczny i to nader mnie martwi, gdyż szkoła znajduje się pod moim kierownictwem, a ja odpowiadam za życie i bezpieczeństwo swoich uczniów. Ale teraz sytuacja nabiera naprawdę złowieszczych obrotów i jeśli coś ci się stanie… Słowem, nie mogę do tego dopuścić.
Harry poczuł, jak całe jego wnętrze robi się lodowate. Chcą go wyrzucić ze szkoły! A wszystko dla tego przeklętego bezpieczeństwa! Tak jakby u Dursleyów miałoby mu być lepiej. Zresztą u nich w ogóle grozi mu to, że oszaleje i zrobi jakieś samobójcze głupstwo bez żadnego udziału wrogów. Już nabrał w płuca powietrza, by wygłosić płomienną mowę o tym, że oczywiście będzie czujny, ostrożny i nigdzie się nie ruszy bez wiedzy dyrektora, lecz w tym momencie Dumbledore postanowił kontynuować.
— Mam zamiar… podjąć kroki, ale potrzebuję do tego twojego bezpośredniego udziału.
W głosie Dumbledore’a było słychać starannie skrywane napięcie, jak gdyby się bał, że powie za dużo, lecz Harry postarał się przekonać samego siebie, że po prostu mu się wydawało. Oczywiście, dyrektor Hogwartu przy całej swojej prostolinijności zawsze miał co najmniej jednego asa w rękawie, którego nie kwapił się ujawniać, ale tutaj? Czego mógł się obawiać? Rozgłoszenia pieczołowicie chronionej tajemnicy?
— Oczywiście, zrobię wszystko, co w mojej mocy – rzekł Harry niepewnie. Zakłopotanie dyrektora udzieliło się także jemu.
— W takim razie, jeśli to nie będzie trudne, przyjdź pod wieczór do mojego gabinetu. Sam. Zajmę ci około dwóch godzin. – Dumbledore westchnął w napięciu, jak gdyby właśnie podpisał na kogoś wyrok śmierci, i spuścił głowę. – To naprawdę ważne, Harry.
— Oczywiście, panie profesorze – odezwał się Harry, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc. Dumbledore, skinąwszy mu krótko głową, znikł w przejściu.
Przez pewien czas Harry spoglądał za nim niewidzącym wzrokiem, próbując się domyślić, na czym konkretnie może polegać ów „bezpośredni udział”. Może jakiś magiczny rytuał? Ale jaki byłby pożytek z niedouczonego czarodzieja w czynności, z którą wielki mag nie może poradzić sobie samodzielnie? Kompletnie zagubiony Harry wszedł do ciemnego przejścia i podążył w górę po schodach.
W pokoju wspólnym Gryffindoru było nad podziw pusto i Harry opadł na fotel przy kominku, opierając się o oparcie. Wszystko szło na opak. Wydawałoby się, że w miarę tego, jak przybywało mu lat, jego możliwości kierowania swoim życiem powinny rosnąć. W rzeczywistości nie tylko nie zyskał możliwości wpływania na swój los, a rozstał się nawet z marną iluzją kontroli. Wszystko, co działo się z nim przez te lata, było jak gdyby wyreżyserowane przez szalonego półboga, tasującego ludzi i okoliczności, by podsunąć Harry’emu kolejną scenę i oddawać się rozrywce, obserwując, jak jego podopieczny porusza się po szklanym korytarzu, nie będąc w stanie dokonać ani jednego samodzielnego wyboru. Ale to byłby w stanie jeszcze wytrzymać, gdyby miał nadzieję na wybawienie. Jednak najbliższe perspektywy nie wróżyły takiej nadziei i resztki jego wiary w prawidłowość i racjonalność otaczającego go świata tonęły w gęstej mgle, nasuwającej się z przyszłości niczym ściana.
— Harry! – wyrwał go z ponurego zamyślenia głos Hermiony, której zbliżenia się nawet nie zauważył. – Nie widziałeś Rona?
— Nabijasz się ze mnie? – odpowiedział. – On ostatnio nawet się do mnie nie zbliża. Wbił sobie do głowy…
— Więc to przez to jesteś taki ponury? Harry, przestań. Minie trochę czasu i nawet do Rona dotrze.
— Nie chodzi mi o Rona. Po prostu… Dziwnie jakoś to wszystko się ostatnio układa. Mam wrażenie, że jestem jakąś rzeczą, którą jedni chcą uchronić, inni – zniszczyć, ale nikogo nie interesuje to, czego chcę ja sam.
— No, co ty mówisz? – zaprotestowała z wyrzutem, położywszy mu rękę na ramieniu. – My przecież nigdy nie próbowaliśmy cię wykorzystywać. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi! Ron, wiadomo, jest tępy, ale on też nigdy nie postrzegałby ciebie jako… rzeczy.
Spojrzenie Hermiony promieniało taką szczerością i troską, że jego chandra nie wytrzymała i zaczęła się kruszyć. Mimo woli poczuł, że topnieje i jego usta rozpłynęły się w uśmiechu. Gdy przyjaciółka odwzajemniła uśmiech, odwrócił się, by nie pokazywać jej, jak zabłysły jego oczy od gromadzących się łez. Spróbował jak najszybciej zmienić temat.
— Dopiero co spotkałem dyrektora. Prosił, żebym do niego przyszedł dziś wieczorem, i to jeszcze koniecznie samemu. Mówi, że grozi mi niebezpieczeństwo i chce podjąć jakieś kroki, wyobrażasz to sobie? – próbował udawać wesołość, ale wyszło niezbyt przekonująco.
Wbrew jego oczekiwaniom Hermionę wyraźnie to zaniepokoiło. Spochmurniała, zamyślając się o czymś, a potem zapytała:
— To dziwne. Jeśli chce cię chronić, to po co żąda, żebyś był sam?
— Nie wiem. Może to nie do końca legalne. Sama pamiętasz, że niektóre rodzaje magii nie zachwyciłyby ministerstwa.
Hermiona pokręciła głową.
— Harry, tu jest coś nie tak. Nie wiem, dlaczego, ale niepokoi mnie to.
— Nie ufasz Dumbledore’owi? Jakoś to do ciebie niepodobne, Hermiono. – Harry uśmiechnął się, ale mimo woli i sam też się zaniepokoił.
Co tak naprawdę szykuje dlań dyrektor? Dumbledore był ostatnią osobą, którego Harry zacząłby podejrzewać, że zrobi mu krzywdę, gdyby… Gdyby nie mogło być takich okoliczności, że innego wyboru po prostu by nie było. Wielki czarodziej w ciągu swojego życia wiele przeszedł i niejednokrotnie zdarzało mu się tracić przyjaciół w strasznej, wyczerpującej wojnie z Voldemortem i jego zwolennikami. A co, jeśli jego, Harry’ego życie było sposobem na uratowanie wielu innych? Sam w duchu zgadzał się z prawidłowością takiego motywu, ale nie robiło mu się od tego lżej. Świadomie oddać życie za kogoś – to jedno, a czymś zupełnie innym jest odgrywanie roli bezradnej ofiary na ołtarzu.
— Ja mu ufam, Harry – odpowiedziała Hermiona. – Po prostu się o ciebie martwię i tyle. Może pójdziemy razem?
— Ale dyrektor powiedział…
— Założę pelerynę niewidkę. – Widząc, że Harry chce zaoponować, dodała pospiesznie: – Nie, Harry, nie mam zamiaru do niczego się wtrącać, jeśli tylko nie stanie się nic faktycznie niebezpiecznego. Słowo honoru, nie będę. Po prostu chcę być spokojna i nie myśleć potem, że stało ci się coś strasznego, a ty to ukrywasz, żebyśmy się nie martwili.
Spojrzawszy jej w oczy Harry zrozumiał, że nie chodzi tylko o niepokój o niego. Hermiona po prostu była zaintrygowana i chciała wiedzieć, w jaką przygodę on zaraz się wplącze. Westchnąwszy z rezygnacją, odpowiedział twierdząco, nie powstrzymawszy się od krótkiego ironicznego uśmieszku. Daleko mu było do pewności, że tak potężny czarodziej jak Albus Dumbledore da się nabrać w tak prymitywny sposób, ale w każdym razie nie widział nic złego w tym pomyśle. W najgorszym razie dyrektor po prostu wyczuje oszustwo i wyrzuci Hermionę za drzwi.
***
Dumbledore oczekiwał przy drzwiach swojego gabinetu i Harry, spojrzawszy mu w twarz, zaniepokoił się nie na żarty. Wydawało się, że dyrektor – i tak sędziwy – postarzał się jeszcze o jakieś dziesięć lat, a jego spojrzenie wyrażało mieszaninę obawy i rezygnacji. Nie wydawał się teraz wszechmocnym magiem, lecz po prostu bezradnym staruszkiem. Zaszczutym. Złamanym.
— Panie profesorze – zaczął niepewnie Harry. – Czy wszystko u pana w porządku?
— Wszystko w porządku, Harry – odpowiedział Dumbledore z wymuszonym uśmiechem, a uśmiech ten zniknął wraz z ostatnim wypowiedzianym przezeń słowem. Obecności Hermiony jednak nie zauważył. – Proszę, chodź za mną.
— Ale dokąd?...
— Niedaleko. Musimy po prostu zejść po schodach na sam dół.
Obawy Harry’ego nasiliły się i obejrzał się machinalnie, próbując uchwycić obecność niewidzialnej Hermiony. Co tu się w ogóle dzieje? Dumbledore czasem lubił być tajemniczy, ale nigdy nie zachowywał się tak, jak teraz. W miarę tego, jak podążali w półmroku przez labirynt zmieniających położenie schodów i pojawiających się znikąd przejść, powietrze wokół nich stawało się chłodniejsze i gęstsze. Zwykłe dźwięki wypełniające Hogwart prawie ucichły: nawet echo ich kroków cichło, zanim zdążyło rozbrzmieć. Z powodu uczucia zimna kończyny zaczynały drżeć w wyczuwalny sposób i Harry nie był pewien, czy przyczyną tego jest tylko zimno.
— Hmm… Panie profesorze? – Harry przerwał milczenie, gdy wyszli na słabo oświetloną kamienną platformę, która wydawała się zawieszona nad czarną przepaścią.
— Już całkiem blisko, Harry – odpowiedział Dumbledore. – Dosłownie tylko jedne schody.
To okazało się prawdą. Dał się słyszeć zgrzyt ocierających się o siebie kamieni i w ciemności przed nimi pojawiły się zarysy balustrady. Poruszające się schody zbliżyły się i połączyły z platformą, na której się znajdowali, sprawiając, że zadrżała pod nimi podłoga. Ruszyli w dół po schodach i wkrótce znaleźli się w ciemnym i zimnym pomieszczeniu, w którym wśród mroku rysowały się kształty jakichś przedmiotów. Dumbledore podniósł rękę i pstryknął palcami. Przestrzeń wokół nich rozjaśniło białe światło z umocowanych na ścianach czarodziejskich pochodni.
Rozejrzawszy się, Harry nie mógł się oprzeć wrażeniu. Przestronne okrągłe pomieszczenie było zastawione stołami warsztatowymi i szafami zapełnionymi ogromną liczbą słoików, kolb i innego szkła laboratoryjnego, w którym Harry nie był w stanie dostrzec niczego wyglądającego znajomo. W kilku okrągłych misach leżało coś podobnego do wyschniętych grud czerwonawej gliny, nieco dalej stał gliniany posąg naturalnej wielkości o bardzo schematycznych kształtach. Gdzie oni trafili? Co to jest? Miejsce pracy jakiegoś alchemika? Tuż obok Harry’ego dał się słyszeć wydech niewidzialnej Hermiony i Harry w panice spojrzał na dyrektora – czy nie usłyszał? Ale Dumbledore patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem i najwyraźniej nie przywiązałby szczególnej wagi nawet do pojawienia się samego Voldemorta z oddziałem śmierciożerców.
— Gdzie jesteśmy, panie profesorze? – zapytał Harry z zachwytem w głosie.
— To stara pracownia profesora Kwiryniusza Quirrella – odpowiedział Dumbledore. – Nikt tu nie wchodził od czasu… No, właśnie od tego czasu.
Na stole znajdującym się najbliżej stało kilka donic z doszczętnie wyschniętymi kwiatami. Wszystkie powierzchnie poziome pokrywała zauważalna warstwa dziwnego, błyszczącego kurzu, jak gdyby ktoś obsypał pracownię drobno zmielonymi diamentami. W twarz dmuchnął niespodziewanie słaby wiaterek o zapachu liści i drewna, zwiewając dolną połę peleryny niewidki z kostki Hermiony. Harry odwrócił się do niej, a jej wzrok wyrażał wszystko, co mógł myśleć o jej niedbalstwie. Hermiona z pośpiechem poprawiła pelerynę.
— Portal nadal działa – zauważył Dumbledore, skierowawszy się w stronę środka pracowni, gdzie znajdował się nieduży stolik ze stojącą na jego blacie ceramiczną misą. – Chodź, Harry.
Gdy podeszli bliżej, Harry zobaczył, że misa nie jest pusta – była napełniona do połowy bezbarwnym płynem, nad którym kłębiła się gęsta biała para. Od czasu do czasu powiew wiatru rozganiał ją, wywołując na powierzchni cieczy słabe falowanie, lecz wkrótce para znów gęstniała, jak gdyby misa stała na małym ogniu.
— Równocześnie ze mną włóż rękę do tej misy – powiedział Dumbledore i, zauważywszy powątpiewanie Harry’ego, dodał: – Nie bój się. Ta ciecz nie zrobi ci krzywdy. To tylko portal.
Harry podniósł rękę, rzuciwszy wieloznaczne spojrzenie tam, gdzie w jego wyobrażeniu powinna była znajdować się Hermiona, i włożył koniuszki palców do cieczy w tym samym momencie, gdy uczynił to dyrektor. Świat wokół niego zawirował. Pochodnie na ścianach zlały się w jedno oślepiająco białe pasmo, gardło mu się ścisnęło, a potem ogromna siła przerzuciła ich przez przestrzeń jak cyklon tropikalny uczyniłby z puszkiem. Wszystko było takie same, jak podczas podróży świstoklikiem na mistrzostwa świata w quidditchu, lecz znacznie trudniejsze do zniesienia.
Gdy chaotyczne wirowanie ustało, Harry zdał sobie sprawę, że siedzi na spłowiałych liściach, otoczony przez stare dęby, przez których gęste korony z trudem było widoczne wieczorne niebo. Koło siebie zdążył zauważyć mignięcie ręki Hermiony, poprawiającej pelerynę, która zsunęła jej się podczas podróży, i jego niepokój zmniejszył się. Zostawić najlepszą przyjaciółkę samą w mrocznych katakumbach Hogwartu – to była ostatnia rzecz, na którą miałby teraz ochotę. Dumbledore, który stał już opodal, jak gdyby nie było żadnego lotu przez portal, odwrócił się i rzekł:
— Jesteśmy prawie na miejscu. Oto cel naszej podróży – wskazał ruiny jakiejś brudnobiałej budowli widniejącej za pniami drzew.
— Ale… gdzie jesteśmy, panie profesorze? – zapytał Harry.
— To Albania, Harry – odpowiedział Dumbledore. — Świątynia Stworzenia. Jedno z najlepiej strzeżonych miejsc o niesamowitym nasyceniu magią, w którego murach nie raz działo się wiele ciekawych rzeczy.
— Więc to tutaj Czarny Pan spotkał się z profesorem Quirrellem? – domyślił się Harry.
— Właśnie tak, mój chłopcze. Lecz Voldemort nie zdołał wtedy posiąść najważniejszego sekretu tego miejsca. A profesorowi się to częściowo udało. Chodźmy do ruin. Pokażę ci to.
— A na czym polega ta tajemnica? – zapytał Harry, gdy podeszli do zrujnowanego wejścia do budowli.
— To miejsce… – zaczął Dumbledore, lecz nie zdążył dokończyć.
W ciemnym przejściu pojawił się zarys masywnej ludzkiej postaci i gardłowy głos, pozbawiony wszelkich oznak emocji, rzekł:
— Quid queris?
— Misterium vitae! – odparł Dumbledore.
— Quid est finis? – nalegał głos.
— Glorificamus figulus! – twardo odrzekł Dumbledore.
— Veni in – padła odpowiedź.
Postać wyszła z przejścia i Harry mimo woli cofnął się o krok. Mimo że słońce już zaszło i pociemniałe niebo oświetlało niewiele, to wystarczyło, by przyjrzeć się stojącej przed nimi istocie. Najbardziej przypominała gliniany posąg, który widzieli w pracowni Quirrella. Przypominająca człowieka postać bez wyrażonych szczegółów anatomicznych, o zamazanych rysach twarzy, na której zaledwie można było rozpoznać zarys nosa i oczodoły, odsunęła się w bok, robiąc przejście, i zastygła w bezruchu.
— Panie profesorze… Kto to jest? – zapytał wstrząśnięty Harry. Nie widział nigdy niczego podobnego, a co więcej, o takich istotach nie wspominała ani jedna książka, którą przyszłoby mu wertować w bibliotece Hogwartu. Być może czytała o tym Hermiona, lecz z niepojętych powodów zachowywała milczenie i do Harry’ego docierał jedynie jej przyspieszony oddech tuż przy jego lewym uchu – najwyraźniej na widok istoty mimo woli przysunęła się bliżej.
— To gliniany golem – odpowiedział po prostu Dumbledore. – Strażnik Świątyni. Potężny i niemal całkowicie odporny na większość działań niszczących. Dowiesz się o nim więcej w swoim czasie, jeśli będzie cię to ciekawiło, ale teraz, Harry, musimy iść dalej. Nie mamy tak dużo czasu. Sama nasza obecność obniża poziom bezpieczeństwa tego miejsca i możesz być pewien, że na świecie nie brakuje sił, które pragnęłyby to wykorzystać.
Przechodząc obok golema Harry zaniepokoił się nie na żarty – czy strażnik przepuści Hermionę? Jeśli zdoła ją dostrzec i weźmie za intruza… Lecz golem pozostał nieruchomy i wilgotna, chropowata glina na jego powierzchni zastygła w stanie niezmąconego spokoju. Harry’emu zdarzało się widzieć ożywające posągi i rycerskie zbroje, ale to było coś innego. Jakaś obca magia, o wiele starsza niż to, z czym miewał do czynienia wcześniej. Czy jest to żywa istota, czy po prostu czarodziejski automat z gliny, pozbawiony rozumu i woli? Sądząc po zachowaniu – raczej to drugie, ale jednak…
Harry nie zdołał dokończyć tej myśli – przeszedłszy przez ciemny korytarz znaleźli się na skraju obszernego, kwadratowego pomieszczenia, w centrum którego wznosiło się coś przypominającego ołtarz. Sufit budowli był całkowicie zrujnowany i jego fragmenty były bezładnie rozsiane po posadzce. Na popękanych ścianach gęsto rozrastały się pędy bluszczu. Od czasu do czasu powiew wiatru poruszał gałęziami drzew nad głowami, a wtedy z góry napływał desant setek pożółkłych liści, opadających z szelestem na prastare kamienie i nagromadzony przez wieki mursz.
Przeszli dalej i znaleźli się u podnóża tego, co Harry wziął za ołtarz. Z bliska budowla ta stanowiła masywną marmurową płytę z odłupanymi brzegami i głębokim pęknięciem na wskroś pośrodku. Na płycie równym szeregiem leżały trzy nieruchome golemy.
— Stój tutaj, Harry – powiedział Dumbledore. – Ja się teraz oddalę, ale ty zostań na miejscu, cokolwiek by się działo, rozumiesz? To ważne.
— Dobrze, panie profesorze – kiwnął głową Harry. – Ale co ma pan zamiar zrobić?
— Nie masz się czego bać, Harry. Po prostu mam zamiar przeprowadzić pewien obrzęd. To bardzo stara technika magiczna i boję się, że będzie nas drogo kosztować, ale za to pozwoli uchronić twoje życie, jeśli… Słowem, w najgorszym przypadku. Nie będę cię oszukiwać, przez ostatnie kilkaset lat, o ile wiem, użyto tego sposobu tylko raz, a rezultat okazał się w końcu niezbyt przyjemny. Nie uciekałbym się do tego, ale twoje życie jest dla nas wszystkich zbyt cenne. Być może jesteś naszą jedyną szansą na zwycięstwo. Czarny Pan wróci, jestem tego pewien, a bez ciebie jesteśmy prawdopodobnie skazani na klęskę.
Dumbledore okrążył ołtarz i skierował się do oddalonej ściany. Do Harry’ego dobiegały nieznane formuły zaklęć wypowiadanych przez starego czarodzieja, i już po raz kolejny w tym dniu poczuł wielką gulę w gardle. Oczywiście, dyrektor zapewnił, że nic mu nie zagraża, i chodzi o to, by uchronić jego życie… Ale dlaczego w takim razie sam Dumbledore się boi? Przecież naprawdę się bał, a teraz stało się to oczywiste. Zakłopotanie, roztargnienie, rozbiegane oczy: jakich konsekwencji mógł się obawiać najsilniejszy mag swojej epoki? Harry nie był w stanie znaleźć ani jednego wiarygodnego wytłumaczenia. Pozostawało tylko czekać, aż czas sam udzieli odpowiedzi na to pytanie.
Z lewej strony dał się słyszeć szelest i Harry machinalnie wyciągnął rękę, która natrafiła na materiał peleryny niewidki. Oblał się zimnym potem.
— Hermiono! – wysyczał tak cicho, jak tylko się dało. — Co ty tu robisz?! A jeśli obrzęd zadziała na nas dwoje nieprawidłowo? Natychmiast odejdź na bok!
— Harry, ale ja przecież… – dał się słyszeć w odpowiedzi pospieszny szept, by zaraz urwać się w pół słowa.
I w tym momencie poczuł. Gdzieś tam, w mroku zrujnowanej Świątyni Stworzenia, wielki czarodziej Albus Dumbledore recytował rytualne formuły, wznosząc głos z każdą frazą, a powietrze napełniało jakby dzwonienie z zaświatów, przenikające, zdawałoby się, do szpiku kości. Harry poczuł ucisk w klatce piersiowej, jakby otoczyła ją stalowa obręcz, jego oddech się urwał, a przed oczyma popłynęły mu krwawe plamy. Spróbował krzyknąć, ale nie był w stanie wydać ani jednego dźwięku.
— Spiritus autem carnes! – recytował śpiewnie Dumbledore, a każde jego słowo odbijało się rozbłyskiem światła w zamglonym wzroku Harry’ego.
— Spiritus vitae in luto! – huknęła sama przestrzeń i Harry upadł na kolana. Obok usłyszał łoskot upadającego ciała. Peleryna niewidka rozwiała się i zobaczył Hermionę, która leżała nieprzytomna koło ołtarza.
— Fiat vitae! – dobiegł doń głos Dumbledore’a i świat przestał istnieć. Nie, nie stracił przytomności: był w pełni świadomy, myślał, postrzegał swoje istnienie, ale nic ponadto. Nawet nie mógłby nazwać tego stanu ciemnością, bo nie widział nic. Wydawało się, że zapomniał o samej zdolności widzenia, jak gdyby nigdy jej nie miał. Nie słyszał niczego, nawet ciszy. I nawet upływ czasu postrzegał jako coś zupełnie abstrakcyjnego i nie mającego z nim nic wspólnego. To była przestrzeń czystej myśli, pozbawionej wszelkiej atrybutyki fizycznego świata, wyrafinowanej do stopnia nagiej struktury logicznej bez żadnych odcieni postrzegania emocjonalnego. „Czy ja umarłem?” – pojawiła się myśl w tym, co Harry nadal jeszcze postrzegał swoją osobowością. Myśl, którą kiedyś uznałby za przerażającą, nie wzbudzała żadnych uczuć i nie rodziła żadnych skojarzeń. „Nie wiem” – sformułował odpowiedź po nieokreślonym okresie bezczasu. „Zaczekam” – urodziła się następna myśl.
Nie musiał jednak czekać długo. Strumień odczuć wdarł się w jego ciało jak morska woda, która zdruzgotała chwiejną zaporę, i wydawał się ostrzejszy i bardziej wyrazisty niż kiedykolwiek wcześniej. Harry zerwał się na równe nogi i wpadł na Dumbledore’a, którego cała postać wyrażała rozpacz. Podążywszy za jego wzrokiem Harry zobaczył, jak w ślad za nim z kamiennej posadzki podnosi się Hermiona, trzymając w ręku pelerynę niewidkę. Spojrzawszy dyrektorowi w oczy spuściła wzrok z miną winowajcy, ale nic nie powiedziała.
— Panno Granger – rzekł w końcu dyrektor – nawet sobie pani nie wyobraża, co narobiła. Pani…
Albus Dumbledore machnął ręką i umilkł, spuściwszy głowę.
— Panie profesorze – powiedział Harry – ja wiedziałem o tym. Hermiona po prostu się o mnie martwiła, więc postanowiliśmy, że będzie przy mnie.
Stary czarodziej bezsilnie opadł na masywny kawał marmuru, który niegdyś był częścią świątynnego sufitu. Milczał – i to było najgorsze. Poczucie winy – jeden z najbardziej nieprzyjemnych stanów, które Harry’emu przyszło przeżywać, również i teraz zalało go wraz z głową. Co takiego narobili właśnie z Hermioną?
— Teraz prawie nie pozostało nam zasobów do nadchodzącej walki – nie podnosząc głowy odpowiedział Dumbledore na niewypowiedziane pytanie Harry’ego. – I nie wiem, czy nam wystarczy…
— Wystarczy, jeśli wymyślę, jak uzupełnić zapasy – dał się słyszeć pewnie brzmiący głos od strony wejścia. Jego właściciela prawie nie dało się dostrzec w ciemności, zwłaszcza, że przed oczyma Harry’ego nadal latały kolorowe plamy, ale głos… Harry mógłby przysiąc, że już gdzieś go słyszał, i zmrużył oczy, usiłując przyjrzeć się nowo przybyłemu.
— Już tu jesteś, stary przyjacielu? – podniósł głowę Dumbledore. – Zatroszcz się o nich. A nam czas wracać do Hogwartu.
— Ale, panie profesorze – zaczęła Hermiona – czy pan chce nas tutaj…
— Wybaczcie, moi drodzy – zwrócił się do nich czarodziej, wznosząc różdżkę. – Dla was to będzie najlepsze.
— Zaraz! – wykrzyknął Harry z przestrachem, odskoczywszy do tyłu. Wreszcie zdał sobie sprawę z tego, czyj głos usłyszał. Ale było już za późno.
— Obliviate! – rzekł Dumbledore.
A potem była tylko kłębiąca się mgła, niejasne, błądzące światło i echo głosów dookoła.
* Wszystkie cytaty biblijne podaję za Biblią Tysiąclecia.
Chapter 3: Przebudzenie
Chapter Text
Czekał w bezczasie, który się nie kończył. Mógłby powiedzieć, że to długo trwało, ale zupełnie nie odczuwał upływu czasu. Chwilami bez widocznych przyczyn jego świadomość czy też podświadomość rodziła myśli i przeżywał je jakby obserwując z boku. Jedna z myśli była pytaniem „czy ja istnieję?” i nie od razu przypomniał sobie, co to znaczy „ja”. Gdy zaś sobie przypomniał, doszedł do wniosku, że zapewne nie istnieje i wcale go to nie zaniepokoiło.
Potem przyszedł ból. Ból nie był silny, ale wyprowadzał z równowagi – coś ostrego wbijało mu się w plecy. Zdziwił się: więc ma plecy? Potem zdziwił się tym, że jest zdolny się dziwić, i nagle zdał sobie sprawę, że nie, jednak istnieje i nawet ma imię. Ma na imię Harry i leży na zimnej i nierównej kamiennej powierzchni.
Harry otworzył oczy i przez zrujnowany sufit Świątyni Stworzenia zobaczył niebo, po którym wiatr przeganiał kłębiaste chmury oświetlone wschodzącym słońcem. Co się z nim stało? Pamiętał, jak stał koło kamiennego ołtarza wraz z Hermioną, gdy ogarnęła ich fala dziwnej magii Dumbledore’a, a potem… Potem był bezczas, kompletny brak uczuć i myśli, biorące się znikąd.
Harry sróbował wstać i całe ciało przeszył mu ból. Z trudem przewrócił się na bok i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie ma na sobie ani strzępka odzieży. Albus Dumbledore zostawił go w Świątyni Stworzenia. Samego. Nagiego. Nadal jeszcze nie uświadomiwszy sobie, co się stało, podniósł wzrok i zobaczył, że koło niego leży coś ciemnego i masywnego, podobnego w zarysie do człowieka. Harry wyciągnął rękę, by dotknąć go palcami, lecz od razu ją cofnął. Był to golem – jeden z tych, które widział na ołtarzu, a on, Harry, leżał koło niego. Ale gdzie są dwa pozostałe? Może magia Dumbledore’a je obudziła i teraz penetrują świątynię, gotowe, by rozprawić się z nieproszonymi gośćmi? Dyrektor powiedział, że są prawie niepokonane, więc będzie znacznie trudniej zadać cios im niż trollowi, którego wpuścił do Hogwartu profesor Quirrell, opętany przez Czarnego Pana. Nawet gdyby miał przy sobie różdżkę.
Z tyłu dał się słyszeć szelest i Harry odwrócił się gwałtownie, omal nie przewracając się z bólu, który przeszył mu nadal jeszcze nieposłuszne ciało. Za nim usiłowała wstać z płyty ołtarza kompletnie naga Hermiona, opierając się na drżących rękach. Gdy spojrzała na niego, wytrzeszczyła oczy i wypaliła:
— Harry! Dlaczego jesteś… – i dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że w kwestii odzieży sprawa przedstawia się u niej dokładnie tak samo. Próbując zasłonić się rękami, co udało jej się zaledwie w niewielkim stopniu, wrzasnęła: – Odwróć się natychmiast! Nie patrz na mnie!
Osłupiały Harry pospiesznie się odwrócił, lecz odezwał się głośnym szeptem:
— Cicho! Mogą nas usłyszeć!
— Kto może nas usłyszeć? – zapytała Hermiona, w której głosie nadal było słychać oburzenie, i – sądząc po dźwięku – zsunęła się z płyty. – Co w ogóle się stało? Pamiętam, jak profesor Dumbledore zaczął jakiś rytuał, a potem…
— Pamiętam to samo, co i ty – Harry zeskoczył na podłogę, poczuł, jak ostry kawałek marmuru wbił mu się w lewą stopę i, kulejąc, ruszył w stronę stosu przywianych przez wiatr gałęzi z zamiarem sporządzenia sobie czegokolwiek, co mogłoby zasłonić nagość.
Ostrożnie spojrzawszy z ukosa na Hermionę zobaczył, że też jest już zajęta tym samym, mocując sobie u pasa świeżą gałąź dębu za pomocą długich łodyg czegoś podobnego do bluszczu. Jego spojrzenie nie pozostało niezauważone.
— Nie patrz! – wykrzyknęła z oburzeniem Hermiona, machnąwszy ręką w jego stronę. – Nie myślałam, że jesteś taki.
— Wybacz – odparł zarumieniony Harry, odwróciwszy się pospiesznie. – Nie chciałem.
Gdy Harry grzebał w stosie gałęzi, próbując znaleźć coś, co zachowało wystarczająco dużo liści, dał się słyszeć dźwięk kroków. Harry zaczął nasłuchiwać. Ktoś szedł do nich szybkim i pewnym krokiem od strony wejścia do świątyni i zdecydowanie nie był to golem. Może to profesor Dumbledore po nich wrócił? Może doszło tu do katastrofy i poszedł po pomoc? Harry cicho zawołał Hermionę i zastygł w bezruchu, nie spuszczając z oczu ciemnego przejścia, po schodach którego prześlizgiwały się już pierwsze promienie słońca, przebijające się przez wyłom w górnej części przeciwległej ściany. Ogarnął go nieokreślony niepokój i nie był on związany ze zbliżającym się człowiekiem. W tym, co widział, było coś, co się nie zgadzało i w żaden sposób nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Zamyśliwszy się o tym, omal nie przegapił chwili, gdy nieznajomy pojawił się w przejściu.
— Ocknęliście się już? – dał się słyszeć drwiący głos i jego właściciel pojawił się w świetle, mrużąc oczy, gdy promienie słońca prześliznęły się po jego twarzy. – Przyniosłem wam ubrania. Ledwo zdążyłem – nie myślałem, że będzie potrzebna odzież dla dwojga.
Harry osłupiał. Nawet Hermiona, zapomniawszy na moment o wstydliwości, przyglądała się przybyszowi szeroko otwartymi oczyma, dopóki w panice nie schowała się za bezkształtnym kawałem marmuru przysypanym pożółkłymi liśćmi. Nie mogli nie poznać tego człowieka. Długa, czarna szata, krzywy uśmieszek, fioletowy turban na głowie… Gdy Harry ostatni raz widział profesora Kwiryniusza Quirrella, ten ze strasznymi oparzeniami umierał w podziemiach Hogwartu przy zwierciadle Ain Eingarp i nie miał szans na pozostanie przy życiu.
— O co chodzi? Mam nadzieję, że nie zostaliście naturystami? – przerwał milczenie Quirrell, podchodząc bliżej i rozwijając zawiniątko, które trzymał w rękach. – Ubranie dla pani, panno Granger. A to dla pana, panie Potter.
Patrząc na Quirrella nie można było powiedzieć, że był on kiedyś bezwolną powłoką Czarnego Pana. Stojący przed nimi czarodziej promieniał siłą i zdrowiem, a w jego oczach nie było nawet cienia tej rozpaczy zaszczutego zwierzęcia, który czasem przebłyskiwał w spojrzeniu tamtego, dawnego nauczyciela obrony przed czarną magią. Wydawało się, że się odrodził i przeżył życie od nowa, poprawiwszy wszystkie fatalne błędy siebie samego z przeszłości. Ale jak coś takiego byłoby możliwe?
— Przecież pan jest martwy – powiedział cicho Harry. – Pamiętam, jak pan umierał!
— Niezupełnie – zaprzeczył profesor. – Ale proszę pozwolić mi, bym objaśnił wszystko później. Nie możemy pozostawać tu długo.
— No nie, panie profesorze, proszę wyjaśnić teraz! – wykrzyknęła Hermiona, która rozpaczliwie próbowała założyć szatę o kroju, do którego nie przywykła, nie pokazując się przy tym zza swojej zaimprowizowanej kryjówki. – Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać…
— Lord Voldemort jest martwy, panno Granger – przerwał jej Quirrell. – Jednakże jestem pewien, że wcześniej czy później znów się odrodzi i musimy być gotowi na ten moment. I, co ważne, wy musicie być na to gotowi, a zwłaszcza Chłopiec, Który Przeżył – jeśli oczywiście i tym razem ma zamiar przeżyć.
— Panie profesorze, co pan ma na potylicy pod turbanem? – zapytał bez ogródek Harry, zignorowawszy uszczypliwość. Był już kompletnie ubrany i stał teraz przed Quirrellem, patrząc mu w oczy.
Na twarzy Quirrella znów pojawił się krzywy uśmieszek. Zrobił krok w przód, po czym Harry i Hermiona odsunęli się mimo woli.
— A jak pan myśli, panie Potter? – zapytał ironicznie. — Swoją dość przerzedzoną czuprynę, to oczywiste. Dostałem ten turban w nagrodę za to, że…
— …uratował pan jakiegoś afrykańskiego księcia od zombie – dokończył za Quirrella Harry. – Tak, pamiętam. Tyle, że nie wierzę w ani jedno słowo z tej historii. Widziałem, co pan ukrywał pod materiałem.
— Czyżby? – Quirrell wzniósł brwi i zaczął rozwijać swoje nakrycie głowy, beztrosko pomrukując pod nosem coś z Wagnera.
Harry zastygł w bezruchu, zauważywszy kątem oka, że Hermiona już kompletnie się ubrała i zmierza w jego stronę, nie odrywając pełnego niepokoju wzroku od profesora. Quirrell ściągnął z głowy ostatnie pasma fioletowego materiału, pod którymi okazały się być starannie ułożone czarne włosy. Następnie profesor teatralnie rozłożył ręce i niespiesznie odwrócił się plecami. Włosy na potylicy faktycznie były przerzedzone, ale nie było tam widać nic niezwykłego: zwyczajna potylica zwyczajnego człowieka.
— Zadowoleni? – zapytał profesor z nieskrywaną drwiną w głosie. – Jeśli nie macie już więcej pilnych spraw, to proszę, żebyście od razu poszli za mną.
— Przepraszam, panie profesorze, ale lepiej zaczekamy na powrót dyrektora – sprzeciwił się Harry. – Nie wiem, jakim cudem udało się panu przeżyć, ale po tym, co widziałem, nie mam podstaw, by panu zaufać… Nawet jeśli nie jest pan teraz kontrolowany przez Czarnego Pana.
Quirrell westchnął ciężko i popatrzył na Harry’ego z miną wyrażającą bezgraniczną cierpliwość. Potem, bez słowa i nie zwracając najmniejszej uwagi na wrogie spojrzenia Harry’ego i Hermiony, zaczął od nowa zawiązywać turban na głowie. Dopiero teraz Harry zwrócił uwagę, że materiał znacznie różnił się od tego, który zapamiętał: na brzegach fioletowego pasma błyszczała tu i ówdzie złota nić, a po wewnętrznej stronie mignął mu wyhaftowany tą samą złotą nicią napis, którego nie zdążył odczytać. Quirrell skończył, podniósł na nich wzrok i beznamiętnym tonem oznajmił:
— Dumbledore po was nie przyjdzie. W ogóle przypuszczam, że nie przyjdzie tu w najbliższej przyszłości. I wy oboje nie wrócicie do Hogwartu – a na pewno nie wcześniej, niż po Voldemorcie i jego śmierciożercach zostaną tylko wspomnienia. Zresztą nawet wtedy nie będzie to miało większego sensu. Zadbam o to, żebyście mieli gdzie mieszkać i gdzie się uczyć, zapewnię wam przyzwoity poziom bezpieczeństwa i tyle. Czeka was nowe życie i zapewniam was, że będzie miało niejedną zaletę w porównaniu z poprzednim.
Hermiona poczerwieniała i wybiegła naprzód, wyrwawszy rękę Harry’emu, który próbował ją powstrzymać.
— O czym pan mówi?! Nie chodzi mi po prostu o to, żeby wrócić do szkoły, zostawiłam rodzinę, która na mnie czeka! Nie wiem, co dyrektor sobie myślał…
— Proszę mi wierzyć, dyrektor wszystko przemyślał. A pani, panno Granger, nie powinna w ogóle na nic narzekać – wplątała się pani w tę historię z własnej inicjatywy. Proszę za mną, a po drodze wszystko wyjaśnię – Quirrell, nie czekając na odpowiedź twierdzącą, odwrócił się i ruszył do wyjścia. – Fakt, że raczej nie będziecie zachwyceni tym wyjaśnieniem.
Harry, rzuciwszy Quirrellowi ponure spojrzenie, podążył za nim. Po drodze wziął pod rękę Hermionę i poprosił ją wzrokiem, by poszła za profesorem. Hermiona, nadal nie posiadając się z oburzenia, znów wyrwała mu rękę i poszła przodem, starając się nadążyć za szybkimi krokami Quirrella. Harry, zdumiony impulsywnym zachowaniem przyjaciółki, chrząknął tylko i poszedł za nią. „Co jej jest? Gniewa się, że przez sekundę zobaczyłem ją nago, czy co?”. Pokręciwszy glową, postanowił porzucić wszelkie próby analizy jej zachowania i przełączył się na łatwiejszą i bardziej nurtującą go kwestię.
— Panie profesorze, idziemy z panem, ale nadal czekam na wyjaśnienia. Jak udało się panu przeżyć? Jak zdołał pan pozbyć się Voldemorta? Dlaczego Dumbledore zostawił nas w tych ruinach?
Quirrell krótko parsknął śmiechem i zwolnił kroku. Odwróciwszy się, mimochodem rzucił okiem na Harry’ego, a wyraz jego twarzy spodobał się temu ostatniemu znacznie mniej niż sam fakt pojawienia się dawnego wroga. Harry nie po raz pierwszy stykał się z ludźmi, którzy źle mu życzyli: rodzina Dursleyów zrobiła wszystko, by stało się to dlań życiową normą. Ale po raz pierwszy człowiek, który teoretycznie powinien życzyć mu śmierci, patrzył nań z głębokim współczuciem.
— No cóż – powiedział w końcu profesor i znów zwolnił, pozwalając obojgu, by go dogonili – zacznijmy od tego, że nietrudno było mi przeżyć, bo nigdy nie byłem umierający. Nie byłem też opętany przez Czarnego Pana. Panie Potter, nigdy wcześniej się nie widzieliśmy. Człowiek, którego pamiętacie jako Kwiryniusza Quirrella… To nie byłem ja.
Nie można powiedzieć, żeby Harry był nader zdziwiony: spodziewał się czegoś podobnego. Ale usłyszeć takie słowa od dyrektora, któremu w pełni ufał, to byłoby jedno – a usłyszeć od prawdopodobnego wroga, który już nie raz wprowadzał go w błąd, to było zupełnie co innego.
— Chce pan powiedzieć, że ktoś użył eliksiru wielosokowego, by się pod pana podszyć? – zapytał Harry z niedowierzaniem, przypomniawszy sobie własną przygodę z wcieleniem w Gregory’ego Goyle’a.
Quirrell pokręcił tylko głową i uśmiechnął się niewesoło. Harry poczuł nieprzyjemne uczucie w żołądku, a gardło mu się ścisnęło. Nie wiedzieć czemu pojawiła się u niego pewność: cokolwiek chciał powiedzieć profesor, nie będzie łatwo to przetrawić, więc nie ponaglał Quirrella do odpowiedzi. Przeszli przez drzwi wejściowe, przy których nadal stał bez ruchu gliniany golem. W jasnych promieniach porannego słońca nie wydawał się już tak groźny, jak minionego wieczoru, lecz Harry i tak postarał się ominąć go z daleka, gdy koło niego przechodził.
— Nie mamy pewności, kto i kiedy zbudował Świątynię Stworzenia – kontynuował Quirrell – ale w tym miejscu możemy wcielać osobowość człowieka w golema. I nie tylko osobowość. Zmienia się struktura golema i to na najgłębszym poziomie, i staje się on kopią tego człowieka, praktycznie nieodróżnialną od oryginału – z wyjątkiem ran, uszkodzeń ciała i śladów przebytych chorób. Jest to swego rodzaju sposób na uzyskanie nieśmiertelności… Jeśli tylko nie zapominać, że chodzi o stworzenie kopii, a nie o przeniesienie dusz. Na ile udało nam się tego dowiedzieć, takie właśnie było pierwotne przeznaczenie golemów. Oczywiście Czarny Pan szukał tego miejsca, podobnie jak wielu przed nim. Po raz pierwszy od setek lat świątynia została odnaleziona w trakcie jednej z ekspedycji zorganizowanej przez nazistów w okresie drugiej wojny światowej, jednakże nie zdążyli jej wykorzystać, a zresztą nie wiedzieli, jak.
— Więc nauczycielem obrony przed czarną magią był golem z pańską osobowością? To właśnie ma pan na myśli? Ale po co?...
— Całe swoje świadome życie poświęciłem badaniom nad utraconą wiedzą i byłem pierwszym od długiego czasu człowiekiem, któremu udało się wcielić w golema. Ale przeszkodzono mi. Nie wiedziałem, że w chwili, gdy przeprowadzałem obrzęd, duch Voldemorta daremnie usiłował przejąć kontrolę nad ciałem tego samego golema. Jaki był rezultat, już widzieliście – moja okaleczona kopia. Na szczęście zdążyłem uprzedzić Dumbledore’a, gdy wróciła do Hogwartu, będąc nosicielem osobowości Voldemorta. Trzeba oddać dyrektorowi sprawiedliwość: przyjął to nader spokojnie i w żaden sposób nie zdradził się z tym, że zna tajemnicę… Dla mnie zaś od tego momentu droga do Hogwartu była zamknięta.
Harry zaniemówił. Słowa profesora zszokowały także Hermionę, która spojrzała nań z niedowierzaniem i spróbowała zaoponować:
— Dumbledore o tym wiedział? Ale dlaczego pozwolił, by…
Quirrell machnął tylko ręką.
— Żeby Voldemort utracił czujność i zdradził swoje plany, a zarazem też ewentualnych sojuszników, oczywiście. Staruszka Albusa można nazwać kimkolwiek, tylko nie naiwnym prostakiem, a błędy strategiczne zdarzają mu się bardzo rzadko. Niestety jeden popełnił właśnie teraz dzięki pani. Nie myślcie, że jest okrutny i skłonny do zabawiania się ludzkimi losami – nie sprawia mu to przyjemności. Po prostu ten człowiek nigdy nie wrócił z wojny – wszystko, co dzieje się dookoła, jest dla niego elementem działań bojowych, niezależnie od tego, jak pokojowy wydawałby się dany okres. On planuje wiele kroków naprzód i dlatego jego decyzje mogą się czasem wydawać bezlitosne.
— No dobrze, przypuśćmy, że panu uwierzymy – powiedział niechętnie Harry – ale co ja mam z tym wszystkim wspólnego? Po co dyrektor przyprowadził mnie tutaj i zostawił… pod pańską opieką?
Quirrell zatrzymał się, popatrzył na Harry’ego i westchnął ciężko. Po wyrazie jego twarzy Harry mógłby przypuszczać, że profesor ma zamiar stwierdzić u niego raka w czwartym stadium. Chciał już zadać pytanie wprost, lecz zdławiony okrzyk Hermiony zmusił go do odwrócenia się. Na twarzy przyjaciółki było wypisane czyste przerażenie i zrozumienie.
— Widzę, że panna Granger już zrozumiała. Tak myślałem, że z was dwojga ona jest mądrzejsza – bez ceremonii zauważył Quirrell.
— O co chodzi, do diabła?! – wybuchł Harry. – Co pan ma na myśli?
Ale zrozumiał wszystko, jeszcze zanim Quirrell zdążył wypowiedzieć choćby słowo. Jak zresztą miał nie zrozumieć? Zachowanie Dumbledore’a w Hogwarcie, rytuał, który przerwał łańcuch jego wspomnień, przebudzenie na kamiennym ołtarzu, gdzie z trzech golemów został tylko jeden…
— Mieliśmy do dyspozycji trzy nieaktywne golemy – beznamiętnym tonem zaczął profesor – i jednego z nich Albus Dumbledore postanowił uczynić nosicielem pańskiej osobowości, panie Potter, na wypadek, gdyby oryginał został zniszczony przez Voldemorta. Tyle, że do rytuału wmieszała się panna Granger, więc straciliśmy dwa golemy, z których każdy jest niezwykle cenny. Po przeprowadzeniu rytuału dyrektor wrócił do Hogwartu z dwojgiem uczniów, którym wymazał pamięć o wizycie w świątyni, a mi polecił, bym zatroszczył się o kopie. Czyli o was. Przykro mi.
Harry milczał. Zabrakło mu słów, zresztą nawet nie próbował ich znaleźć – czuł się tak, jakby zrzucono go ze skały na kamienie. Można przyzwyczaić się do ciosów ze strony losu, zabierającego mu po kolei to, co kochał i uważał za najdroższe w życiu. Stracił rodziców, zanim dostał szansę ich poznać. Stracił normalne dzieciństwo, spędziwszy wczesne lata życia w zwariowanej rodzince Dursleyów. W zeszłym roku był gotów stracić Hogwart, a potem też samo życie. Ale tym razem…
Tym razem stracił samego siebie i to było najgorsze. Pamiętać wszystko, czuć się dawnym Harrym, ale przy tym z całą jasnością rozumieć, że jego dawne życie już do niego nie należy, to nawet nie bolało – nie był po prostu w stanie znaleźć właściwego wyrazu w swoim zasobie słów. Zdruzgotany, obejrzał się na Hermionę i zobaczywszy na jej twarzy odbicie takich samych emocji, zrozumiał nagle, że jej jest dwa razy gorzej. Nie była sierotą i dopiero teraz straciła swoich rodziców. Jeszcze nigdy nie doświadczyła bycia nikim.
— Ale, panie profesorze… – wydusił z siebie Harry nieoczekiwanie łamiącym się głosem – to przecież… To niemożliwe… To przecież ja. Pamiętam wszystko i…
Lecz sam nie wierzył w to, co mówił, a Quirrell, sądząc po niewesołym, krzywym uśmiechu, dobrze to widział.
— Panie Potter, nie ma pan okularów, ale mógłbym przysiąc, że ze wzrokiem wszystko u pana w porządku. A gdy pan spojrzy w jakiekolwiek lustro, łatwo się pan przekona, że nie ma też pańskiej słynnej blizny na czole. Nie próbuję wprowadzić pana w błąd i im wcześniej przestanie pan oszukiwać siebie samego, tym szybciej przystosuje się pan do swojej nowej rzeczywistości.
Harry spuścił głowę i zrobił wydech. Nie miał nic do powiedzenia: Quirrell nie kłamał i Harry, o dziwo, był mu wdzięczny za prostolinijność, nawet jeśli była okraszona nutą cynizmu. Ale nie chodziło tylko o niego. Odwrócił się do Hermiony i spojrzał jej w oczy, by zobaczyć, jak gaśnie w nich ostatnia nadzieja na to, że to jakiś idiotyczny kawał i on, Harry, zdoła wytłumaczyć to wszystko w rozsądny sposób. Pokręciła głową, chlipnęła i cofnęła się o krok. Potem jeszcze o jeden.
— Hermiono… – powiedział Harry, nie wiedząc, co właściwie chciałby jej powiedzieć. Ta odwróciła się i ile sił w nogach pobiegła do wejścia do Świątyni Stworzenia, gdzie nadal widniał zastygły w bezruchu posąg strażnika.
— Hermiono, ostrożnie! – wykrzyknął Harry. – Golem!...
Jeśli strażnik zareaguje na biegnącą dziewczynę jak na próbę ataku… Wystarczy jeden cios i będzie po Hermionie. Harry i bez tego stracił dziś zbyt wiele, by zostać w dodatku pozbawionym ostatniej bliskiej osoby na planecie. Rzucił się za nią, lecz w tej chwili na jego ramię opadła ręka.
— Proszę się nie denerwować – spokojnie rzekł Quirrell. – Golem ją przepuści. Ale teraz będziemy musieli wracać po pannę Granger. Trzeba przyznać, że pańska przyjaciółka stwarza dość dużo problemów.
— Pójdę po nią, panie profesorze – powiedział Harry. – Proszę, niech pan tu zaczeka, bo inaczej… to potrwa dłużej.
Quirrell wzruszył ramionami, ale nie dyskutował. Westchnął, oparł się plecami o najbliższe drzewo i skrzyżował ręce na piersi, patrząc, jak Hermiona, całkowicie ignorując strażnika, wbiegła do budynku. Harry skinął profesorowi głową i pobiegł za nią.
Znalazł Hermionę koło ołtarza. Siedziała na podłodze, objąwszy kolana rękami i oparłszy o nie twarz. Jej ramiona drgały od szlochu i Harry, patrząc na dziewczynę, poczuł nagle, jak zalewa go całego fala czarnej nienawiści. Uczucie to było tak silne i wszechogarniające, że Harry z początku nawet nie zdawał sobie sprawy, kto jest jego obiektem. Nienawidził Voldemorta, za sprawą którego życie ogromnej liczby ludzi – czarodziejów i mugoli – legło w gruzach. Nienawidził Dumbledore’a, który go tu zwabił, zgodnie ze swoją manierą nawet nie wytłumaczywszy mu tego, co go czeka. Nienawidził Quirrella za jego zimny racjonalizm i trzeźwe myślenie. Wszystko to było prawdą – ale tylko częściowo. Najbardziej ze wszystkiego nienawidził teraz siebie – za to, że nie mógł niczego powiedzieć, niczego zrobić, żeby jego przyjaciółka tak nie cierpiała.
Dlatego po prostu usiadł obok w milczeniu i wziął jej dłoń w swoją. Hermiona podniosła rękę i Harry pomyślał, że znów będzie chciała go odtrącić, lecz zamiast tego przysunęła się bliżej i objęła go oburącz, ufnie wtulając zapłakaną twarz w jego pierś.
— Hermiono… – powiedział cicho, głaszcząc ją po włosach – nie trzeba tak… Wiesz, nadal jesteś sobą. I ja nadal jestem mną. To, że teraz istnieją bardzo podobni do nas ludzie, nic nie znaczy.
— Harry – powiedziała bardzo cicho, prawie szeptem – teraz nigdy nie zobaczę swoich rodziców… swoich przyjaciół. Teraz oni dla mnie jakby umarli. Jak mogę się tam teraz pokazać? Przecież Dumbledore nie bez powodu nie zabrał nas z powrotem do Hogwartu. Nie chciał, żeby Czarny Pan wiedział o istnieniu kopii.
Czując, że Hermiona znów zatrzęsła się od szlochu, Harry troskliwie przytulił ją do siebie i zdał sobie sprawę, że sam połyka łzy, ze wszystkich sił starając się nie rozpłakać tak jak ona. Zrobił głęboki wdech, próbując się uspokoić.
— Zobaczysz swoich rodziców – powiedział tak pewnym tonem, jak tylko się dało, starając się, by głos mu nie zadrżał i ze zdziwieniem zauważył, że sam zaczyna wierzyć w to, co mówi. – Nadal jesteś ich córką. Kiedy to wszystko się skończy… Kiedy pokonamy Voldemorta, oboje będziemy mogli wrócić. Myślisz, że twoi rodzice będą cię mniej kochać tylko dlatego, że teraz masz siostrę bliźniaczkę?
Hermiona nie powiedziała nic, lecz wstrząsające nią szlochy stopniowo ucichły. Harry nie mówił już nic i po pewnym czasie Hermiona ostrożnie wysunęła się z jego objęć.
— Chodźmy, Harry – powiedziała. – Dowiedzmy się, jakie nowe życie przygotował dla nas profesor Quirrell.
Dziwna rzecz, ale Harry nie miał już tego głębokiego poczucia straty, z którym przyszedł do płaczącej Hermiony. Łzy przynoszą ulgę, wiedział o tym, ale wątpił, że właśnie teraz były one przyczyną zmian w jego spojrzeniu na świat. Z jakiegoś powodu Harry’emu nie chciało się tego analizować, jak gdyby bał się spłoszyć coś ważnego, co poczuł dopiero niedawno. Lepiej pozostawić niewypowiedzianym ten moment prawdziwej rzeczywistości – bardziej prawdziwej, niż całe życie fałszywego Harry’ego Pottera.
Profesor czekał na nich przy wejściu i po wyrazie jego twarzy nietrudno było się domyślić, że prawie stracił cierpliwość. Gdy podeszli bliżej, Quirrell odwrócił się gwałtownie i poprowadził ich dalej od ruin, w kierunku stojącego opodal starego, potężnego dębu z ciemną dziuplą ziejącą na wysokości klatki piersiowej.
— Równocześnie ze mną dotknijcie tylnej ściany dziupli – zakomenderował profesor i doczekawszy się, aż podejdą bliżej, wyciągnął rękę w ciemność.
Gdy wywołujący nudności wir ustał Harry zdał sobie sprawę, że siedzi na trawie. Dookoła nadal rosły drzewa, ale nie był to już ten prastary las Albanii, który dopiero co opuścili. Otaczający ich krajobraz nie był też podobny do żadnego z miejsc w pobliżu Hogwartu, na co zresztą Harry nie liczył. Podniósłszy się, pomógł Hermionie wstać i odwrócił się do profesora.
— Gdzie teraz jesteśmy? – zapytał.
— Klenzepark – odrzekł tamten. – Jesteśmy teraz na terenie miasta Ingolstadt, w Niemczech. Teraz przez jakiś czas będziemy musieli iść pieszo.
Machnął ręką w kierunku zespołu białych zamkowych wież widniejących zza drzew, nakazując gestem, by szli za nim. Przyjęli zaproszenie i wkrótce, minąwszy pas obsadzony drzewami, znaleźli się na otwartej przestrzeni, nadal pokrytej mimo pory roku gęstą, zieloną trawą. Quirrell skręcił w prawo i poprowadził ich do kładki dla pieszych, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia nielicznych przechodniów, którymi ci obdarzali podróżnych ubranych w stroje, do których mugole nie byli przyzwyczajeni.
— Właśnie, a jak u was z niemieckim? – zapytał nagle profesor. – Większość tutejszych mieszkańców rozumie wasz ojczysty język, ale będziecie tu długo, więc…
— Znam niemiecki – spokojnie odpowiedziała Hermiona.
Harry musiał się przyznać, że z tym językiem sprawa przedstawia się u niego słabo, i obiecać, że opanuje go jak najszybciej. W odpowiedzi na to Quirrell wydał nieokreślony dźwięk, w którym wyraźnie było słychać powątpiewanie. Gdy weszli na żelazne przęsło kładki, wyjaśnił:
— Donausteg. Pewnie w każdym mieście jest coś podobnego: most, na który przychodzą zakochani, żeby zostawić na nim symbol swojego związku. – Quirrell wskazał na balustradę, gęsto pokrytą kłódkami, i z jakiegoś powodu obce miasto stało się dla Harry’ego nieco bliższe i bardziej zrozumiałe.
Najwyraźniej coś podobnego odczuła też Hermiona: Harry zobaczył, jak rozpacz w jej spojrzeniu na sekundę ustąpiła miejsca ciepłu, a przez wargi przebiegł lekki uśmiech. „Miłość to uniwersalny język” – przypomniał sobie. Ten język rozumieją wszyscy… Na pewno? W jakim języku można porozumieć się z takimi jak Voldemort? Czy rozumieją chociaż jakikolwiek język oprócz języka brutalnej siły?
Zszedłszy z mostu, przecięli przebiegającą wzdłuż brzegu szosę i znaleźli się na opustoszałym parkingu koło białego średniowiecznego zamku, którego wieże Harry zobaczył za drzewami od razu po przybyciu do miasta. Żadnego gotyckiego wyrafinowania: solidne białe ściany, proste linie, pochyłości dachów jasno dawały do zrozumienia, że przeznaczeniem zamku jest niezawodna obrona, a jego budowniczych nie interesowała wzniosła estetyka.
— Neue Schloss – z ponurym patosem obwieścił Quirrell, zatrzymawszy się. – Nowy Zamek. Jesteśmy praktycznie na miejscu, pozostało nam tylko zejść do Zmroku.
— Zejść gdzie? – zapytał zdumiony Harry.
Quirrell, nie zaszczyciwszy go odpowiedzią, zrobił krok naprzód, rozłożył ręce na bok i powiedział niespodziewanie niskim głosem:
— Hic illuminati intrabant!
Harry’emu wydało się, że wszystko dookoła osnuł dym, ale tak nie było. Powietrze pozostało czyste, tylko słońce, które o tej porze było już wysoko, nagle wyblakło, jakby nałożono na nie gigantyczny filtr. Ciepły jesienny dzień przeniknął chłód i nastąpiła martwa cisza: ani śpiewu ptaków, ani szumu samochodów, ani okrzyków robotników drogowych na poboczu szosy. Nie było też samej szosy: widok miasta znacznie się zmienił. Wokół nich znajdował się zespół budowli, których architektura mało przypominała współczesne Ingolstadt – prędzej już zmodernizowane domy z XIX wieku.
Ale najbardziej imponująca zmiana zaszła w Nowym Zamku. Zrobił się szerszy, przybył mu szereg bastionów, a w jego centrum wznosiła się teraz gigantyczna wieża strzelająca w niebo. Uznać, że szokowała, to mało powiedziane – ona przerażała i wywierała nacisk na psychikę swoim niezmiernym ogromem. Choć pod względem architektonicznym pasowała do reszty zamku, miała też swoje charakterystyczne cechy. Na całej wysokości była umocniona metalową armaturą, blado pobłyskującą w świetle słońca, co nadawało jej starożytny, a zarazem futurystyczny wygląd, nasuwający skojarzenie z rozbitym miliony lat temu pojazdem kosmitów.
Harry przeniósł wzrok na odmienione wejście do zamku. Teraz po jego obu stronach stały posągi w antycznym greckim stylu o wysokości równej trzykrotności wzrostu człowieka. Jeden przedstawiał kobietę w todze z najeżonym spiczastymi elementami diademem na głowie – trzymała nad schodami wejściowymi pochodnię, płonącą widmowym niebieskim ogniem, i bardzo przypominała Statuę Wolności w Nowym Jorku. Drugi – potężnego mężczyznę, również z pochodnią, krzyżującą się po skosie z pochodnią kobiety i płonącą jaskrawopomarańczowym płomieniem.
— Hekate i Prometeusz – powiedział profesor Quirrell, gdy podeszli do schodów. – Symbolizują związek magii i technologii.
— Ale co to za… organizacja? – zapytała Hermiona, gdy przeszli pod skrzyżowanymi pochodniami i weszli po schodach. – Nigdy nie czytałam o niczym podobnym.
Quirrell uśmiechnął się, wykonał zapraszający gest w stronę wysokich, obitych pomalowaną na czarno stalą drzwi, i rzekł:
— O, nie, czytała o niej pani, panno Granger, i to niemało. Witam w Akademii Technomagii Eisenturm, wyższej szkole zakonu iluminatów.
Chapter 4: Eisenturm
Chapter Text
Patrząc na siedzącego przed nimi człowieka Harry poczuł gdzieś we wnętrzu przelotny chłód strachu. Pomyślał, że jest to irracjonalne uczucie – skierowane nań spojrzenie promieniało zainteresowaniem i życzliwością, ale wszystko pozostałe… Wszystko wskazywało na to, że Adam Weishaupt, jak przedstawił się przełożony zakonu, gdy weszli do jego gabinetu, już od dawna nie miał możliwości poruszać się samodzielnie. Do tego, co zostało z jego ciała, prowadziły dziesiątki rurek, przez które przepływała bladozielona ciecz zastępująca krew, a stalowe mocowania utrzymywały go w pionie. Biała, niemal przezroczysta twarz wydawała się zastygłą na wieki maską pośmiertną, a przy tym sprawiała wrażenie ukrytej siły o niejasnej naturze.
— Pewnie przeraża was mój wygląd, drodzy goście? – zapytał Weishaupt. – Niestety, nadal nie udało nam się znaleźć innych sposobów na nieśmiertelność, a czcigodny pan Flamel nie życzył sobie ujawnić nam sekretu kamienia filozoficznego, mimo że niejednokrotnie proponowaliśmy mu w zamian wszechstronne wsparcie i członkostwo w zakonie. Przez dwie i pół setki lat moje naturalne ciało ostatecznie straciło możliwość podtrzymywania swojego istnienia, więc jestem zmuszony korzystać z tego wszystkiego…
Weishaupt omiótł wzrokiem otaczające go ze wszystkich stron oprzyrządowanie i pogrążył się w milczeniu. Odczekawszy jakieś pół minuty Quirrell kaszlnął niecierpliwie, wyrwawszy go z krainy marzeń.
— Tak, tak – odezwał się tamten. – Proszę wybaczyć staruszkowi skłonność do oddawania się wspomnieniom. Panie Quirrell, czy opowiedział pan już naszym neofitom o zakonie i akademii?
— Tylko w ogólnym zarysie, panie Weishaupt. Nie mieliśmy tak dużo czasu.
— Cóż, w takim razie proponuję, by pokazał pan naszym młodym gościom główne pomieszczenia Wieży i umożliwił im spędzenie reszty dnia w ich pokojach lub spokojny spacer po okolicy. Tak gwałtowna zmiana otoczenia, nie mówiąc już o… niedawnych wydarzeniach z pewnością musiała ich zdezorientować.
Quirrell twierdząco kiwnął głową i wszyscy troje, pożegnawszy się z przełożonym zakonu, wyszli za drzwi.
— Takie to dziwne – powiedziała Hermiona. – Czytałam, że zakon iluminatów został zniszczony jeszcze dwieście lat temu. Oczywiście, krążyły plotki, że ocaleli i teraz wszystkie rządy świata są im podporządkowane, ale jak można wierzyć prasie bulwarowej?
Na twarzy Quirrella pojawił się jego zwykły pobłażliwy wyraz twarzy, którym reagował na każde stwierdzenie wydające mu się naiwnym głupstwem. Powitawszy przechodzącego obok uśmiechniętego mężczyznę w średnim wieku ze staroświeckimi kwadratowymi okularami na nosie, z intonacją cierpliwego wychowawcy w przedszkolu zaczął opowiadać:
— Jeśli pamięta pani, co czytała, panno Granger, wkrótce po oficjalnym założeniu zakonu został on zdelegalizowany przez władze, a członkostwo w nim było karane śmiercią. Jedyne, co pozostało areopagowi… tak nazywają tutaj radę nadzorczą organizacji – to zejście do głębokiego podziemia i ogłoszenie rozpadu bractwa. Co też wkrótce uczyniono. Od tej pory zakon ma status tajnej organizacji. Jednakże bajki o ukrytej władzy nad światem, jak słusznie pani zauważyła – to po prostu bzdury nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Organizacja ma znacznie poważniejsze i bardziej globalne cele niż zwyczajna władza polityczna, a jednym z tych celów jest edukacja. Akademia Eisenturm jest rdzeniem zakonu, jego głównym projektem. O, właśnie macie przed sobą główny hol wieży.
Wyszli z korytarza do przestronnego i jasnego prostokątnego pomieszczenia z ustawionymi dookoła fotelami. Nieliczne okna nie mogły zapewnić wystarczającej ilości światła, zwłaszcza że otoczenie, pogrążone w Zmroku, wydawało się ponure, a nawet widmowe. Światło wydobywało się z sufitu i Harry, podniósłszy wzrok, był tak wstrząśnięty, że około minuty stał z otwartymi ustami. „Żywy” sufit nie był dla niego nowiną: widział już coś takiego w Hogwarcie, ale sam obraz… Nad głównym holem Eisenturm, w stałej grawitacyjnej równowadze, unosiła się podwójna gwiazda, zalewając wszystko dookoła pomarańczowymi i niebieskimi promieniami. Harry jak gdyby znalazł się na powierzchni nieznanej planety i teraz nie mógł oderwać wzroku od leniwych protuberancji ślizgających się po powierzchni gwiazd jak ogromne ogniste węże.
— Podoba się? – dał się słyszeć głos z tyłu. Odwróciwszy się, Harry i Hermiona zobaczyli tego samego mężczyznę w okularach, którego dopiero co spotkali w korytarzu. Z beztroskim uśmiechem patrzył w górę, przeczesując dłonią splątane, kędzierzawe włosy. – To mój pomysł. Ta para gwiazd istnieje naprawdę: biało-niebieski olbrzym typu widmowego B1 i pomarańczowy olbrzym typu K0. Nadaliśmy im imiona…
— Hekate i Prometeusz? – przerwała mu Hermiona i od razu się zmieszała. – Przepraszam.
Mężczyzna roześmiał się i kiwnął twierdząco głową, przez co okulary spełzły mu na nos.
— Uchwyciła pani ten pomysł. Właśnie… profesor Max Werner, do usług – przedstawił się. – Jestem waszym nauczycielem naturoznawstwa: te zajęcia będą się odbywać razem z mugolskimi uczniami.
— Mugolskimi uczniami? – zdziwił się Harry i, zreflektowawszy się, przedstawił się. Hermiona poszła w jego ślady.
— Zgadza się, panie Potter – wtrącił się do rozmowy Quirrell. – Mniej więcej jedna trzecia wszystkich uczniów Eisenturm to mugole i charłacy. Są oni także wśród grona pedagogicznego. Bierzemy to, co najlepsze, z obydwu światów. Zgodzicie się chyba, że byłoby niewłaściwym ignorowanie utalentowanych uczniów tylko dlatego, że nie posiadają zdolności magicznych.
— Ale… Statut Tajności…
— Tak, panie Potter, to jest problem – odpowiedział profesor Werner. – To jeden z głównych powodów, dla których Eisenturm jest w stanie zimnej wojny prawie z całą resztą magicznego świata. Iluminatów szanują, czasem się ich boją, ale przy tym starają się nie wspominać zbyt często o samym naszym istnieniu. A my nie nalegamy. Niemniej jednak afiszowanie się z naszym istnieniem przed całym światem byłoby nierozsądne – czas na to jeszcze nie nadszedł, dlatego jedynie nieliczni mugole zostali uświadomieni. Mi taki zaszczyt przypadł w udziale około dziesięciu lat temu.
Pożegnawszy się z profesorem Wernerem minęli główny hol i podążyli szerokim korytarzem wzdłuż szeregu sal wykładowych. Wnętrze akademii wywierało na Harrym dwuznaczne wrażenie. Z punktu widzenia estetyki było nienaganne. Pomieszczenia, urządzone w klasycznym stylu antycznym, z kolumnami, freskami, płaskorzeźbami i marmurowymi posągami, cieszyły oko i stwarzały ogólnie patetyczne wrażenie. Dawała się odczuć przynależność do wyższej ligi magii: potęga i bogactwo zakonu nie budziły wątpliwości. Już sama możliwość oglądania tych wspaniałości w szczegółach bez obmierzłych okularów czyniła strumień postrzegania znacznie wyraźniejszym i ostrzejszym. Harry nawet nie podejrzewał, jak wiele znaczy dla człowieka dobry wzrok, dopóki sam tego nie odczuł. Trzeba było przyznać, że nawet biorąc pod uwagę skalę strat, gorzka pigułka została mu konkretnie osłodzona.
Ale przy tym wszystkim Harry’emu brakowało szczypty wesołego chaosu, który był obecny we wszystkim, co się tyczyło jego ukochanego Hogwartu. Żywe portrety, książki mogące ugryźć w palec, schody zmieniające swoje położenie w nieprzewidywalny sposób i – kto by pomyślał – nawet poltergeist Irytek na samą myśl wywoływał ostry przypływ nostalgii, silnej zwłaszcza dlatego, że nie było zbyt dużej nadziei na zobaczenie tego wszystkiego ponownie. Oczywiście, Harry był sierotą, jednakże Hogwart już dawno stał się dlań prawdziwą rodziną. Teraz znów został pozbawiony korzeni i nic więcej nie łączy go z poprzednim życiem, oprócz dwóch osób, które były teraz przy nim. Dziwne, jeśli pomyśleć – formalnie nie spotkał się z żadną z nich aż do dzisiejszego ranka. Od takich myśli można zwariować.
— Panie profesorze – zapytał Harry, by oderwać się od bolesnych wspomnień – a jak pan sam się tu znalazł? O ile pamiętam, wcześniej był pan nauczycielem mugoloznawstwa w Hogwarcie.
— Cóż, z iluminatami znam się już od dawna – odpowiedział Quirrell. – Zainteresowały ich moje badania nad golemami – są one tutaj jednym z priorytetowych kierunków, i sami się ze mną skontaktowali. Z początku nie przyjąłem ich propozycji dołączenia do zakonu, ale po spotkaniu z Voldemortem w Świątyni Stworzenia nie miałem za dużo alternatyw.
— Podoba się tu panu? – podjęła temat zachowująca dotychczas milczenie Hermiona. – Wie pan, tu jest jakoś tak… cicho. Wszystko jest bardzo imponujące i piękne, ale jakaś taka chłodna atmosfera. Jak w muzeum. Chcę powiedzieć, że… w końcu to jest szkoła. Gdzie zbierze się dużo dzieci, tam zawsze jest hałas i nieporządek.
— Niech pani poczeka na koniec zajęć – uśmiechnął się krzywo Quirrell. – Małe urwisy z młodszych roczników jeszcze sprawią, że będzie pani z goryczą wzdychać do tej ciszy. Jednakże w pani spostrzeżeniu jest ziarno prawdy. Eisenturm nie propaguje kolektywizmu. Tu wychowuje się samotników zdolnych do życia i walki bez jakiejkolwiek pomocy. Nie jest to oficjalną polityką zakonu, po prostu tak wyszło. Wielu rzeczy, do których jesteście przyzwyczajeni, tutaj nie ma. Ani mistrzostw w quidditchu, ani wspólnych dormitoriów, ani świętowania Bożego Narodzenia.
— Nie gra się tu w quidditcha? – Harry uniósł brwi z oburzeniem. Gra tak mocno wrosła w jego życie, że z trudem wyobrażał sobie naukę pozbawioną takich drobnych przyjemności życia. – Pamiętam, mówił pan, że nasze nowe życie będzie miało jakieś zalety w porównaniu ze starym.
— I to prawda. Ale nie będzie ono nieco ulepszoną wersją starego. Zresztą, jeśli doskwiera wam samotność, mogę wam poprawić nastrój: jadalnię mamy wspólną. Zresztą właśnie do niej doszliśmy – powiedział profesor, wprowadzając ich do jeszcze innego przestronnego pomieszczenia zastawionego rzędami stołów. – Czas kolacji jeszcze nie nadszedł, ale myślę, że już umieracie z głodu. To nie są żarty: ani razu w życiu nic nie jeść!
Harry wzdrygnął się boleśnie, gdy wytknięto mu jego pochodzenie, lecz spojrzawszy na beztroski uśmieszek profesora postanowił nie przywiązywać do tego wagi. Quirrell nie chciał go zranić: on szczerze nie rozumiał, co może być tak strasznego w sytuacji Harry’ego i Hermiony, więc bez ceremonii sobie z tego żartował.
Zasiedli w pobliżu okna, z którego rozpościerał się przepiękny widok na Dunaj – robiący wrażenie nawet w Zmroku, choć przy tym wywołujący dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. Skrzat, który podawał im do stołu, przypomniał Harry’emu wyzwolonego rok wcześniej Zgredka i to wspomnienie znów boleśnie odezwało się w jego wnętrzu. Spochmurniawszy, odwrócił się do okna i w tym momencie dotarło do niego, co w tym pejzażu wydało mu się tak niewłaściwe. Harry patrzył na widok z wysokości co najmniej dziesięciu pięter. A przecież dokładnie pamiętał, że przez cały czas spędzony w wieży ani razu nie widzieli żadnych schodów oprócz kilku stopni na ganku.
— Panie profesorze – zwrócił się do Quirrella, kiwając głową w stronę okna – jak znaleźliśmy się na takiej wysokości?
— Czekałem, kiedy zapytacie, jak taka przestrzeń mieści się na jednym piętrze – uśmiechnął się Quirrell, odkrawając sobie kawałek sznycla. – To dzieło oświeconej Tsao Shu, będzie ona prowadzić u was zajęcia z magii metrycznej. Jest prawdziwym geniuszem tego, co się tyczy pracy z przestrzenią i czasem. Właśnie, Zmrok też jest rezultatem wykorzystania tego działu czarodziejskiej sztuki, lecz jego czarodzieje iluminatów stworzyli jeszcze w XIX wieku, by ostatecznie rozwiązać problem zachowania tajemnicy.
Quirrell zaczął opowiadać o charakterystycznych cechach magii iluminatów. Hermiona słuchała go z takim zainteresowaniem, że od czasu do czasu zapominała o przeżuwaniu jedzenia, zresztą w ogóle nie miała szczególnego apetytu. Harry – przeciwnie, szybko dojadł swoją porcję, po czym odczuł senność, więc objaśnień profesora słuchał jednym uchem. Oparł się na krześle, wytężając siłę woli, by nie zasnąć. W tym momencie po całym pomieszczeniu rozległ się melodyjny dźwięk gongu, po którym nastąpił narastający gwar głosów w korytarzu. Drzwi jadalni otworzyły się, wpuszczając gromadę uczniów ze wszystkich grup wiekowych: najmłodsi mogli mieć z osiem lat, nie więcej. Większość z nich nosiła szaty tego samego kroju, co obecne stroje Harry’ego i Hermiony, jednakże było też sporo uczniów w zwykłych ubraniach – jak widać akademia nie wymuszała ścisłego podporządkowywania się tradycji.
Uwagę Harry’ego zwróciła czwórka młodzieży w zbliżonym do niego wieku – dwie dziewczęta i dwaj młodzieńcy – którzy zasiedli przy sąsiednim stole, rozłożywszy przed sobą gazetę, najwyraźniej mugolską, i zaczęli burzliwie dyskutować nad jakimś artykułem. Harry nie rozumiał ani słowa, lecz Quirrell i Hermiona wyraźnie się zainteresowali.
— O co chodzi? – zapytał Harry, w myśli składając sobie obietnicę, by opanować język niemiecki tak szybko, jak tylko się da.
— Kolejne rytualne zabójstwo w mieście w zeszłym tygodniu – odpowiedział profesor po chwili milczenia. – Zdaje się, znaleziono jakiś ślad.
— Kolejne?
— Czwarte z kolei w tym roku. Tak w ogóle to dziwna historia. Ingolstadt to spokojne miasto, tutaj i zwyczajne zabójstwa są rzadkie. A tu nagle coś takiego… – coś we wzroku Quirrella mówiło o tym, że dla niego jest to coś więcej niż zwykłe, nawet i straszne zdarzenie w mieście.
— A co w tym dziwnego? – zainteresował się Harry.
— Wszystkie zabójstwa miały miejsce w czasie pełni, a do tego wszystkie ofiary nie miały żadnych obrażeń ciała. Ani ran, ani stłuczeń, ani oznak otrucia – jak gdyby po prostu zmarły nagle i bez powodu. Lekarz medycyny sądowej wysunął przypuszczenie, że użyto bardzo silnej, kontaktowej trucizny paraliżującej układ nerwowy, ale coś takiego trudno dostać poza laboratoriami obronnymi. Zwłaszcza, że to w ogóle nie przypomina zabójstw na tle politycznym – ofiary nigdy nie wtrącały się do polityki, nie były świadkami w głośnych sprawach i w ogóle najwyraźniej nie wyróżniały się niczym szczególnym. Myślę, że nikt by się nie domyślił, że jest to właśnie seria zabójstw, gdyby każdy z zabitych nie został znaleziony w centrum narysowanego na ziemi runicznego pentagramu. Jeśli interesuje was moje zdanie, ktoś najpierw obezwładnił ich zaklęciem, a potem wykończył starą dobrą Avadą albo czymś podobnym. Zabójca jest czarodziejem i to właśnie jest dziwne.
— Mając w pamięci Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, trudno uznać to za dziwne, panie profesorze – poważnie odparła Hermiona. Kątem ucha nadal przysłuchiwała się rozmowom uczniów przy sąsiednim stole.
— W gruncie rzeczy tak, czarodzieje, podobnie jak wszyscy inni, od czasu do czasu stają się zabójcami – bez zwykłego dla siebie sarkazmu w głosie odpowiedział Quirrell. – Jednakże to jest Ingolstadt. To w pełni nasz teren. Niewielu tu czarodziejów nie należących do zakonu, a my znamy wszystkich. Nikt z nich nie mógł popełnić wszystkich tych zabójstw.
— Niech pan nie będzie taki pewny, panie Quirrell – z zagadkowym półuśmiechem powiedziała przechodząca obok młoda kobieta w granatowej szacie. – Jeśli czarodziej umyślnie unika zwracania na siebie uwagi zakonu, może mu się to przez dłuższy czas udawać.
— Poznajcie oświeconą Elsę Fries – powiedział Quirrell. – Będzie was uczyć historii teoretycznej i kliometrii.
— Historii magii? – zapytała niepewnie Hermiona, przenosząc wzrok z Quirrella na kobietę i z powrotem.
— Nie, historii ogółem – odpowiedziała Elsa Fries. – Z całym szacunkiem, świat nie kręci się wokół samych czarodziejów. Sama jestem mugolką, jednakże nauczam czegoś więcej niż po prostu historii i na moich zajęciach dowiecie się o tym szczegółowo. Będziemy uczyć się zwłaszcza o siłach napędzających historię, jej najogólniejszych prawach. I wiedza o tych prawach mówi mi, że lekceważenie przeciwnika było we wszystkich epokach najpewniejszą receptą na klęskę. Proszę nie popełnić tego błędu, panie Quirrell. Niech się pan postara wziąć pod uwagę też taką możliwość, którą pan teraz odrzuca.
— A jednak zgodzi się pani, koleżanko, że to się jakoś ze sobą gryzie – wkładać masę wysiłku w to, by nie zwrócić naszej uwagi, a równocześnie radośnie zdradzać się serią zabójstw z jawnym wykorzystaniem magii, nawet nie spróbowawszy zatrzeć śladów – rozsądnie zauważył Quirrell. – Może i nie trzeba całkowicie odrzucać takiej możliwości, ale jej prawdopodobieństwo jest znikome.
Elsa Fries wzruszyła ramionami i odeszła w stronę stolika uczniów, nadal dyskutujących o domniemanej tożsamości zabójcy. Zamieniwszy z nimi parę słów rzuciła wzrokiem na Harry’ego, znów uśmiechnęła się zagadkowo i skierowała się w stronę wyjścia.
– Więc zabójca należy do iluminatów? – zapytał Harry. – Nie narzekam, ale zdaje mi się, że profesor Dumbledore chyba niezbyt obawiał się o moje bezpieczeństwo, wysyłając mnie do szkoły, w której przebywa maniak posługujący się magią.
Ta myśl wywołała u Quirrella jego odwieczny sarkastyczny nastrój – przechylił głowę w bok z krzywym uśmieszkiem.
— Jeśli porównać to z błąkającym się po korytarzach trollem, bazyliszkiem lub wilkołakiem, nie jest to aż takie straszne, panie Potter, chyba się pan zgodzi. Zwłaszcza, że wszystkie zabójstwa zostały popełnione w mieście, a Dumbledore w ogóle nic nie wiedział o wynikach naszego śledztwa.
— Dumbledore? – dał się słyszeć głos za jego plecami. – Herr Quirrell, sind sie die Neulingen aus Hogwarts?
— Proszę mówić po angielsku, pani Eriko – zwrócił się Quirrell do uśmiechniętej blondynki o okrągłej twarzy – pani nowy kolega jeszcze nie opanował niemieckiego. Tak, to Harry Potter i Hermiona Granger z Hogwartu. Większości przedmiotów będą się uczyć razem z wami.
Erika skinęła na pozostałych przy stole kolegów, by się przyłączyli. Harry’ego zaś zainteresowało ostatnie zdanie profesora.
— „Większości przedmiotów”? Nie pozwolą nam uczyć się niektórych rzeczy?
— Proszę nie mówić głupstw, panie Potter. Jest pan teraz pełnoprawnym uczniem akademii i nikt nie będzie niczego przed panem ukrywał. Po prostu, wie pan, program nauczania w Eisenturm znacznie różni się od tego, według którego się pan uczył. Tu przyjmuje się uczniów w wieku od ośmiu lat, chociaż praktyczna nauka magii zaczyna się później. Tak więc oficjalnie jesteście na siódmym roku, ale w sferze artefaktoryki, jednej z najważniejszych dyscyplin w Eisenturm, obawiam się, że wasza wiedza jest po prostu zerowa i będziecie musieli chodzić na te zajęcia razem z trzeciorocznymi, a do tego brać dodatkowe lekcje, jeśli chcecie nadążyć za pozostałymi.
W międzyczasie nadzieje Harry’ego na to, że po kolacji uda się do swojego pokoju, by złapać oddech i przemyśleć wszystko jak należy, rozwiały się jak dym. Wbrew oświadczeniu Quirrella o tym, że Eisenturm nie propaguje kolektywizmu, czwórka młodzieży, która niedawno burzliwie dyskutowała o zabójstwie w mieście, całkowicie przerzuciła swoją uwagę na nowo przybyłych i z płonącymi oczyma obsypała ich gradem pytań, przedstawiając się równocześnie.
— To prawda, że na zamku Hogwart dzieje się czyste szaleństwo? – zainteresował się jasnowłosy chłopak, który przedstawił się jako Karl i sądząc po dziwacznej fryzurze miał słabość do subkultury anime. – No, poltergeisty, duchy, żywe książki i tak dalej?
— I co, wygodnie wam się lata na miotłach? Jak wy się w ogóle na nich utrzymujecie? – z zaokrąglonymi oczyma zainteresowała się ich nowa znajoma, Erika.
— Poważnie uczycie się astrologii? – pytała Hiroko, piękna, drobniutka Japonka, która, sądząc po pełnych uwielbienia spojrzeniach ze strony Karla, była głównym powodem jego obecności w towarzystwie. – Przecież ona nie działa!
— Słyszałem, że niedawno zorganizowali tam u was jakiś samobójczy turniej… Naprawdę waszych uczniów narażają na śmiertelne ryzyko? – z troską marszczył brwi wysoki, wysportowany chłopak imieniem Kurt. – Po co robić coś takiego?
Pytanie „po co” bardziej lub mniej wyraźnie było obecne we wszystkim, czym interesowali się nowi koledzy. Starali się być delikatni, ale ich uprzejme zdumienie nie pozostawiało miejsca na domysły: cały świat magii poza granicami Eisenturm, a Hogwart w szczególności, uważali oni za królestwo najprawdziwszego barbarzyństwa, gdzie wiadomości są przesyłane za pośrednictwem sów, choć dawno wynaleziono telefony i sieci komputerowe.
Harry jak mógł próbował wyjaśnić im przyczyny takiej sytuacji, ale bardzo szybko zrozumiał, że większość jego objaśnień sprowadza się do wymówek w rodzaju „z powodów historycznych”, „taka tradycja” i „zawsze tak było”. Nie można powiedzieć, że nigdy nie zadawał sam sobie takich pytań, jednak już dawno nauczył się postrzegać sytuację w swojej alma mater jako coś oczywistego, więc czuł się niezręcznie i to uczucie tylko rosło przy niekończącej się serii zdumionych pytań i sceptycyzmu ze strony nowych kolegów – w pełni zresztą życzliwego.
Quirrell, który, rozparłszy się na swoim krześle, był wyraźnie ubawiony tym, w jakie opały wpadł Harry, uznał w pewnym momencie, że Harry i Hermiona zaliczyli pomyślnie pierwszy etap adaptacji w nowym towarzystwie, wstał więc od stołu, wyciągnął z zakamarków szaty dwie koperty i rzucił je na stół.
— Tu są klucze do waszych pokojów: czterysta szesnaście i czterysta siedemnaście. Jest tam też trochę pieniędzy na bieżące wydatki, jeśli będziecie chcieli wybrać się do miasta. Myślę, że koledzy chętnie zaprowadzą was do skrzydła mieszkalnego.
Harry zajrzał do swojej koperty, znajdując w niej rzeczywiście dziwnie mieniący się stalowy klucz i plik banknotów, w których rozpoznał zwykłe niemieckie marki. Jak widać ścisła integracja Eisenturm ze światem mugoli zakładała też wspólną walutę i trzeba było przyznać, że było to znacznie wygodniejsze od archaicznego systemu pieniężnego magicznej Brytanii. Gdy profesor się oddalił, do ich stolika przysiadła się cicha, piegowata dziewczyna o rudych włosach i chłopak o wyraźnie hinduskich rysach. Harry, spojrzawszy na nich, wzdrygnął się w duchu, spodziewając się dalszego ciągu krzyżowego ognia pytań, lecz w tym momencie sytuację uratowała Hermiona.
— A powiedzcie nam dokładniej, co to za historia z morderstwami o północy? – poprosiła.
Zebrani, zmieniwszy temat, zaczęli z zapałem, przerywając sobie na każdym kroku, powtarzać to, co przyjaciele usłyszeli już od Quirrella i Harry wreszcie mógł złapać oddech. Hermiona ze złośliwym uśmieszkiem szepnęła mu cicho na ucho „Nie dziękuj!” i on też nie mógł powstrzymać uśmiechu w odpowiedzi. Pomyśleć tylko: jeszcze tego ranka to, co się stało, wydawało mu się katastrofą, a pod wieczór już zyskał nowych przyjaciół, możliwość nauki rzadkich rodzajów magii i, prawdopodobnie, perspektywę nowej przygody.
Idąc w ślady Hermiony Harry zaczął zadawać pytania: z jednej strony było to samo w sobie pożyteczne, z drugiej – przestał czuć się jak nieokrzesany wieśniak, tłumacząc, że tak, do diabła, faktycznie tracą czas na opiekę nad magicznymi stworzeniami Hagrida, i nie, to niezbyt pomaga w doskonaleniu magicznych umiejętności. Uczniowie Eisenturm chętnie opowiadali o nauce w akademii. Dowiedział się na przykład, że quidditch nie jest tu zbyt popularny, ale jednak istnieje niewielki klub miłośników tej gry, tyle, że nie używają mioteł. Do lotu wykorzystują umocowane za ramionami urządzenie, które zwykle nazywają „skrzydłami”, chociaż bardziej przypomina skorupę żółwia niż skrzydła. Ta innowacja wprawiła Harry’ego w zachwyt, więc w myśli dodał jeszcze jeden punkt do listy spraw do pilnego załatwienia – w miarę możności opanować nową technikę lotu.
Gdy był już gotów rzucić nowym kolegom kolejne pytanie, jego spojrzenie natknęło się nagle na Hermionę, która z ciepłym uśmiechem obserwowała jego politykę nawiązywania kontaktu. Zdawało mu się, czy naprawdę patrzy na niego inaczej? Z jakiegoś powodu sama myśl o tym miała działanie uśmierzające ból, lecz gdzieś na zapleczu świadomości uśmiechał się krzywo mały sceptyk o twarzy profesora Quirrella, dając mu do zrozumienia, że nie, z Hermioną wszystko jest tak, jak było – tylko on sam postrzega ją inaczej. Potrząsnął głową, by przerwać ten atak rozpamiętywania, i znów skupił uwagę na rozmowie.
Dopóki się jeszcze nie ściemniło, nowi znajomi wyprowadzili ich na dziedziniec i zabrali na spacer po tej części miasta, która znajdowała się w Zmroku, wyjaśniając po drodze, że w Eisenturm to osiedle nazywają para-Ingolstadt, i nie zostawili suchej nitki na żadnym nauczycieli, począwszy od Quirrella. Harry złapał się na myśli o tym, że sprawia mu przyjemność możliwość zwykłej rozmowy pomiędzy uczniami bez odwiecznej rywalizacji między domami, gonitwy za punktami i ciągłych ataków ze strony takich osób jak Draco Malfoy. Być może z czasem ta wyrafinowana atmosfera mu się znudzi, ale teraz potrzebował właśnie czegoś takiego. Gdyby tylko nie pewne narzucanie się ze strony Hiroko i coraz bardziej ponure spojrzenia Karla…
— A ja ciągle myślę, że to oświecona Stein – powiedziała w zamyśleniu Erika.
— O czym mówisz? – zapytał zaskoczony Harry.
— Rytualne morderstwa – wyjaśniła. – Wszyscy tu już mówią, że zabójcą jest ktoś z akademii i jestem pewna, że to Zelda Stein, ona uczy u nas zaklęć.
— Nie gadaj głupstw! – zaatakował ją nagle milczący skromnie do tej pory Hindus imieniem, zdaje się, Saran. – Ona nie byłaby w stanie nikogo zabić, przecież wiesz. Ona w ogóle nie robi nikomu nic złego, a poza tym…
— Tak, tak – przerwała mu drwiąco Erika. – Wszyscy wiemy, że za nią szalejesz. Ale któżby inny? Ona ciągle wychodzi do miasta z niesamowicie tajemniczą miną – po co jej to? A pamiętasz, co sama nam opowiadała na samym początku roku szkolnego? O magii krwi i ofiarach w starożytnych magicznych kultach.
— Bzdura! – wybuchnął Saran. – Ja też często chodzę do miasta, podoba mi się tam. Ty jej po prostu nienawidzisz za to, że cię uwaliła, i gadasz głupoty!
— Saran, spokojnie – wtrącił się Kurt, obrzuciwszy Hindusa lodowatym spojrzeniem. Ten spojrzał ponuro w odpowiedzi, ale nic nie powiedział.
— A dlaczego myślicie, że zabójca to na pewno nauczyciel? – zapytała Hermiona, gdy weszli na teren skrzydła mieszkalnego wieży. – Przecież tu są setki uczniów. Ktoś ze starszego roku w pełni mógłby użyć zaklęcia niewybaczalnego.
— Ale po co byłoby to potrzebne uczniowi? – Erika nie chciała rezygnować z ulubionej teorii. – Trudno to nazwać wybrykiem. I to jeszcze w czasie pełni… A wszyscy oświeceni, oprócz tego, że nauczają, zajmują się też własnymi badaniami. Któreś z nich w pełni mogłoby być związane ze starożytnymi krwawymi rytuałami.
Hermiona nic nie odpowiedziała, jednakże po jej spojrzeniu było widać, że pogląd Eriki nie wydał jej się zbytnio przekonujący. Rzuciła zatroskane spojrzenie na Harry’ego, który zrozumiał jego znaczenie. Coś się tu kroi – mówiło to spojrzenie – coś mrocznego i niebezpiecznego, i nie jesteśmy tu przypadkiem. Harry starał się samemu odpowiedzieć spokojnym i pewnym spojrzeniem, ale niezbyt mu się to udało.
— To wasze pokoje – powiedział Kurt, zatrzymawszy się przy zaokrąglonym fragmencie ściany.
Pożegnawszy się z nowymi kolegami i Hermioną Harry otworzył drzwi pokoju numer czterysta szesnaście kluczem, który dostał od Quirrella, i wchodząc już do środka, usłyszał, jak Hiroko cicho pyta Hermionę:
— A wy z Harrym po prostu się przyjaźnicie, czy?...
Zatrzymał się i zamienił się w słuch, ale i tak nie udało mu się usłyszeć odpowiedzi.
Chapter 5: Pojedynek
Chapter Text
Kolejne tygodnie w akademii przypominały próbę dogonienia rozpędzającego się autobusu szkolnego. Harry podwajał i potrajał wysiłki, wiercił nauczycielom dziurę w brzuchu dodatkowymi pytaniami podczas zajęć i po nich, do późnej nocy studiował podręczniki i tematyczne strony internetowe z wewnętrznej sieci informacyjnej Eisenturm, ale i tak czuł, że jest beznadziejnie do tyłu. Dopóki on z trudem przyswajał jeden temat, inni uczniowie zdążali z powodzeniem go zakończyć i przejść do następnego. Ciężko było nawet Hermionie, mimo że opanowywała nowy materiał szybciej niż on i lepiej zapamiętywała to, czego się nauczyła.
Oczywiście nikt nie wymagał od niego wybitnych wyników od pierwszych dni nauki. Profesorowie odnosili się ze zrozumieniem do sytuacji, w której się znalazł, a nawet pozytywnie oceniali rezultaty jego wysiłków, a Hermioną w ogóle byli zachwyceni. Jednakże Harry świetnie rozumiał, że te wszystkie pochwały przypominają zachwyty nad „rozumną” małpą, która nauczyła się wybierać numer w telefonie: w pełni szczere, ale uwarunkowane jedynie zaniżonymi oczekiwaniami, a nie obiektywnie dobrymi wynikami.
Nieznajomość języka niemieckiego znacznie pogłębiała problem. Teraz właśnie Harry usiłował skupić się na słowach profesora Krügera, które sprawnie tłumaczył na angielski przydzielony mu skrzat Perky. Skupić się było zdecydowanie trudno i wcale nie tylko z powodu przytłumionego głosu tego ostatniego i jego swobodnego podejścia do gramatyki obydwu języków. Jeszcze gorsze było poczucie niepełnowartościowości i winy przez to, że mamrotanie skrzata mogło przeszkadzać pozostałym – nawet jeśli nikt ani razu się nie poskarżył. A do tego jeszcze Hermiona, rzucająca zatroskane spojrzenia na „okrutnie wykorzystywane”, jak wyraziła się ostatnio, skrzaty.
— Panie Potter, co może pan powiedzieć o różnicy między zaczarowanym przedmiotem a magicznym artefaktem? – nagle zwrócił się doń profesor po angielsku, najwyraźniej źle zinterpretowawszy jego kwaśną minę.
Harry zerwał się, lecz od razu spróbował się skoncentrować i wypalił to, co niedawno miał okazję czytać na ten temat:
— W zaczarowanym przedmiocie struktura nie ma znaczenia, a sam przedmiot jest jedynie nośnikiem rzuconego nań zaklęcia, które wykonują całe zadanie. Magiczny artefakt różni się tym, że magia uzupełnia lub modyfikuje jego strukturalne cechy.
— Dobrze, panie Potter – profesor Krüger skinął głową z aprobatą. – A czym od nich obu różni się magiczna materia?
— Tego… nie pamiętam, panie profesorze – zawstydził się Harry. – Wydaje mi się, że jeszcze nie doszedłem do tego rozdziału.
— Tak, ten temat będziemy studiować bardziej szczegółowo w następnym semestrze. Po prostu miałem nadzieję, żę pan zapamiętał, o czym była mowa dwie lekcje temu. No dobrze. Proszę siadać, panie Potter.
Harry z westchnieniem opadł na krzesło i spuścił głowę. Nie mógł zapamiętać nawet połowy tego, co słyszał w przekładzie Perky’ego i prawdopodobnie nie chodziło tu nawet o dykcję skrzata. Po prostu nawał pracy przewyższał wszystko, do czego Harry był przyzwyczajony, ucząc się w Hogwarcie. Oczywiście, na swój sposób to przyjemne – uczyć się w elitarnej szkole magii, zdobywając wiedzę i umiejętności, o których inni mogą tylko pomarzyć. Pod jednym warunkiem: jeśli nie żałuje się swojej samooceny. Przez ostatni czas nabrał trwałego przekonania, że dosłownie wszyscy dookoła, zarówno grono pedagogiczne jak i uczniowie, patrzą nań ze źle ukrywaną litością. Nawet od różdżek, które przygotowano naprędce dla niego i Hermiony, wyczuwał emanacje pobłażliwego stosunku: jak gdyby różdżka robiła mu łaskę, reagując na zaklęcia.
— A zatem, magiczną materią – znów przemówił profesor – zwykliśmy nazywać każdą jednorodną substancję, której każda cząsteczka stanowi samodzielny artefakt. Można powiedzieć, że to magiczny odpowiednik nanotechnologii – dyscypliny, którą teraz intensywnie rozwijają mugole. A mówiąc ściślej, jednego z typów nanotechnologii – materii programowalnej. Jednakże, jak już powiedziałem, jest to materiał na przyszły semestr, więc teraz przejdziemy do kwestii praktycznych konstruowania prostych artefaktów. Proszę, otwórzcie podręczniki na stronie czterdziestej szóstej.
Kolejne dwie godziny zajęć z artefaktoryki spędzili, próbując stworzyć proste magiczne narzędzie: młotek wzmacniający uderzenie. Harry na początku się zdziwił, pomyślawszy, że takie narzędzie raczej pasuje do pojęcia zaczarowanego przedmiotu, ale jego złudzenia zostały natychmiast rozwiane: należało połączyć wzajemne oddziaływania kilku magicznych aspektów, z których każdy odpowiadał za swoją własną funkcję, czy to przewidywanie ruchów właściciela, zatrzymanie w przestrzeni czy skalowanie momentu impulsu.
Lwia część czasu upłynęła na wstępnych obliczeniach, przy czym główna trudność polegała na tym, że profesor Krüger wcale nie miał zamiaru sprawdzać wyników.
— Najlepszym i najbardziej obrazowym sposobem na sprawdzenie okaże się wynik końcowy waszych wysiłków – oświadczył od samego początku. – W prawdziwym życiu nikt nie będzie kontrolował waszych działań na każdym kroku. Oczywiście, w tej pracowni będzie wam trudno zrobić sobie prawdziwą krzywdę: zastosowałem wystarczająco dużo mechanizmów obronnych. Jednak mimo to nie radzę się dekoncentrować.
Ostrzeżenie nie okazało się zbyteczne: pierwszym próbom przejścia od obliczeń do samodzielnego konstruowania towarzyszyły okrzyki poszkodowanych, którzy zamiast wzmocnienia uderzenia otrzymali wzmocniony odrzut. W przypadku Harry’ego to, nad czym pracował w pocie czoła, przy pierwszej próbie wyrwało się z rąk, przeleciało przez całą pracownię i z hukiem wbiło się w ścianę, na szczęście nikogo nie uderzając. W istocie wynik bliski do optymalnego osiągnęło tylko troje uczniów, wśród których była Hermiona. Nie wyglądała ona zresztą na szczególnie zadowoloną: artefaktoryki uczyli się z trzecim rokiem, mając czteroletnie opóźnienie wobec rówieśników.
— Fred i George by się tu przydali – powiedziała z nutą smutki w głosie, gdy lekcja się skończyła. – Byliby zachwyceni. Dlaczego w Hogwarcie poświęca się tak mało uwagi wytwarzaniu artefaktów?
— W Hogwarcie wszystko jest inaczej – wzruszył ramionami Harry. – Tu na przykład nie uczą wróżbiarstwa.
— I dobrze! – rzekła Hermiona z zapałem. – A niedobrze, że tu, jak i w całym świecie magii, skrzaty są uważane za obywateli gorszego sortu. Ludzie korzystają z owoców ich pracy i przy tym nie płacą im ani feniga! Podejrzewam, że gdyby to skrzaty, a nie ludzie, były ofiarami tych rytualnych zabójstwo, nikt nawet by się nie przejął.
Harry machnął tylko ręką, nie chcąc wdawać się w dawny spór o prawach i wolnościach dobrowolnych niewolników. Nadal w żaden sposób nie umiał zdecydować, czy ta skłonność przyjaciółki do zajmowania zdecydowanego stanowiska w kwestiach niewartych funta kłaków podoba mu się, czy nie. Z jednej strony imponowało mu zaangażowanie Hermiony, odsłaniając jej nieobojętną naturę, a przy tym – charakter skłonny do współczucia. Z drugiej strony, nierzadko jej zachowanie przekraczało wszelkie granice zdrowego rozsądku. I dlaczego Tiara Przydziału nie wysłała jej do Ravenclaw? Predyspozycje były oczywiste.
Następną lekcją w tym dniu była magia bojowa, której nauczał nie kto inny jak sam Kwiryniusz Quirrell. Od razu po przybyciu do Eisenturm Harry obawiał się, że tu też będą mieli zaległości, jednakże, jak się okazało, lekcje z tego przedmiotu zaczynały się właśnie od siódmego roku i byli uczniowie Hogwartu, którzy wszak od pierwszego roku uczyli się obrony przed czarną magią, czuli się w tej sferze znacznie pewniej.
Profesor Quirrell nie prowadził wykładów jako takich, jeśli nie liczyć krótkich wskazówek przed każdymi zajęciami praktycznymi i następującego po nich omawiania błędów. W związku z tym nie było też sali wykładowej: zajęcia odbywały się w pomieszczeniu bardziej przypominającym mocno zabałaganiony ring bokserski olbrzymich rozmiarów. Strefę przeznaczoną dla pojedynków wyznaczały cztery metalowe słupy, na które rzucono zaklęcia telekinetyczne i jeszcze jakieś, w których Harry się nie orientował. Wszystko to było potrzebne do spowolnienia nieuniknionych w trakcie treningów upadków i ograniczenia innych rodzajów obrażeń. Przestrzeń ringu była zastawiona metalowymi skrzyniami, które imitowały przeszkody i kryjówki w realnym świecie.
Z tymi wszystkimi okolicznościami uczniowie zapoznali się jeszcze na poprzednich zajęciach, a tym razem Quirrell bez zbędnej gadaniny przystąpił do praktyki pojedynków.
— Panno Spielberg! Proszę na arenę. – Profesor wszedł na wyznaczony teren jako pierwszy i z niezmąconym spokojem patrzył na to jak Gerda Spielberg, ciemnowłosa dziewczyna drażniąca Harry’ego swoją manierą stałego wydymania ust, z demonstracyjną pewnością siebie staje w przeciwległym rogu ringu. – Pani celem jest obezwładnienie mnie, a najlepiej unieruchomienie. Ma pani do dyspozycji trzy minuty. Proszę być w gotowości do odpowiedzenia na mój kontratak. Zaczynamy!
— Petrificus Totalus! – wykrzyknęła bez wahania Gerda, machnąwszy różdżką. Quirrell spokojnie zrobił krok w bok, chowając się za jedną z przeszkód, i zaklęcie uderzyło w słup odgradzający ring.
— Za długo – skomentował profesor nieudaną próbę Gerdy, znów pojawiając się zza przeszkody. – Jest sens używać tego zaklęcia, gdy już zmusiła pani przeciwnika do ucieczki, by nie pozwolić mu się ukryć. Zaczynanie od niego pojedynku to zły pomysł.
— Drętwota! – niemal ryknęła Gerda w odpowiedzi.
— Protego! – sparował Quirrell, nie ruszając się z miejsca. Uderzenie zaklęcia paraliżującego odbiło się od powierzchni powstałej tarczy i trafiło niefortunną czarownicę, od razu pozbawiając ją przytomności.
Quirrell westchnął, podszedł do leżącej na podłodze Gerdy i powiedział:
— Finite Incantatem!
Uczennica poruszyła się, z trudem usiadła na podłodze, niemrawo spoglądając na profesora i potrząsnęła głową, wichrząc sobie włosy.
— Co?... – powiedziała nieposłusznymi wargami.
— Niezła próba, panno Spielberg. Ale zapomniała pani o jednej ważnej rzeczy, bez której nie obywa się żaden prawdziwy pojedynek. Rozumiecie, o czym mówię? – Nie doczekawszy się odpowiedzi Quirrell pomógł Gerdzie wstać i wyprowadził ją poza ring, po czym zwrócił się do wszystkich pozostałych:
— Kto może powiedzieć, na czym polegał główny błąd waszej koleżanki?
— Zbyt wolno wypowiadała zaklęcie? – niepewnie zapytał Karl.
— Szybkie i dokładne wypowiadanie formuł magicznych to bardzo ważny nawyk czarodzieja specjalizującego się w walce – Quirrell twierdząco skinął głową. – Jednakże Gerdę podczas drugiej próby zawiodło coś innego. Co mogła zrobić, żeby jej własne zaklęcie nie ugodziło jej samej?
— Oczywiście odsunąć się na bok – wzruszyła ramionami Hermiona – tak, jak pan to zrobił na samym początku.
— Tak trudno było się domyślić? – ironicznie uniósł brwi Quirrell, rzucając zebranym drwiące spojrzenie. – Przypomnijcie sobie, co wam opowiadałem na pierwszej lekcji. Magia bojowa to wcale nie jest dział magii, jak nie raz się o niej myśli w… niektórych innych placówkach edukacyjnych. Magia bojowa to technika wykorzystania najzwyczajniejszej magii. To taktyka prowadzenia walki, zakładająca wykorzystanie magii, ale w żadnym wypadku nie ograniczająca się do niej samej. Wasza broń to nie tylko zaklęcia, ale też zwyczajna mugolska broń, przedmioty codziennego użytku, wystrój, cechy krajobrazu, a przede wszystkim wasz rozum, moi drodzy uczniowie. I jeśli zlekceważycie cokolwiek z wyżej wymienionego, to przegracie.
— Więc w magicznym pojedynku zwycięża nie ten, kto jest najsilniejszym czarodziejem, tylko ten, kto szybko się porusza? – zapytała Erika z powątpiewaniem.
— Zwycięża ten, kto ma w głowie mózg, a nie trociny! – odparł profesor zjadliwie. – Magia to wasze narzędzie. Potężne i elastyczne, ale jednak tylko narzędzie. Bądźcie gotowi wykorzystywać też inne narzędzia. Nie stójcie jak słup. Ruszajcie się. Bądźcie nieprzewidywalni. Działajcie, reagując na sytuację, a nie według wyuczonego schematu. Panie Potter!
— T…tak! – zerwał się Harry.
— Zapraszam na arenę. W pierwszym semestrze nie będziemy korzystać z technologicznej części magii bojowej – wyposażenia ochronnego i broni. Jednakże ma pan do dyspozycji wszystko pozostałe.
Harry z drżącym sercem wyszedł naprzód i przekroczył linię wyznaczającą strefę pojedynku. Czuł dziwne zdenerwowanie. Wydawałoby się, że tak czy inaczej nie ma się czego obawiać: uczył się już podstaw sztuki pojedynków, a śmiertelne starcie przy zwierciadle Ain Eingarp jeszcze nie zatarło się w jego pamięci. Ale teraz… Przed nim stał mądry, silny czarodziej, zupełnie niepodobny do bezwolnej powłoki Voldemorta z przeszłości.
— Zaczynamy! – zawołał Quirrell z drapieżnym uśmiechem i ruszył naprzód.
Harry rzucił się po skosie w przód, równocześnie celując ręką z różdżką w stronę przeciwnika:
— Expelliarmus!
Zaklęcie trafiło w jedną z metalowych skrzyń obok profesora. Quirrell zrobił unik, znikając mu z oczu, i zza stosów przeszkód dał się słyszeć jego drwiący głos:
— Mógł pan wymyślić coś lepszego, panie Potter. Zaklęcie Expelliarmus może zwalić z nóg, ale nie powstrzyma kontrataku. Jeśli zaś chciał pan wytrącić mi z rąk różdżkę, może jednak warto byłoby najpierw sprawdzić, czy ją mam?
Harry, schowawszy się za skrzynią, przygryzł wargi z rozgoryczeniem. Jak mógł nie zauważyć? Quirrell wszedł na ring bez różdżki, zresztą w ogóle używał jej bardzo rzadko. Trzeba będzie użyć zaklęcia skierowanego w samego profesora i w miarę możności krótkiego. Harry zaczął ostrożnie przekradać się między skrzyniami w nadziei, że dostrzeże fioletowy turban Quirrella zanim profesor rzuci zaklęcie.
— Różdżki w ogóle rzadko są w użyciu wśród oświeconych, panie Potter – rozległ się spokojny głos Quirrella zza stojących pomiędzy nimi skrzyń. Najwyraźniej jego właściciel też przemieszczał się powoli w poszukiwaniu celu. – Uczniowie korzystają z nich, ale w starszych klasach opanowują sztukę magii bezróżdżkowej. Część czasu, który mamy do dyspozycji, też poświęcimy opanowaniu tej techniki. Być może nie raz uratuje to panu życie.
Zorientowawszy się, skąd dochodzi głos, Harry wyskoczył z ukrycia, okrążając stos przeszkód z prawej strony.
— Glisseo! – rzekł niewidzialny Quirrell. Nogi Harry’ego nagle straciły wszelkie połączenie z podłogą, jak gdyby znalazł się na zamarzniętej powierzchni jeziora, Nie utrzymawszy równowagi padł na płask i prześliznął się, nie wytracając prędkości, w kierunku pary słupów ograniczających ring, dopóki nie zatrzymała go tarcza telekinetyczna. Odwróciwszy się jakimś sposobem kątem oka zobaczył wyszedłszego z ukrycia profesora i, machnąwszy różdżką, której tylko cudem nie upuścił podczas upadku, wykrzyknął:
— Impedimenta!
Quirrell z niezmąconym spokojem szybko rzucił okiem na stojącą obok skrzynię i sparował:
— Geminio!
Kopia skrzyni pojawiła się bezpośrednio przed nim, całkowicie blokując zaklęcie Harry’ego. Ten nabrał powietrza, by zadać nowy cios, lecz w tym momencie Quirrell wyszedł z ukrycia i szybko powiedział, wbiwszy spojrzenie w przeciwnika:
— Mimble Wimble!
Język Harry’ego zmienił się jakby w kłodę: było to takie uczucie, jak gdyby nabrał w usta roztworu nowokainy.
— Drętwota! – spróbował zawołać, ale wydał z siebie tylko niezrozumiały bełkot, bezradnie patrząc na szybko zbliżającego się ku niemu profesora.
— A to, panie Potter, naoczny przykład tego, jak ważna jest umiejętność posługiwania się zaklęciami niewerbalnymi. Mogą pana pozbawić broni, możliwości poruszania się, głosu, wzroku i słuchu, ale dopóki jest pan przytomny, nadal może pan stawiać opór.
Quirrell uśmiechnął się, odwrócił się plecami do pokonanego przeciwnika i strzelił palcami. Harry poczuł, jak znów odzyskuje czucie w języku i wstawszy, zapytał:
— Będziemy się uczyć też techniki zaklęć niewerbalnych?
— Ma się rozumieć – odpowiedział Quirrell. – I nie tylko na moich zajęciach, ale też, w znacznie większym stopniu, u oświeconej Tsao Shu. Ona wie, ile warte jest milczenie. Całą swoją najlepszą wiedzę otrzymałem od niej… No, a teraz, moi uczniowie, po tym krótkim wstępie zajmiemy się kwestią szybkiego wyboru zaklęć sytuacyjnych.
Następna godzina upłynęła na nauce reagowania na różne rodzaje ataków – najpierw pod przewodnictwem Quirrella, a potem z podziałem na pary. Przez ten czas Harry został z dziesięć razy ogłuszony, oślepiony, przewrócony i sparaliżowany, ale patrząc na skupioną twarz Hermiony, zmuszającej go, by toczył się po podłodze po kolejnym „Impedimenta!” z jakiegoś powodu nie czuł rozgoryczenia, a cichą radość, w której przyczynie sam nie mógł się zorientować. Z kolei Quirrellowi wystarczyło do tego jedno spojrzenie.
— Panie Potter – powiedział półgłosem, pomagając mu wstać – uczy się pan tutaj zwyciężać w walce, a nie efektownie przegrywać. Proszę stanąć w parze z kimś innym. Na przykład… Panno Granger, będzie pani pracować z Ursulą Meisner. Pan, panie Potter, stanie w parze z Karlem Metzlerem. Jak zwykle na mój znak pierwszy atakuje, drugi próbuje się bronić.
Spojrzawszy w twarz Karla Harry zrozumiał, że nie może liczyć na przyjacielski pojedynek: jego oponent patrzył z nieskrywaną wrogością, chwilami przechodzącą w rozpacz. Silnym przeciwnikiem nie był, jednakże próbował atakować w najbardziej traumatyczny sposób, nie raz nie czekając na komendę Quirrella, na co ten już dwa razy zwracał mu uwagę. Karl co chwila oglądał się na resztę grupy i nietrudno było się domyślić, kogo tam wypatruje.
Widząc po raz kolejny, jak Karl piorunuje go wzrokiem, Harry mocno postanowił, że porozmawia z zazdrośnikiem po zajęciach. Jak mu wytłumaczyć, że wcale nie zabiega o uwagę Hiroko, a ponadto ta uwaga sprawia mu wyraźny dyskomfort?
— Protego! – wykrzyknął machinalnie, zanim jego przeciwnik dokończył swoją długą i wymyślną Potrójną Drętwotę.
Gdy Karl podniósł się po tym, jak przestało nań działać własne odbite zaklęcie, jego twarz była czerwona jak pomidor. Wargi mu drżały; zdawało się, że zaraz się rozpłacze albo wybuchnie stekiem przekleństw. Jego wzrok był skierowany gdzieś za plecy Harry’ego. Ten, odwróciwszy się, zobaczył Hiroko, która nie spuszczała zeń zachwyconego spojrzenia i zaklął w myśli. Czekająca go rozmowa z Karlem zmieniała się w zadanie, którego łatwość można by porównać ze stworzeniem kamienia filozoficznego. Może gdyby najpierw porozmawiał z Hiroko i poprosił ją… Jego rozmyślania zostały przerwane przez zmieniony z wściekłości głos Karla:
— Crucio!
Harry’emu zdawało się, że ktoś wylał nań kadź roztopionego metalu. Ból był tak nieznośny, że Harry, zgiąwszy się wpół, padł na podłogę i zaczął miotać się w konwulsjach. Spróbował krzyknąć, ale z jego gardła wyrwał się tylko głośny, chrapliwy jęk. Ból przeniknął do każdej komórki ciała, wpił stalowe szpony w rdzeń kręgowy, zmiażdżył go i zgniótł jak stertę brudnej bielizny. I gdy przez krwawą błonę, która otoczyła jego rozum, przeniknęła myśl o tym, że dłużej nie wytrzyma, że po prostu umrze od tej nieznośnej męki, ból nagle ustał.
Pierwszym, co zobaczył, gdy z trudem się podniósł, był turban Quirrella, stojącego tyłem do niego. Karl z twarzą mokrą od łez poniewierał się koło jego nóg: najwyraźniej oberwał potężnym Locomotor Mortis.
— Atak na kolegę! Od tyłu! – z zimną wściekłością wyrzucił z siebie Quirrell. – Zaklęcie niewybaczalne! W całej historii Eisenturm żaden neofita nie zniżył się do takiej głupoty i podłości. Nie mnie decydować, ale będzie pan miał dużo szczęścia, jeśli po tym wybryku pozwolą panu dalej się uczyć. Koniec. Na dziś jest pan wolny. Jutro po zajęciach proszę do mojego gabinetu, a potem zbiorę areopag. Finite Incantatem!
Odprowadziwszy wzrokiem wlokącego się do wyjścia Karla Quirrell zwrócił się do Harry’ego. Twarz profesora miała nieprzenikniony wyraz – trudno było zrozumieć, czy odczuwa troskę, czy po prostu złość z powodu, że do zdarzenia doszło na jego lekcji. Jednakże spokojnym głosem zapytał:
— Wszystko w porządku, Harry?
— Tak, panie profesorze. Już… doszedłem do siebie – odpowiedział Harry, zauważając mimochodem, że Quirrell po raz pierwszy nazwał go po imieniu zamiast oficjalnego „panie Potter”.
Uczniowie otoczyli ich kołem, na ich twarzach rysowało się zakłopotanie: najwyraźniej nie wiedzieli, jak reagować na to, co wydarzyło się na ich oczach. Hiroko patrzyła na Harry’ego z nieskrywanym przerażeniem, wargi jej drżały. W końcu chlipnęła, niepewnie cofnęła się o krok i, ruszywszy z miejsca, szybkim krokiem skierowała się do wyjścia, gdzie przed chwilą zniknął Karl.
Harry odprowadził ją wzrokiem i schylił się, żeby podnieść różdżkę, która wypadła mu z ręki. Gdy się wyprostował, zobaczył przed sobą Hermionę. Patrzyła nań w milczeniu, często mrugając przez łzy, które napłynęły jej do oczu.
— Harry! – powiedziała w końcu pękniętym głosem i objęła go, nie zwracając uwagi ani na przyglądających się nadal kolegów, ani na Quirrella, który na widok tej sceny wywrócił oczyma i odsunął się na bok.
— Wszystko w porządku ze mną, Hermiono – powiedział z uśmiechem i ze zdziwieniem zauważył, że ten uśmiech był absolutnie szczery. Odwzajemnił przytulenie, poddając się ogarniającej go czułości i wdzięczności. Gdzieś w dalekich zakątkach świadomości mignęła mu wariacka myśl, że mógłby wytrzymać jeszcze jednego Cruciatusa, jeśli po nim nastąpi znów coś takiego.
— Jeśli zakończyła pani badanie poszkodowanego kolegi, panno Granger – rozległ się zjadliwy głos Quirrella – proponuję, by kontynuować naszą lekcję. Mamy jeszcze piętnaście minut.
— Oczywiście, panie profesorze. Proszę mi wybaczyć. – Hermiona puściła w końcu Harry’ego i, rzuciwszy mu jeszcze jedno przelęknione spojrzenie, przyłączyła się do pozostałych uczniów. Harry poszedł w jej ślady.
— Na dziś już koniec pojedynków – kontynuował Quirrell – ale chciałbym wam coś opowiedzieć.
Quirrell umilkł, zbierając myśli. Uczniowie czekali z zapartym tchem. Kurt miał ochotę o coś zapytać, lecz Erika głośno syknęła na kolegę i ten opuścił podniesioną rękę, nie wydawszy ani dźwięku.
— Ktoś z was może uważać, że nasze zajęcia to nic więcej niż rozrywka. – powiedział profesor Quirrell. – Gra imitująca działania bojowe, coś w rodzaju paintballu, w który lubią grać mugole. Mylicie się. Prawda jest taka, że świat magii jest niebezpieczny i nie przypominam sobie ani jednego pokolenia, które żyłoby w pokoju. Zawsze coś grozi naszemu życiu i wszyscy znani mi dorośli czarodzieje w jakiś sposób brali udział w walkach, w których stawką było ich życie.
Quirrell spuścił głowę. Pasmo fioletowej tkaniny, swobodnie zwisające z jego turbanu, przekrzywiło się i spoczęło na ramieniu. Na jego odwrocie Harry w końcu zdołał przeczytać haftowane złotą nicią litery: „Dla wielkiego czarodzieja i dobrego przyjaciela Kwiryniusza Quirrella od księcia Ansou Wangai”.
— Wy wszyscy, którzy przede mną stoicie – ciągnął profesor – będziecie musieli walczyć. Wojny wstrząsają światem magii z regularnością metronomu. Po Grindelwaldzie przyszedł Voldemort. Jeśli nawet nie uda mu się wrócić, możecie być pewni, że przyjdzie jeszcze ktoś inny, pragnący zdobyć absolutną władzę, wykorzystując siłę magii. I w tym przypadku to, czego się tu uczycie, będzie jedynym, co pozwoli przetrwać wam i tym, którzy są od was zależni. Pamiętajcie o tym.
Gdy melodyjny gong rozlegający się po korytarzach wieży obwieścił koniec lekcji, Harry nie poszedł w stronę wyjścia wraz z pozostałymi uczniami, a został na miejscu. Hermiona, spojrzawszy nań ze zdziwieniem, również nie kwapiła się do wyjścia.
— Są pytania? – zapytał Quirrell, skierowawszy na nich niezmącone spojrzenie. – Wybieram się do pracowni i nie chciałbym zwlekać.
— Ja… ja chciałem przeprosić, panie profesorze – powiedział Harry.
— Za to, że pan pozwolił temu półgłówkowi rzucić na siebie Cruciatus? Każdemu się zdarza – prychnął Quirrell.
— Za to, że panu nie ufałem. Spotkanie z pańską kopią… No, sam pan wie.
Quirrell machnął tylko ręką i poprawiwszy turban skierował się do wyjścia.
— Naprawdę, proszę nie zajmować mi czasu sentymentalnymi bzdurami, panie Potter. Jesteśmy u progu nowej wojny i nasze szanse zależą bezpośrednio od tego, czy uda mi się osiągnąć sukces.
— Ale nad czym pan pracuje, panie profesorze? – zapytała Hermiona, gdy oboje ruszyli w ślad za Quirrellem.
— Nad materiałem na golemy. Nazywamy to gliną Edenu. W zakonie nie ma wierzących, jednakże biblijny mit o stworzeniu człowieka znają wszyscy. Bóg stworzył człowieka z pewnego materiału, który nazywa się „prochem ziemi” – przyjęło się uważać, że była to glina. Potem tchnął w martwą rzeźbę życie i tak pojawił się pierwszy człowiek. Oświecona Elsa Fries – jest u nas znawczynią historii i mitologii – przypuszcza, że ta opowieść jest echem realnych praktyk magicznych nieistniejącej obecnie cywilizacji, być może Atlantów. Skonstruowali oni materiał – magiczną materię – która może służyć jako podstawa do stworzenia żywego organizmu. Wszystko wskazuje na to, że golemy początkowo odgrywały rolę matrycy, wstępnego tworu, w który można wdrukować rozum i budowę ciała żywego człowieka – to, co Księga Rodzaju nazywa „tchnieniem życia”. Jednakże golemy same w sobie też są pożyteczne. Cóż, do dyspozycji mamy teraz tylko jednego, gotowego do imprintingu, a zapasy samej gliny nie wypełniłyby nawet wiadra.
— Ale dlaczego uważa pan to za tak ważne? – zapytał Harry.
Quirrell zatrzymał się przy drzwiach swojej pracowni i, odwróciwszy się, spojrzał mu drwiąco w oczy.
— Dlatego, że to oznacza nieśmiertelność, ot, co. A zarazem też armię śmiercionośnych i prawie niepokonanych niewolników, z których wystarczającą liczbą nie poradziliby sobie ani czarodzieje, ani mugole z całym swoim uzbrojeniem. Myślicie, że Voldemort i jemu podobni są zdolni oprzeć się takiej pokusie? Spotykaliśmy się już z Czarnym Panem na tym polu i to raczej nie ostatni raz. Tak więc, za pozwoleniem, zabiorę się do pracy. Do jutra, panie Potter. Do jutra, panno Granger.
Przy kolacji nikt z siedzących z nimi przy jednym stole nie zająknął się ani słowem o tym, co wydarzyło się na lekcji magii bojowej, chociaż sądząc po niezdecydowanej manierze rozmowy, często przerywanej długimi pauzami, nikt nie był w stanie o tym zapomnieć. Ani Karla, ani Hiroko nie było w jadalni, z czego Harry był zadowolony. Jak teraz ma się zachowywać w obecności Karla? Mieć wrogów to dla niego nie pierwszyzna, ale zimny i wyniosły Draco z jego umyślną wrogością to jedno, a impulsywny Karl, który sam pewnie nie jest zachwycony swoim postępkiem, to zupełnie co innego. A jednak… Z taką łatwością użył zaklęcia niewybaczalnego, że pewne myśli pojawiały się same. W Eisenturm uczniowie mieli znacznie więcej swobody, lecz sądząc po reakcji Quirrella, taki wybryk był nonsensem nawet tutaj. Czy Karl nie ma nic wspólnego z tymi zabójstwami w Ingolstadt? Harry po raz kolejny pożałował, że nie włada legilimencją. Gdyby zabójca znajdował się w pobliżu, nie zaszkodziłoby dowiedzieć się o tym jak najwcześniej.
Pożegnawszy się z kolegami Harry i Hermiona w zupełnym milczeniu doszli do skrzydła mieszkalnego, gdy ciemne niebo za najbliższym oknem rozbłysło fioletowym ogniem, po którym nastąpił ogłuszający grzmot. Spojrzawszy po sobie, wyszli na maleńką platformę widokową, niewiele różniącą się od zwykłego balkonu, i stanęli przy rzeźbionej marmurowej balustradzie.
Zimny poryw listopadowego wiatru rzucił im w twarze kropli deszczu, a kolejna błyskawica rozświetliła okolice para-Ingolstadt po sam horyzont. Przestrzeń drgnęła w ledwo zauważalny sposób i przez mgnienie oka przez Zmrok uwidocznił się widmowy zarys miasta, w którego centrum się znajdowali, niewidzialni i niewyczuwalni dla wszystkich. Harry zaczął się zastanawiać, czy mieszkańcy Ingolstadt widzą, jak w świetle rozgałęziających się nad Nowym Zamkiem błyskawic pojawia się miraż ogromnej wieży – cień niewidzialnego świata, znanego tylko nielicznym wybranym. Pewnie czasem widzą, ale przekonują siebie samych, że to zaledwie krótkotrwałe złudzenie wzrokowe, by wkrótce zapomnieć o swoim chwilowym dotknięciu tajemnicy.
Harry rzucił ostrożne spojrzenie na stojącą obok Hermionę. Jej twarz okrywał cień obawy, palce kurczowo ściskały balustradę. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Harry położył swoją dłoń na wierzchu, czując, jak zmarznięta dłoń Hermiony rozluźnia się pod jego palcami. Przez chwilę ogarnęła go panika: co będzie, jeśli dziewczyna zrozumie jego gest niewłaściwie? Albo, co gorsza, właściwie? Jeśli się zaczerwieni, wyrwie rękę i, odepchnąwszy go, pójdzie do swojego pokoju?
Lecz Hermiona tylko przysunęła się bliżej, dotykając go ramieniem. Jej spojrzenie było utkwione gdzieś w dal i, spojrzawszy w tę stronę, Harry zobaczył, jak zza ciężkiej, ciemnej masy burzowych chmur powoli wypływa żółta tarcza księżyca.
— Pełnia, Harry – powiedziała Hermiona. – Jutro pełnia.
Chapter 6: Pełnia
Chapter Text
— Na poprzednich zajęciach zapoznaliśmy się z głównymi metodami matematycznym używanymi w historii teoretycznej – rozpoczęła lekcję oświecona Elsa Fries. – Jednakże bardzo mało mówiliśmy o tym, po co w ogóle w akademii magii może być potrzebne studiowanie praw rządzących historią. Kto może zaproponować wyjaśnienie?
Po pewnym zamieszaniu i wymianie szeptów zaczęły podnosić się pierwsze ręce. Ursula Meisner, ta sama ruda dziewczyna, która przysiadła się do nich w jadalni w ich pierwszym dniu w Eisenturm, wbrew swemu zwyczajowi przyłączyła się do chętnych do odpowiedzi. Oświecona Fries, nie myśląc wiele, udzieliła jej głosu.
— Myślę – powiedziała cicho Ursula – że jest to jakoś związane z zadaniami zakonu, a nie akademii.
— Twój wybitny ojciec miał wielki wkład w działalność zakonu iluminatów – skinęła głową Elsa Fries – i widzę, że zdążył wyjaśnić swojej córce podstawowe zadania naszej organizacji. Masz rację. Ursulo. Dyscyplina, której będziecie się uczyć na moich zajęciach, ma bezpośredni związek z zadaniami najwyższego porządku. Krótko mówiąc, powinniśmy rozumieć, do jakich zmian w społeczeństwie doprowadzą nasze poszczególne inicjatywy. Wiedzieć – to znaczy rządzić, a najgłębsze prawa historii to klucz do tej wiedzy… Chcesz coś powiedzieć, Harry?
Elsa Fries była młoda, piękna i zachowywała się z niewymuszoną elegancją królowej. Jej nienaganna uprzejmość w żaden sposób nie przeszkadzała jej zwracać się do uczniów po imieniu, a wyprowadzenie jej z równowagi było najwyraźniej niemożliwe: wyglądało na to, że panowała nad sobą w każdej sytuacji. Swój temat znała wspaniale i nie było wątpliwości, dlaczego zaproponowano jej członkostwo w zakonie, mimo bardzo surowego doboru wśród mugoli. Jednakże niektóre z jej stwierdzeń skłaniały do zastanowienia.
— Chce pani powiedzieć, że celem iluminatów jest panowanie nad światem? – zapytał Harry. – Profesor Quirrell przekonywał mnie, że wcale tak nie jest.
— I oświecony Quirrell ma rację, tak nie jest. Zakon nie dąży do rządzenia światem, on dąży do kontrolowania sytuacji, w której się znajduje. Przecież twoje własne prawo do troski o własne przetrwanie nie podlega dyskusji, prawda, Harry?
Harry przypuszczał, że to prawda, jednakże prawda to śliskie pojęcie, gdy chodzi o kwestie dobra publicznego. Można przecież powiedzieć, że nawet Voldemort na swój sposób troszczy się o swoje przeżycie – poświęca innych ludzi, by zagwarantować sobie przedłużenie własnego życia.
— Ale jak to wygląda w praktyce, pani Fries?
Elsa Fries roześmiała się dźwięcznie, choć Harry nie zauważył w swoim pytaniu nic szczególnie śmiesznego. Trudno było określić, czy jej stała radość życia jest maską, pod której kobieta skrywa niepewność, czy też faktycznie cieszyło ją i rozweselało dosłownie wszystko, co działo się dookoła. Pozostawało tylko zaakceptować ją taką, jaka była, zwłaszcza, że nie mógł przecież zarzucić oświeconej nietaktownego zachowania.
—Właśnie mamy w planach uczyć się w praktyce tego, o co zapytałeś, Harry – odparła Fries, nagle przestając się śmiać. – Nieprawdaż?
Harry wzruszył ramionami, ale nie rozwijał już tematu. Nie wiedział, na ile szlachetne są cele organizacji, do której należeli teraz z Hermioną, ale w każdym razie nie należało wyciągać pochopnych wniosków, nie zdobywszy niezbędnego minimum wiedzy. W końcu nikt mu nie mówił, że nie ma prawa opuścić Eisenturm, jeśli będzie chciał. Z drugiej strony opuszczanie akademii było ostatnią rzeczą, na którą miałby ochotę. Mimo twardych warunków nauki i nadludzkich wymagań wobec uczniów, z każdym kolejnym dniem podobało mu się tu coraz bardziej. Nawet mimo…
Harry odwrócił się mimo woli i rzucił okiem w odległy kąt, gdzie samotnie siedział w swojej ławce Karl. Nie patrzył na Harry’ego i w ogóle na nikogo nie patrzył. Jego ponure spojrzenie było skierowane na ławkę, a gdy Elsa Fries poprosiła, by zapisali definicję konfliktu kulturowego, wykonał polecenie z entuzjazmem zombie. Jak niewiele potrzeba, by stać się wyrzutkiem! Nikt nie ogłaszał bojkotu Karla po jego wczorajszym postępku, nikt oprócz Quirrella nie próbował prawić mu kazań ani potępiać. Jednakże wcale nie było to potrzebne. Wydawałoby się, że krótkie słowo „Crucio!” nałożyło na niego samego nieodwracalną klątwę – ciemną aurę, zmuszającą wszystkich dookoła do odwracania wzroku i trzymania się na dystans.
Harry westchnął i spróbował znów skupić się na wykładzie. Mugolskie przedmioty przychodziły mu z trudem – przez czas nauki w Hogwarcie zupełnie odwykł od nauk ścisłych i sens tego, co opowiadała oświecona Fries, co i rusz mu uciekał. Jak gdyby litując się nad nim, Fries zaprzestała rozważań nad matematycznym modelem odtwarzania informacji kulturowej i przerzuciła się na konkretne przykłady z historii.
— Wczesna historia naszego bractwa, jak już wiecie, była skrajnie trudna. Zakaz działalności, prześladowania, tortury i zabójstwa członków zakonu, presja ideologiczna – wszystko to nie sprzyjało utrzymaniu jedności, nie mówiąc już o zwykłym zachowaniu tajemnicy. Johann Wolfgang von Goethe, jeden z najsławniejszych iluminatów w historii, był nawet zmuszony…
— Co? – wyrwało się Harry’emu. – Przepraszam panią. Po prostu się zdziwiłem.
Fries znów się roześmiała, patrząc nań z mieszanką pobłażliwości i ciekawości, jakby na jedno z tych dziwacznych magicznych stworzeń z książki Newta Skamandra.
— No, Harry, jeszcze nie raz przyjdzie ci się zdziwić, gdy się dowiesz, jak wielu znanych działaczy kultury należało do tych czy innych tajnych stowarzyszeń. Tak, Goethe, autor „Fausta” był jednym z nas, a ponadto zajmował miejsce w areopagu. Przyjęło się uważać, że w drugiej części poematu zakodował przesłanie dla przyszłych pokoleń iluminatów. – Elsa Fries uśmiechnęła się ironicznie, lecz uśmiech zaraz zniknął z jej twarzy. – I jest co do tego wystarczająco dużo przesłanek. Tyle, że nasz współtowarzysz przesadził ze stopniem złożoności szyfru, bo na dzisiejszy dzień nikomu nie udało się dobrać do niego klucza nawet z wykorzystaniem współczesnych algorytmów kryptoanalitycznych. Na swój sposób to nawet zabawne, prawda?
Do końca lekcji oświecona Fries bombardowała ich skomplikowanymi modelami społecznymi w postaci układów równań różniczkowych, co chwila robiąc krótkie dygresje w przeszłość w poszukiwaniach pasującego przykładu dla tej czy innej koncepcji. Co pięć minut rzucała znów to samo zaciekawione spojrzenie na Harry’ego, nie przejmując się ani trochę tym, że on to widzi. Ten zaś uznał w duchu, że w zasadzie lubi Elsę Fries, ale i tak westchnął z ulgą, gdy lekcja się skończyła, i teraz cieszył się, że będzie mógł złapać oddech między dużymi blokami zajęć, spacerując dookoła głównego holu.
— Harry! – usłyszał z tyłu głos doganiającej go Hermiony i zwolnił kroku. – Harry, posłuchaj. Porozmawiałam właśnie z innymi uczniami i jeszcze wpadłam do profesora Quirrella, żeby z nim też przedyskutować. On popiera moje poglądy, choć przy tym uważa, że założenie organizacji będzie przedwczesne, jednakże…
— Zaraz, zaraz! – wykrzyknął Harry. – Nic nie rozumiem. Możesz od samego początku?
Hermiona westchnęła ciężko i spojrzała na niego z wyrzutem, jednakże od razu odzyskała humor i zaczęła tłumaczyć.
— Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o bezprawnej sytuacji skrzatów zarówno w Hogwarcie, jak i tutaj, w Eisenturm? Już dawno myślałam o założeniu organizacji, która zajmowałaby się ochroną ich praw. Ale po tym, jak porozmawiałam z innymi, zrozumiałam, że to jest tylko część problemu. Ten szowinizm czarodziejów wobec skrzatów, szowinizm czystokrwistych wobec czarodziejów półkrwi i… takich, jak ja – to wszystko ma wspólne korzenie. Psychologia właściciela niewolników – tak to się nazywa. Przypomnij sobie, jak są traktowane golemy, nawet przy tym, że prawie ich nie ma!
— Ale przecież golemy są po prostu bezmyślnymi automatami, nie mają…
— Otóż to! – Hermiona triumfalnie wzniosła palec do góry. – Właśnie tak wszyscy ich traktują.
— I co z tego? Przecież one faktycznie są takie, dopóki nie przeniesie się w nie osobowości człowieka.
— Skąd wiesz, Harry? One są po prostu inne, różnią się od nas prawie wszystkim. Ale czy to jest powód, żeby robić z nich niewolników?
Harry pokręcił głową, ale pogodził się z tym, co nieuniknione. Powstrzymanie zaangażowania społecznego Hermiony było zadaniem praktycznie niewykonalnym, więc oparł się o ścianę i przygotował się do słuchania. Hermiona wyjęła z torby plik papierów i podała mu jedną kartkę.
— Co to jest? – zapytał Harry.
— Statut organizacji. Przeczytaj.
Harry rzucił okiem na górną część kartki. „Racjonalny Ruch Egalitarystów Para-Ingolstadt (RREPI)” – głosił nagłówek. Harry omal nie parsknął śmiechem, w ostatniej chwili zdążywszy zamaskować śmiech głośnym kaszlem. Jednakże jego pierwsza reakcja nie uszła uwadze Hermiony.
— I co ci się tu wydaje śmieszne? Będziemy zajmować się popularyzacją idei egalitaryzmu, walczyć z przejawami szowinizmu w codziennym życiu, werbować zwolenników… Tak w ogóle chciałam ci zaproponować stanowisko sekretarza organizacji.
Harry z rozgoryczenia najchętniej zapadłby się pod ziemię. Dlaczego tak źle mu wychodzi maskowanie swoich emocji? Teraz Hermiona się rozgniewa, a on będzie winny przez całą resztę dnia, jeśli nie dłużej.
— Hermiono, ja…
— Przecież widzisz, że to dla mnie ważne – Hermiona faktycznie wydawała się urażona w swoich najgłębszych uczuciach. – A zamiast mnie wesprzeć, to się śmiejesz? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi!
Z jakiegoś powodu to słowo go ubodło, chociaż Hermiona oczywiście nie miała na myśli niczego złego.
— Przyjaciółmi? – Harry poczuł, że przyszła jego kolej, by czuć urazę, i w myśli nazwał siebie samego kompletnym idiotą.
Hermiona wyrwała mu kartkę ze statutem, spiorunowała go wzrokiem, odwróciła się i odeszła korytarzem. Nie zdążyła zresztą dojść daleko – gong, który rozległ się w wieży, obwieścił początek lekcji magii metrycznej. Hermiona niechętnie zatrzymała się i poszła w stronę wejścia na salę wraz z Harrym, unikając jego wzroku.
Harry udał się na swoje miejsce i opadł na krzesło z rozgoryczeniem. Na poziomie rozumu zdawał sobie sprawę, że Hermiona nie będzie się na niego dąsać w nieskończoność. Najprawdopodobniej już jutro powita go z uśmiechem, jak gdyby nie było między nimi żadnych niesnasek, jak już zdarzało się wcześniej. Ale teraz… Teraz gniew Hermiony go ranił. Spojrzał na nią z ukosa, próbując rozpoznać, czy Hermiona czuje teraz to samo, co on, i doszedł do wniosku, że raczej nie. Hermiona otworzyła podręcznik i z niezmąconym spokojem przebiegała wzrokiem po linijkach. Mogłoby się wydawać, że zupełnie zapomniała o istnieniu Harry’ego. Chciało mu się wyć. Przypomniawszy sobie, że jest właśnie pełnia, a wycie do księżyca ktoś mógłby niewłaściwie zrozumieć, uśmiechnął się do swoich myśli i zrobiło mu się nieco lżej na duszy.
Tsao Shu zjawiła się jak zwykle na samym początku lekcji. Właśnie zjawiła się, a nie weszła – chwilę wcześniej nie było jej z nimi, a tu już stoi w swoim wyhaftowanym w kwiaty fioletowym kimonie, patrząc przed siebie wzrokiem kompletnie pozbawionym oznak emocji. Jej spojrzenie zawsze było takie – skierowane jak gdyby na wskroś przez rozmówcę, co wywoływało nieprzyjemne uczucie bycia przezroczystym. Patrząc na nią, nie dało się powiedzieć nic konkretnego o wieku oświeconej: gładka cera bez jednej zmarszczki, regularne, ostre rysy, pasujące raczej do dwudziestopięcioletniej dziewczyny, łączyły się z manierami i temperamentem, których można byłoby się spodziewać jedynie od kobiety, która poświęciła pół wieku medytacji chan.
Na jej zajęciach żaden z uczniów nie ryzykował rozpraszania się na inne sprawy i rozmowy z kolegami. Jeśli Tsao Shu milczała, panowała martwa cisza: wszyscy co do jednego, z Harrym włącznie, bali się nawet wykonania jakiegoś zbędnego ruchu w obecności oświeconej, mimo, że nikt nigdy nie słyszał, by zadawała jakieś kary. Po prostu nie miała za co karać. Nabożny szacunek i strach, który budziła, miały wyraźne zabarwienie religijne, mimo powszechnego w Eisenturm ateizmu. Cześć wobec niej ze strony uczniów i innych oświeconych – również.
Przy tym pasowała do profilu akademii technomagicznej najmniej ze wszystkich pozostałych wykładowców: podczas gdy wykorzystanie artefaktów i umiejętności technologicznych było na porządku dziennym wśród zdecydowanej większości oświeconych, Tsao Shu nie korzystała z niczego oprócz własnego rozumu – niczego, nawet magicznej różdżki. Nikt nigdy nie widział, żeby nosiła choćby najprostsze pierścionki czy amulety, a była to zaledwie niewielka część tego, co odróżniało ją od pozostałych. Tsao Shu nigdy nie widziano we wspólnej jadalni: co bardziej emocjonalni uczniowie rozpuszczali nawet plotki, że ona nigdy nie je, tylko teleportuje substancje odżywcze bezpośrednio do swojego organizmu.
— Uwolnijcie swój rozum – zwróciła się do nich oświecona po chwili uciążliwego milczenia. – Zatrzymajcie wewnętrzny dialog. Poczujcie przestrzeń. Poczujcie czas.
Harry skupił się na postrzeganiu przestrzeni. Pierwsze lekcje magii metrycznej była dla niego czystym koszmarem: nie wychodziło mu kompletnie nic. Nawet nie mógł w pełni zrozumieć, czego się od niego oczekuje i, trzeba przyznać, pozostali uczniowie czuli się nie lepiej. Ale przez miniony od tego momentu czas zaczął coś niecoś czuć i nauczył się wykonywać elementarne operacje magiczne. Był to bodajże jedyny dział magii, który udawał mu się znacznie lepiej niż Hermionie, która doświadczała poważnych trudności nawet z powstrzymaniem wewnętrznego dialogu.
— Spróbujcie dosięgnąć swoim rozumem do najbliższej ściany i dotknijcie jej – kontynuowała Tsao Shu. – Poczujcie jej gładką powierzchnię, jej słabo wyrażoną teksturę, najdrobniejsze pęknięcia u podstawy, wyczujcie lekki zapach farby. Odległość powinna stracić dla was jakiekolwiek znaczenie. Znaczenie ma tylko wiedza.
Trudno było sobie wyobrazić, jak długo trzeba było praktykować to wszystko, żeby nauczyć się dokonywać tego, do czego była zdolna ta kobieta. Przemieszczenie się w mgnieniu oka, podobne z zewnątrz do teleportacji, lecz całkowicie różniące się od niej techniką – to dopiero początek, lecz także to Tsao Shu opanowała na takim poziomie, że stało się to dla niej czymś bardziej naturalnym niż chodzenie. Telekineza – jeszcze jeden przejaw magii metrycznej – też mało kogo dziwiła. Ale w ślad za tymi umiejętnościami szły poważniejsze sprawy – bezpośrednie sterowanie topologią przestrzeni i manipulacje czasem.
Niestety, wszelkie silne emocje przeszkadzały w koncentracji i od razu odbijały się na jakości magii metrycznej. Harry w żaden sposób nie mógł wyrzucić z głowy ostatniej rozmowy z Hermioną i to przeszkadzało mu skupić się na zadaniu, które był w stanie wykonać niemal natychmiast jeszcze na poprzedniej lekcji. Zrobił głęboki wdech i powolny wydech, doprowadzając myśli do porządku. Ściana. Trzeba dotknąć ściany projekcją własnego ciała, nie ruszając się z miejsca. Zapamiętał odległość do ściany i stworzył jej obraz w swoiej świadomości, a potem zamknął oczy i spróbował znowu. Jednakże nie było tak łatwo wyrzucić z rozumu obrazu Hermiony i stracił jeszcze kilka minut na to, by ugasić wszelkie towarzyszące mu emocje, pozostawiając tylko przenikliwie czyste postrzeganie, obraz ściany i jej powierzchnię pod koniuszkami palców. Tak. Czuje dotyk…
Tyle, że to wcale nie ściana. Ma pod palcami miękką ludzką skórę. Miękkie pukle włosów i ich zapach… Gwałtownie otworzył oczy. Patrzyła nań zakłopotana Hermiona, siedząca za sąsiednią ławką. Przyłożyła dłoń do policzka – tego samego, którego przed chwilą dotykały jego palce, a on nie mógł zrozumieć, czego więcej jest w jego spojrzeniu: przestrachu czy zachwytu.
— Proszę nie tracić koncentracji, panie Potter – dał się słyszeć głos Tsao Shu. – W ludzkich uczuciach nie ma nic złego, ale nie powinny przejmować nad panem kontroli. Jeśli nie jest pan w stanie opanować własnych emocji, jak ma pan zamiar panować nad niezorganizowaną materią, a tym bardziej nad samą przestrzenią?
Harry zrobił jeszcze jeden głęboki wdech i odwrócił się do Tsao Shu.
— Proszę mi wybaczyć – powiedział. – Byłem niewystarczająco skupiony.
Wydawało mu się, że po jej wargach prześliznął się ledwo zauważalny uśmiech. Ale zapewne tylko mu się wydawało, bo w następnej chwili Tsao Shu znów była wcieleniem beznamiętności i determinacji. Przez całą resztę lekcji zauważał na sobie dziwne spojrzenia Hermiony, a gdy zajęcia się skończyły, ta podeszła doń pierwsza.
— Harry… Wybacz ten mój wybuch. Fakt, nazwa nieszczególna.
— Wszystko w porządku. Wiem, że to dla ciebie ważne. Nie powinienem był się śmiać.
Pokój został zawarty i Harry’emu jakby kamień spadł z serca. Nawet nie przypuszczał, jak ważne są dla niego relacje z Hermioną: dopóki się gniewa, nie jest zdolny do niczego konkretnego oprócz okresowych ataków samobiczowania. No, jeśli nie liczyć tego, że mało zależy od jego wysiłków – spontanicznych operacji magicznych.
— Harry, chciałam jeszcze zapytać… Na magii metrycznej to byłeś ty? Ty dotknąłeś mojego policzka?
Harry skinął głową i nie wiedzieć czemu zarumienił się.
— Fajnie – powiedziała Hermiona. – Takie dziwne uczucie. Jakbyś był całkiem blisko. Tak, wiem, że w pewnym sensie tak właśnie było.
Harry nie wiedział, co odpowiedzieć – rozmowa z jakiegoś powodu się nie kleiła, zresztą nie miał zbytniej chęci rozmawiać. Najbardziej chciałby po prostu pomilczeć razem z przyjaciółką, ale samej Hermionie najwyraźniej to milczenie ciążyło. Widząc, że męczy się, szukając tematów do rozmowy, Harry postanowił uratować sytuację na swój sposób.
— Nie chciałabyś ze mną polatać?
— Co?
— Hans, nasz starosta, obiecał wypożyczyć mi dziś „skrzydła” na wieczór. Myślę, że nie odmówi nam dwóch kompletów. A może chcesz się wybrać do miasta? Fakt, jest już późno, ale…
— Dobrze, Harry – odpowiedziała szybko Hermiona. – Ja też chcę wypróbować „skrzydła”.
„Skrzydła” okazały się nad podziw wygodnym urządzeniem: najlepsze miotły nie mogły się z nimi równać. Nie chodziło nawet o szybkość czy zwrotność, w czym nowa metoda nie miała szczególnej przewagi. Po prostu nie było uczucia, że się korzysta z jakiegoś środka transportu. Zamiast tego powstawała pełna iluzja tego, że lata się samemu, dzięki siłom własnego rozumu, i nie było to zbyt odległe od prawdy.
Wzbili się w powietrze z otwartego tarasu na dachu prawego skrzydła zamku i Harry zobaczył, jak oczy Hermiony rozszerzyły się z zachwytu – przy tym, że latanie na miotłach nigdy jej szczególnie nie fascynowało. Ziemia z zawrotną prędkością poleciała w dół, a ściana wieży, przesuwająca się obok, zmieniła się w mgliste pasmo. Harry, ogarnięty strumieniem emocji, krzyknął głośno, patrząc, jak zbliżają się doń chmury oblane purpurowym płomieniem zachodu. Odwrócił się, spojrzał na Hermionę i zaparło mu dech. Dziewczyna, rozrzuciwszy ręce i przymknąwszy oczy, leciała za nim, przypominając dziwnego ptaka o czarnym upierzeniu. Harry poczuł nagle szaloną chęć, by podlecieć do niej i mocno objąć, zanurzając twarz w gęstych puklach łopoczących na wietrze włosów, a jego serce na tę myśl uderzyło trzy razy mocniej niż zwykle. Ale… „Proszę nie tracić koncentracji, panie Potter”. A nuż Hermiona pomyśli, że zaprosił ją do wspólnego latania właśnie w takim celu.
— Harry, patrz! – usłyszał jej głos. – Jesteśmy już nad dachem wieży.
Harry mocno wypuścił powietrze, by odpędzić tamtą myśl, i spojrzał tam, gdzie wskazywała Hermiona. Faktycznie bezpośrednio pod nimi można było zobaczyć prostokątny dach Eisenturm, pośrodku którego był umieszczony masywny kulisty artefakt w nieprzeniknionym czarnym kolorze. Wydawało się wręcz, że przestrzeń w jego pobliżu się zniekształca, a światło traci swój blask, przez co cała konstrukcja przypominała niewielką czarną dziurę z filmów edukacyjnych na BBC.
Wylądowali na dachu i ostrożnie zbliżyli się do czarnej kuli, która wydawała miarowe brzęczenie. W pobliżu artefaktu stawało się trudno oddychać, a żołądek zaczynał wywracać się na lewą stronę, odbierając wszelkie chęci do zmniejszania dystansu.
— Więc to jest ten generator Zmroku – powiedziała z szacunkiem Hermiona.
— Co będzie, jeśli się zepsuje? Zostaniemy wypchnięci do normalnej przestrzeni?
— Z tego, co zrozumiałam z objaśnień Tsao Shu, nic się z nami nie stanie. Po prostu łączność między światami zostanie rozerwana i zostaniemy zamknięci w tej przestrzeni, dopóki nie naprawimy generatora. To chyba nie takie straszne: w tym świecie można żyć latami. Popatrz – Hermiona machnęła ręką w stronę Dunaju – tu jest taka sama przyroda, lasy, pola… Druga Ziemia, różniąca się tylko tym, że jest praktycznie niezamieszkana.
Harry podszedł do samego brzegu dachu i spojrzał na wstęgę rzeki, której wody były zabarwione purpurowym odbiciem zalanego krwią nieba. I jeszcze było widać coś dziwnego na drugim brzegu, tuż obok skraju lasu. Coś… podobnego do leżącego człowieka.
— Hermiono – wziął ją za rękę, wskazując swoje znalezisko – popatrz! Czy to jest to, co ja myślę?
Hermiona przyjrzała się i beztroska na jej twarzy ustąpiła miejsca niepokojowi, a potem przerażeniu.
— Lecimy! – powiedziała krótko i zeskoczyła z dachu, jak gdyby robiła to przez całe życie.
Na długo przed tym, jak dotarli na miejsce, Harry już zdał sobie sprawę, że stało się coś nieodwracalnego. Gdy wylądowali na ziemi o dwa kroki od ciała, włosy zjeżyły mu się na głowie. Hermiona wydała cichy okrzyk i kurczowo wczepiła się w jego rękę.
Na wilgotnej po niedawnym deszczu ziemi był nakreślony ledwo zauważalny pentagram w kolorze zakrzepłej krwi o średnicy około dziesięciu stóp. W jego centrum, rozrzuciwszy ręce na boki, patrząc w pociemniałę niebo martwymi oczyma, leżał Karl Metzler z zastygłym na wieki na twarzy wyrazem bezgranicznego zdziwienia. Jego splątane jasne włosy były rozrzucone i uwalane błotem. Harry obejrzał się na wieżę Eisenturm, przy której nisko nad linią horyzontu płonęła jasno tarcza księżyca w pełni.
Hermiona zachwiała się i złapał ją w pasie, by nie upadła. Pociągnęła nosem i zawisła mu na ramieniu.
— Harry… Co to…
— Profesor Quirrell miał rację. Zabójca jest jednym z iluminatów. Najprawdopodobniej jednym z naszych nauczycieli. Musimy szybko wrócić i opowiedzieć… Zaraz, a to co?
— Gdzie?
— Na brzegu kałuży, widzisz? Ślady.
Ostrożnie podeszli bliżej, obchodząc ciało Karla jak najdalej się dało. W błocie było wyraźnie widać zamazane ślady butów. Nikt z nich dwojga nie miał umiejętności detektywistycznych, a Harry’emu nie przychodziły do głowy żadne zaklęcia, które pozwoliłyby wykryć po śladach, kto je zostawił. Dziwne, że w ogóle pozostały ślady: ich zatarcie nie sprawiłoby większego trudu. Jednak nigdzie więcej śladów nie było – jak widać ten, kto je zostawił, teleportował się lub użył „skrzydeł”, by opuścić miejsce zbrodni.
— Lećmy, Harry.
Hermiona nadal ściskała jego rękę z taką siłą, jakby zależało od tego jej życie. A on nie miał nic przeciwko temu – ten dotyk także jemu dodawał sił w opieraniu się koszmarowi, którego niespodziewanie doświadczyli. Lot do wieży był tak samo szybki, jak wcześniej, ale teraz nie budził już zachwytu. Przeciwnie, Harry odnosił wrażenie, jakby po piętach deptał im niewidzialny potwór, prując ciemne powietrze Zmroku najeżoną kłami paszczą. Ich nowy dom przestał wydawać się oazą spokoju i bezpieczeństwa, lecz zmienił się w śmiertelną pułapkę, która lada chwila mogła się zatrzasnąć. I teraz ręka w rękę podążali do jej centrum.
W korytarzach Eisenturm było prawie pusto – większość uczniów rozeszła się po swoich pokojach lub spacerowała po terenie para-Ingolstadt. Dotarłszy do głównego holu Harry i Hermiona zatrzymali się, niezdecydowani.
— Kogo zawiadomimy jako pierwszego? – zapytał Harry. – Pójdziemy do profesora Quirrella? Powinien być u siebie, przecież prosił, żeby Karl przyszedł do niego dziś po zajęciach… Do diabła!
— Quirrell! Myślisz, że to on?...
— Nie wiem – odpowiedział Harry, pochmurniejąc. – Profesor Quirrell nie jest, oczywiście, zwyczajnym człowiekiem. I niepokoi mnie nadal to, że jego kopia, nawet jeśli okaleczona, współpracowała z Voldemortem i próbowała mnie zabić. Ale jednak… Jakoś to zupełnie niepodobne do niego. Zostawić tyle śladów i to jeszcze pokazać publicznie, że ma motyw… Może i jest zabójcą, ale na pewno nie głupcem.
— A może on właśnie chce, żebyśmy tak myśleli… No, ale tak to można powiedzieć o każdym, z tobą włącznie. A jednak bądźmy ostrożni, Harry. Trzeba powiedzieć komuś innemu. Komuś, kto na pewno nie ma z tym nic wspólnego.
— Komuś z mugoli? Może Elsie Fries albo profesorowi Wernerowi? Lubią nas.
— Najlepiej Adamowi Weishauptowi – powiedziała poważnie Hermiona. – Tak, on mnie też przeraża, ale z pewnością nie mógł być zabójcą, zresztą ma ze dwieście pięćdziesiąt lat. Widział niejedno i wie, co robić. I w końcu to on jest tu najważniejszy – i tak by go zawiadomiono.
Pospieszyli do pomieszczenia, które zajmował przełożony zakonu wraz ze swoim technomagicznym systemem podtrzymującym życie. Po drodze spotkali Zeldę Stein, która ze zmysłowym uśmiechem skinęła głową wystraszonej dwójce, demonstrując kompletny brak empatii, i poszła dalej korytarzem. Harry przypomniał sobie słowa Eriki i pospieszne wyjaśnienia Sarana. Czy oświecona Zelda Stein może być zabójczynią? Może. Do diabła, każdy z czarodziejów może. Nawet jakiś uczeń może, czego by tam nie mówiła Erika. Pewnie i on sam może zostać uznany za podejrzanego – po wczorajszym jego ewentualne motywy widać jak na dłoni.
— Proszę wejść, moi młodzi przyjaciele! – dał się słyszeć głos oświeconego Weishaupta z ukrytego w drzwiach głośnika, gdy tylko zbliżyli się do progu.
Spojrzawszy po sobie, weszli do pomieszczenia, gdzie panował przytulny półmrok. Jak widać przełożony zakonu już odpoczywał, gdy przyszło im zakłócić jego spokój.
— Panie Weishaupt! – od progu zwrócił się doń Harry. – Przykro nam, że niepokoimy pana tak późno, jednakże doszło do tragedii… Widzieliśmy… Po prostu doszło do zabójstwa. Nie na terenie Eisenturm, ale w pobliżu, w obrębie Zmroku. I wygląda na to, że zabójca jest gdzieś wśród nas.
W krótkich słowach wyłożyli wszystko, o czym wiedzieli, co chwila przerywając sobie nawzajem i samemu Weishauptowi. Ten ostatni wykazał się niezłomną cierpliwością i zimną krwią, metodycznie zadając dotyczące sprawy pytania i nie demonstrując przy tym ani odrobiny niepokoju czy irytacji, czym zasłużył sobie na szczery zachwyt Harry’ego.
— Dziękuję wam bardzo, przyjaciele – powiedział w końcu Weishaupt. – Zaraz zorganizuję pilne zebranie areopagu, a wy najlepiej idźcie na razie do swoich pokojów. Dopóki nie opuszczacie wieży, nic wam nie grozi – tu wszystko jest pod obserwacją. Jednakże nie ma co kusić losu. W najbliższym czasie zrobimy wszystko, by wzmocnić bezpieczeństwo, ale do rana pozostańcie u siebie.
Zapewniwszy przełożonego zakonu, że właśnie tak uczynią, Harry z Hermioną udali się do skrzydła mieszkalnego. Jednakże za pierwszym zakrętem przyjaciele zderzyli się z bladym jak śmierć Saranem, który z przestrachem odskoczył od nich, przeprosił, zacinając się i szybkim krokiem odszedł.
— Hermiono, patrz! – wyszeptał Harry, łapiąc ją za łokieć.
— Co się stało?
Buty Sarana były nienagannie czyste. Jednak na brzegach nogawek widniały wyraźne plamy z błota.
Chapter 7: Areopag
Chapter Text
— Świadek Harry Potter – rzekł spokojnym tonem Adam Weishaupt. – Kiedy ostatni raz widział pan Karla Metzlera żywego?
Harry podniósł wzrok na zebranych członków areopagu. Byli tu wszyscy wykładowcy Eisenturm, w tym także ci, którzy prowadzili zajęcia w starszych klasach – u tych jeszcze nie miał okazji się uczyć. Ironia losu polegała na tym, że jeden z tych, którzy go teraz przesłuchują, jest zapewne zabójcą. Ale kto?
Kwiryniusz Quirrell, od wielu lat bezskutecznie usiłujący posiąść tajemnicę magicznej materii w swojej pracowni: może jest aż tak zdesperowany, że postanowił umyślnie uśmiercić człowieka, pragnąc wydobyć zeń nieznaną substancję? Może faktycznie trzeba pozbawić kogoś życia, by tchnąć je w martwą materię? Jest doświadczony w magii bojowej, już nie raz przychodziło mu zabijać. A jeśli uznał, że w takiej sprawie cel uświęca środki?
Tajemnicza i budząca strach Tsao Shu, królowa przestrzeni i czasu, której celów i motywów nikt nie zna w pełni; ta, której oddają cześć wszyscy, którzy mają z nią wystarczająco długo do czynienia. Nie poczuła się przypadkiem ziemską boginią, powołaną, by położyć kres ludzkim losom?
A może to ten pełen pobłażliwej życzliwości profesor Heinrich Krüger, mistrz artefaktów, na których tworzeniu i wykorzystywaniu opiera się cała ideologia Eisenturm? Ten, dla którego sam człowiek jest po prostu jeszcze jednym skomplikowanym urządzeniem, które można przerobić albo rozebrać na części w razie potrzeby?
A co z Zeldą Stein, mającą bzika na punkcie prastarych krwawych rytuałów? Czarownica, starannie podtrzymująca wizerunek nowoczesnej miejskiej wiedźmy z tanich seriali, z jej rozpuszczonymi, tlenionymi włosami, zadbaną twarzą i przenikliwym spojrzeniem zielonych oczu – tak łatwo rozkochująca w sobie pętaków pokroju Sarana, gotowych dla niej na wszystko?
Co ze wszystkimi pozostałymi obecnymi czarodziejami? Skłonny do teatralnych gestów Konrad Lehmann, profesor transmutacji? Demonstracyjnie prostolinijna i bezpośrednia Gerda Krause, nauczająca surwiwalistyki magicznej? Wysuszona przez czas i irytująca się z byle powodu Augusta Koch, zajmująca stanowisko profesora alchemii?
Ktokolwiek z nich. Każde z tych czarodziejów mógł mieć zarówno motyw jak i niezbędne środki do popełnienia zabójstwa. Każde z nich wyglądało na wcielenie niewinności i demonstrowało determinację, by dokopać się w tej sprawie do prawdy.
— Pamiętam, że Karl był na lekcji historii teoretycznej, którą prowadziła oświecona Fries – odpowiedział Harry, starając się ukryć drżenie w głosie. – Na dużej przerwie go nie widziałem i nie zauważyłem, dokąd poszedł. Na lekcji magii metrycznej już na pewno go nie było. Wieczorem znaleźliśmy z Hermioną jego ciało na skraju lasu. To wszystko.
Adam Weishaupt powoli pokiwał głową i przyjrzał się innym obecnym uczniom siódmego roku.
— Dziękuję, Harry. Czy ktoś z obecnych widział Karla Metzlera żywego po lekcji oświeconej Fries?
Kurt Eichhorn niezdecydowanie podniósł rękę, obejrzawszy się na Erikę.
— Panie Weishaupt… Nie jestem pewien, że był to na pewno Karl, nie śledziłem go umyślnie… Ale wydawało mi się, że od razu po lekcji historii teoretycznej poszedł w stronę wyjścia. Jeśli to był on. My z Eriką zdążyliśmy już odejść i w pełni mogliśmy się mylić.
— Mówi pan: w stronę wyjścia? – wtrącił się profesor Quirrell, nie kryjąc sarkastycznej intonacji. – Ale w tym celu musiałby przejść obok szeregu pracowni i minąć dwa korytarze, z których mógł wejść do dowolnego pomieszczenia w Eisenturm, nieprawdaż?
— Oczywiście, panie profesorze – wzruszył ramionami Kurt. – Wcale nie twierdzę, że opuścił wieżę. Ale szedł mniej więcej w stronę wyjścia.
— Dziękuję bardzo, Kurt – znów zabrał głos Weishaupt. – Panie Quirrell, świadkowie twierdzą, że poprosił pan Karla do swojego gabinetu po lekcjach w związku z jego… postępkiem. O ile rozumiem…
— Ma się rozumieć, że się go nie doczekałem – odpowiedział Quirrell. – Przypuszczam, że o tej porze był już od kilku godzin martwy. Uprzedzając dalsze pytania: przez całą przerwę i drugą połowę dnia byłem w swojej pracowni. Ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mógł to potwierdzić, więc alibi nie mam.
Harry niespodziewanie dla samego siebie poczuł ukłucie obawy i zdziwił się sam sobie. Czyżby martwił się o profesora Quirrella, którego całkiem niedawno uważał za wroga? Dziwne, ale wcale nie chciałby, by zabójcą okazał się ten, czyj wizerunek nie raz jawił mu się w koszmarach, dopóki nie wyparły go obecne lęki. A jednak to właśnie Quirrell był jedną z dwóch nici łączących go z poprzednim życiem, o którym wspomnienia nadal odzywały się, wywołując męczącą nostalgię.
Może trzeba opowiedzieć im o Saranie? Jeśli ma on coś wspólnego z zabójstwem, obowiązkiem Harry’ego jest zawiadomienie kierownictwa akademii, jednakże rzucić oskarżenie w twarz być może Bogu ducha winnego człowieka ot, tak przy wszystkich – było to dla niego obciążające psychicznie. Nadal jeszcze pamiętał swoją porażkę na pierwszym roku w Hogwarcie, gdy wraz z Hermioną uznali za złoczyńcę Snape’a, podczas gdy jego jedyną winą było nieprzyjemne obejście.
Harry poszukał wzrokiem Sarana i zszokowało go to, że Weishaupt do tej pory nie wezwał go na przesłuchanie. Saran był uosobieniem nieczystego sumienia: czerwony jak ugotowany rak, co chwila się wiercił, przygryzał wargi, patrzył to w podłogę, to w sufit, i emitował w przestrzeń poczucie winy z taką intensywnością, że nawet jakiś tuman kompletnie pozbawiony uczuć musiałby wyczuć, że coś tu nie gra. Harry postanowił, że po posiedzeniu areopagu wprost zada Saranowi pytanie na temat jego roli w tragedii, a potem już zdecyduje, co robić dalej.
— Pani Koch – kontynuował przesłuchanie obecnych Weishaupt – udało się pani ustalić dokładny moment śmierci?
— Zatrzymanie metabolizmu – rzekła Augusta Koch ostrym, skrzypiącym głosem – z największym prawdopodobieństwem miało miejsce o wpół do pierwszej czasu lokalnego, w połowie dużej przerwy. Jednakże pozostaje możliwość, że użyto zaklęcia z opóźnionym działaniem albo środków spowolnienia procesów rozkładu ciała. Jeśli zabójca postawił sobie za cel ukrycie czasu popełnienia przestępstwa, nikomu z tutaj obecnych nie sprawiłoby to trudności.
— To oznacza, że nikt z czarodziejów nie ma alibi na ten moment – podsumował Weishaupt – a nie tylko pan, panie Quirrell. Czy udało się ustalić, do kogo należą ślady znalezione na miejscu przestępstwa?
— Częściowo – tak samo sucho odparła oświecona Koch. – Dwie pary śladów bezwarunkowo należą do uczniów – Harry’ego Pottera i Hermiony Granger. Jeszcze jedna para pozostała nie zidentyfikowana, ale sądząc po rozmiarze i głębokości, ślady zostały pozostawione przez ucznia płci męskiej mniej więcej w tym samym wieku. Stało się to przed końcem lekcji, ale z pewnością już po zabójstwie.
— To ciekawe informacje, dziękuję. A zatem jest jeszcze jeden świadek, który wolał milczeć o tym, co widział. Może ktoś z obecnych chce złożyć oświadczenie? – zapytał Weishaupt i odczekał mniej więcej pół minuty. Nikt z uczniów nie wydał ani dźwięku, oprócz Sarana, który zaczął się wiercić i sapać głośniej niż dotychczas. Weishaupt wzruszył więc ramionami, na ile pozwalał mu na to podtrzymujący jego ciało egzoszkielet, i zwrócił się do oświeconych:
— Czy ktoś z członków areopagu ma dodatkowe przypuszczenia?
— Panie Weishaupt – odezwała się nieoczekiwanie Elsa Fries – dysponuję szeregiem modeli matematycznych, które umożliwiają ocenę prawdopodobieństwa popełnienia przestępstwa przez każdego z obecnych. Do końca dnia podejmuję się zakończyć formalizację i wprowadzić model do naszego Hiperturingu. Jeśli będę mogła wykorzystać jego wszystkie zasoby, w ciągu dwóch dni otrzymamy wyniki.
— Udzielam pani pozwolenia, pani Fries – Weishaupt skinął twierdząco głową – jednak byłoby rozsądniej zapytać o to na osobności. Przypuszczam, że domyśla się pani, dlaczego.
— Będę ostrożna, panie Weishaupt – uśmiechnęła się Fries ze zrozumieniem. – A samego Hiperturingu nie zaszkodziłoby zabezpieczyć przed ewentualnym sabotażem.
Gdy posiedzenie areopagu się skończyło, pozostało im jeszcze piętnaście minut do rozpoczęcia laboratorium z artefaktoryki. Wykład z wiadomych przyczyn się nie odbył, więc Harry otrzymał długo wyczekiwaną chwilę oddechu i możliwość utrwalenia wszystkiego, czego się nauczył, zanim spadnie nań kolejny strumień nowego materiału. Miał już iść na salę, by spokojnie przejrzeć w podręczniku ostatni opanowany temat, gdy jego uwagę przyciągnął znów Saran, który niepewnym krokiem ruszył w przeciwną stronę.
— Trzeba z nim porozmawiać – odpowiedziała Hermiona na niewypowiedziane pytanie Harry’ego. – I najlepiej to zrobić od razu.
Dogonili go akurat w chwili, gdy Saran skręcił w boczny korytarz prowadzący do skrzydła mieszkalnego. Odwróciwszy się do nich, podskoczył i, zacinając się, zapytał, czego chcą.
— Saran, jest sprawa – bez ogródek zwróciła się doń Hermiona.
— Byłeś przecież na miejscu zbrodni? – tym samym tonem zapytał Harry?
— Co? Nie wiem, o czym wy…
— Wczoraj wieczorem – powiedział znów Harry, nie podnosząc głosu. – Byłeś w tym miejscu, gdzie znaleźliśmy ciało Karla. A może nie?
— Co to za bzdura? Po co miałbym…
— Właśnie tego chcieliśmy się od ciebie dowiedzieć – powiedziała Hermiona łagodnie. – Tylko proszę, nie wypieraj się. Widzieliśmy cię wczoraj, kiedy wróciliśmy. Miałeś spodnie ubrudzone błotem, a od tej pory zachowujesz się tak, jakby to ciebie skazali na śmierć. Bądź uprzejmy wyjaśnić, co to znaczy. Bo inaczej będziemy musieli wszystko opowiedzieć Weishauptowi.
Ta niedwuznaczna próba nacisku wywołała jednakże u Sarana wprost przeciwną reakcję – zaczął się wić tak samo, jak wtedy, w dniu ich przybycia do Eisenturm.
— To opowiadajcie! Nie zrobiłem nikomu nic złego, a na pewno nikogo nie zabiłem!
— Niczego takiego na razie nie twierdzimy – zaczął Harry, ale Saran już się zaperzył.
— Co, macie się za wielkich detektywów? Nie mogę po prostu wyjść na dwór, tak? Tu przecież wszystko było w błocie po deszczu, mogłem sobie ubrudzić nogawkę praktycznie wszędzie!
— Ale starannie wyczyściłeś buty z błota, chociaż prawie nie miałeś na to czasu – nie poddawała się Hermiona. – A brudu z tyłu nogawek nie zauważyłeś. Saran, lepiej powiedz prawdę. Proszę. Chcesz, żeby podejrzenie padło na niewinnego człowieka?
Przez sekundę Harry’emu zdawało się, że Saran ustąpi: jego twarz pokryły czerwone plamy, wargi mu zadrżały, wzrok stał się rozbiegany. Lecz już w następnym mgnieniu oka z nagłą złością popatrzył na oboje i cofnął się o krok.
— Zostawcie mnie w spokoju! – rzucił i odwróciwszy się na pięcie poszedł dalej korytarzem, nie oglądając się za siebie.
Harry i Hermiona, zbici z tropu, przez jakiś czas spoglądali w ślad za nim. Harry wzruszył ramionami i prychnął.
— No, to porozmawialiśmy – pokręciła głową Hermiona. – Ja oczywiście nie wierzę, żeby to on był sprawcą zabójstwa, ale czego tak naprawdę mógł tam szukać?
— A może wszystko jest tak naprawdę proste? Tak samo jak my zauważył ciało, a znalazłszy się na miejscu zbrodni, przestraszył się, że będzie podejrzany i postanowił nic nikomu nie mówić.
Hermiona rozłożyła tylko ręce, przyznając się do klęski, i w milczeniu poszli w stronę sali. Czasu na przygotowanie się już im nie zostało, ale może profesor Krüger wykaże się zrozumieniem: tragedia, do której doszło, wywołała zamieszanie, zakłóciwszy cały proces edukacyjny w akademii i to nie tylko na siódmym roku.
— A jednak w tym jest coś dziwnego – zauważyła Hermiona, marszcząc czoło. – Kiedy Saran zdążył znaleźć się na miejscu zbrodni? Kiedy patrzyliśmy z dachu, nie było go już przy ciele. I nie leciał też w tym czasie z powrotem, zauważylibyśmy to. Raczej nie umie się teleportować – nawet według standardów Eisenturm jest na to za młody. Czyli powinien był wyjść wcześniej z lekcji. Właściwie to już na przerwie.
— Jeśli wyszedł wcześniej, to znaczy, że coś wiedział albo się domyślał. A to oznacza…
— A to oznacza – podchwyciła Hermiona – że on wie, kto jest zabójcą, nawet jeśli sam nie jest w to wmieszany. I przychodzi mi do głowy tylko jeden powód, dla którego nie chce o tym mówić.
— Zelda Stein – powiedział Harry w zadumie. – Więc to jednak ona?
Hermiona rzuciła mu niejednoznaczne spojrzenie, ale nic nie powiedziała.
Praca laboratoryjna okazała się tym razem nad podziw łatwa. Zadaniem, które otrzymali od profesora Krügera, było stworzenie tarczy ochronnej z lekkiego plastiku kompozytowego, zdolnej do blokowania szeregu prostych zaklęć obezwładniających, i Harry poradził sobie z tym śpiewająco. Poprosiwszy profesora, by pozwolił mu zabrać otrzymany artefakt ze sobą, Harry postanowił wypróbować go na lekcji z Quirrellem, gdzie będzie on w najwyższym stopniu przydatny, i mimo woli nabrał szacunku do autorów ich programu nauczania.
Wszystko, czego nauczano w Eisenturm, można było wykorzystywać od razu w praktyce, przy czym nie tylko w ramach jednego przedmiotu. Być może w akademii brakowało bajkowej atmosfery Hogwartu z jego umiarkowanym tempem życia i sympatycznymi archaizmami odtwarzającymi duch średniowiecza, jednakże nie miała sobie równych w świecie magii pod względem efektywności. Efektywność była jej religią, jej oddechem i jej sposobem bycia.
Harry zaczynał wychwytywać szybki rytm Eisenturm, powoli wdrażając się w ten nieznany mu wcześniej świat i czerpiąc z tego mnóstwo przyjemności. Równocześnie czasami zadawał sam sobie pytanie, jak długo wytrzyma. Czy ten ekstremalny nawał materiału nie doprowadzi do wypalenia i załamania nerwowego? Jedno go uspokajało: organizacja istnieje od dawna, tysiące uczniów przeszły przez cały system edukacji i się nie złamały. Pewnie nauczono się tutaj walczyć z takimi problemami. A skoro tak, to znaczy, że wytrzyma, niezależnie od tego, ile go to będzie kosztowało.
— Dokąd teraz idziesz? – zapytał Hermionę, gdy wyszli z sali, z nadzieją, ze zgodzi się pospacerować z nim na dużej przerwie albo po prostu posiedzieć w holu.
— Pójdę pewnie do biblioteki. Magia metryczna słabo mi idzie, a bardzo by się przydała na lekcjach profesora Quirrella.
— Ale przecież wszystkie książki są tutaj zdigitalizowane i możesz po prostu poczytać sobie z ekranu przed snem…
— Przed snem też poczytam, Harry – uśmiechnęła się, lecz widząc jego minę spochmurniała. – Coś nie tak? Potrzebujesz mojej pomocy?
Harry omal nie jęknął. Ma najlepszą na świecie przyjaciółkę, zawsze gotową pomóc w trudnej chwili, więc nie wypada mu narzekać na los. Ale, do diabła, dlaczego Hermiona nie może zrozumieć, że chciałby po prostu przebywać razem z nią, rozmawiać o czymś… może nawet trzymać przy tym za rękę? Znał już jednak odpowiedź na swoje niewypowiedziane pytanie. Wszystko jest proste: ona nie czuje tego, co on. Ciepło i troska – tak. Ale nic więcej. I nie ma perspektyw na zmianę sytuacji: za długo byli przyjaciółmi. Nawet jeśli to było w całkiem innym życiu.
— Nie, wszystko w porządku, Hermiono – pokręcił głową. – Idź do biblioteki. Jakby co, znajdziesz mnie w głównym holu.
Ta wzruszyła ramionami, jeszcze raz przyjrzała mu się z powątpiewaniem i odwróciła się, by odejść. Zrobiwszy kilka kroków zastygła w bezruchu i po chwili zawahania wróciła. Podszedłszy bardzo blisko ścisnęła jego dłoń i powiedziała, patrząc mu w oczy:
— Jakby coś się działo, to mi mów, dobrze? Nie chcę, żeby ci się coś stało.
Ależ te dziewczyny potrafią namieszać! Gdy odeszła, jeszcze z minutę stał w osłupieniu, spoglądając w ślad za nią, a w głowie miał mętlik. Co to było przed chwilą? Znów bierze przejaw zwykłej przyjacielskiej troski za poryw czułości, a może po prostu jest ślepy i nie zauważa czegoś oczywistego? I jak ma teraz zachowywać się w odpowiedzi? Jeśli nie wychodzić poza ramy przyjacielskich stosunków, ona może wziąć to za chłód i wtedy już na pewno nie zrobi kroku naprzód. Jeśli zaś on sam zrobi ten krok, to może pożegnać się nawet z przyjaźnią. Widział prawie jak na jawie twarz Hermiony, wygłaszającej swój wyrok skazujący z serii „a myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi” i pokręcił głową, by wyrzucić z niej tę wizję.
Pozostawszy jakąś minutę na miejscu Harry westchnął ciężko i powlókł się do głównego holu, gdzie zastał grupę kolegów zajętych rozmową. Jak się okazało, rozmawiali o domniemanej tożsamości zabójcy, jednakże w przeciwieństwie do chwili, gdy po raz pierwszy pojawił się w Eisenturm, w tej rozmowie nie było nawet śladu ożywienia, z jakim nastolatki są skłonne przyjmować złowieszcze wydarzenia, które nie dotyczą ich samych. Zabójstwo w murach akademii, i to jeszcze popełnione na jednym z nich, zrujnowało atmosferę pasjonującej tajemnicy otaczającej nieznanego czarodzieja-przestępcę i zmusiło ich, by zetknęli się z realnym światem wcześniej, niż byli do tego gotowi.
Nie, na ile Harry był w stanie ocenić, nikt z nich nie okazywał jawnego strachu: każdy z uczniów demonstrował gotowość do walki za siebie i swoich przyjaciół, z cichutką Ursulą i pedantycznym do niemożliwości Hansem włącznie – program nauczania był ukierunkowany na tę perspektywę od pierwszych lat. Są jednak w życiu kamienie milowe, po przejściu których człowiek zmienia się nieodwracalnie, tracąc po kawałku to, co pozostało w nim z dziecka. Granica właśnie została przekroczona i teraz Harry, któremu zdarzało się już stać oko w oko ze śmiercią, z niewesołym poczuciem znajomości tematu patrzył na to, jak tragedia wpłynęła na jego kolegów.
— A ja myślę, że zabójca to po prostu psychopata, który zbiera sobie kolekcję – przedstawiał swoją teorię Kurt. – Zwróciliście uwagę na to, że wszystkie ofiary są różnych narodowości? Najpierw czarnoskóry, potem Cyganka, po niej jakiś Słowianin, potem Żyd, no i teraz Karl – Niemiec…
— To się nie klei. Matka Karla też miała żydowskie pochodzenie – zaprzeczyła Ursula.
— Zabójca mógł o tym nie wiedzieć…
Harry podszedł bliżej, by przyłączyć się do rozmowy, ale nie zdążył nawet otworzyć ust.
— Harry! – zwróciła się doń Erika, gdy tylko się zjawił. – Zrozumiałeś, o czym mówiła Koch? Co to za ślady? Widziałeś je?
— Widziałem – Harry kiwnął głową i idąc za nagłym impulsem wypalił: – Chyba wiem, kto je zostawił.
— Co? I nikomu nie powiedziałeś? – spochmurniał Kurt.
Harry westchnął. Nie było już powrotu. Może zniszczy teraz życie niewinnemu, ale, do diabła, Saran sam się o to prosił. Nie powinien był zachowywać się do tego stopnia idiotycznie.
— Tak, nie powiedziałem – odparł – bo nie jestem pewien, że ten człowiek jest winny. Ale zachowuje się… dziwnie. Łagodnie mówiąc. Pewnie proszę o zbyt wiele, ale potrzebuję waszej pomocy.
— Oczywiście, Harry – z nutą zdumienia w głosie odpowiedziała Erika. – Ale kto to jest? Nam chyba powiesz?
— To Saran.
Harry spojrzał na oniemiałe towarzystwo i zaczął opowiadać wszystko od samego początku. Przyjęli to spokojniej, niż się obawiał: najwyraźniej po niezrównoważonym Saranie spodziewano się właśnie czegoś w tym rodzaju. Gdy opowieść dobiegła końca, Kurt, podrapawszy się w głowę, podsumował:
— Harry, rozumiem, dlaczego milczałeś podczas posiedzenia areopagu, ale nie możesz dłużej milczeć. Trzeba to komuś powiedzieć.
— Może najpierw jednak się dowiedzieć, co to za historia z Zeldą Stein i Saranem? – nieoczekiwanie zaoponowała Ursula.
— I tak wszystko jest jasne – odpowiedziała Erika. — Stein to zabójczyni, a Saran jest świadkiem, który ją osłania. Zakochany głupek.
— Dobrze, Harry, myślę, że decyzja należy do ciebie – wzruszył ramionami Kurt. – Ale ja bym na twoim miejscu nie zwlekał: areopag nie składa się z głupców i mają więcej możliwości niż my. Z jednym przestępcą przecież sobie poradzą. A o jaką pomoc chciałeś nas prosić?
— Nie spuszczajcie Sarana z oka – powiedział Harry. – Obserwujcie, co robi i dokąd chodzi. Być może w ten sposób szybciej wpadniemy na trop zabójcy, niż jeśli wydamy go od razu. Właśnie, teraz poszedł gdzieś w stronę skrzydła mieszkalnego. Może do swojego pokoju, ale mógł też się z kimś spotkać.
— Pójdę sprawdzić – skinął głową Kurt, wstając. – Chyba zdążę, zanim się zacznie lekcja.
Rozmowa była wyczerpana i przyjaciele ruszyli w stronę sali wykładowej Elsy Fries. Hermiona siedziała już na swoim miejscu w pierwszym rzędzie; Harry ze zdziwieniem zobaczył, że czyta niemieckie wydanie „Fausta” Goethego, i to najwyraźniej zaczynając od końca.
— Nie wiedziałem, że lubisz literaturę klasyczną – powiedział.
Hermiona wzdrygnęła się, obejrzała się nań przez ramię i z uśmiechem winowajczyni zatrzasnęła książkę.
— Po prostu przeglądam. Już wcześniej czytałam „Fausta”, ale dopiero teraz zwróciłam uwagę na niektóre… szczegóły. Elsa Fries ma rację: druga część faktycznie może być kodem.
— Idę o zakład, panno Granger, że tak właśnie jest – dał się słyszeć głos za ich plecami. W drzwiach stała oświecona Fries i Harry zwrócił uwagę na jej zmęczony i nerwowy wyraz twarzy, nie licujący z jej zwykłym wesołym usposobieniem. Fries przeszła do tablicy, odwróciła się do umilkłych uczniów i oznajmiła:
— Dzień dobry, moi drodzy. Proszę mi wybaczyć, ale dzisiejsza lekcja historii teoretycznej jest odwołana. Ci z was, którzy byli obecni na posiedzeniu areopagu, wiedzą, że pracuję nad modelem matematycznym, który ma wyłonić podejrzanych o przestępstwo. Niestety, to zajmie więcej czasu, niż przypuszczałam, więc proponuję wam popracować nad materiałem samodzielnie. Na następną lekcję zapoznajcie się z rozdziałem jedenastym i dwunastym. Powinniście też wykonać zadania praktyczne pod koniec każdego z nich…
Drzwi otworzyły się z hałasem i do pomieszczenia wszedł Kurt Eichhorn. Odnalazłszy wzrokiem oświeconą Fries, zbliżył się do niej w martwej ciszy. We wnętrzu Harry’ego bezgłośnie zawyła syrena: szykowało się coś złego, czemu trzeba było przeszkodzić za wszelką cenę… A jednak nie mógł zrobić ani jednego ruchu: pozostawało tylko patrzeć na przechodzącego obok kolegę o szklanym spojrzeniu i czuć narastającą lawinę katastrofy. Co tu się dzieje?
— Kurt! Co ty? – zerwała się z miejsca zaniepokojona Erika.
Kurt nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Podszedłszy bliżej do zakłopotanej nauczycielki zatrzymał się i z drewnianym uśmiechem rzekł:
— Zapomniała pani uwzględnić jeden czynnik w swoim modelu.
— A jaki? – spokojnie zapytała Elsa Fries, udając uprzejme zdziwienie.
— Mnie – rzucił Kurt, a jego wargi rozciągnęły się w sardonicznym uśmiechu, odsłaniając szereg nienagannie białych i równych zębów. – Avada Kedavra!
Zdawało się, że czas się zatrzymał. Wspominając ten epizod Harry mógłby przysiąc, że każda jego chwila rozciągnęła się mniej więcej dziesięciokrotnie i to, co wydarzyło się w ciągu sekundy, widział tak jasno, jak gdyby oglądał film w zwolnionym tempie. Kurt wysunął naprzód rękę z mocno ściskaną w palcach różdżką, z której koniuszka wystrzeliły strumienie zielonego płomienia – śmiercionośne strzały magii śmierci, przed którą każda obrona jest bezsilna. Albo prawie każda. Elsa Fries obróciła się w miejscu jak granatowe tornado, usuwając się z linii ataku i, odepchnąwszy się ręką od tablicy, mocno uderzyła grzbietem dłoni w szyję Kurta. Ten, charcząc, opadł na ławkę Hermiony i osunął się na podłogę, strącając „Fausta”.
Elsa Fries, nie zwracając uwagi na zrywających się z ławek uczniów, uklękła koło Kurta i, wyczuwając na jego szyi puls, nieoczekiwanie surowym tonem powiedziała:
— Wezwijcie natychmiast kogoś z dorosłych czarodziejów. Szybko!
Jej słowa jak gdyby dały hasło, by zacząć działać. Osłupiali dotychczas uczniowie zerwali się ze swoich miejsc. Stojący wcześniej w milczeniu skrzat Perky chwycił Harry’ego za rękaw i uderzył we łzawy lament w okropnej mieszance angielskiego i niemieckiego. Hans i Ursula wybiegli z sali, zapłakana Erika rzuciła się do leżącego na podłodze Kurta i uklękła przy nim, biorąc go za rękę. Harry po chwili zawahania wstał ze swojego miejsca i podszedł bliżej.
— Co mu jest? – zapytał, nie mogąc otrząsnąć się z szoku.
— Nietrudno się domyślić – wzruszyła ramionami oświecona Fries. – Zaklęcie Imperiusa. Ktoś chciał mnie usunąć rękami biednego chłopca. Wygląda na to, że mój model jest traktowany poważnie, choć on jedynie ocenia prawdopodobieństwo. Wynikające z niego rezultaty to za mało, by wysunąć oskarżenie.
Na salę szybkim krokiem wszedł profesor Quirrell, któremu towarzyszyli Hans i Ursula. Chwilę później bezpośrednio przed Harrym pojawiła się Tsao Shu, od czego się wzdrygnął. Pochyliwszy się nad nieprzytomnym Kurtem Quirrell powiedział szybko:
— Finite Incantatem!
Kurt poruszył się i na moment otworzył oczy. Harry zobaczył, jak biała błona, przesłaniająca mu tęczówki, znika, a spojrzenie poszkodowanego nabiera sensownego wyrazu. Potem Kurt westchnął ciężko i znów stracił przytomność, wywołując kolejny atak szlochów u Eriki.
— Do licha, za mocno go uderzyłam – powiedziała z troską Elsa Fries. – Przeklęte odruchy. Panie Quirrell, mam nadzieję, że chłopiec nie jest już pod wpływem Imperiusa? Uda się sprawdzić, kto rzucił na niego to zaklęcie?
— Tak, działanie zaklęcia zostało zatrzymane – odpowiedział profesor Quirrell. – Ale wątpię, że uda nam się określić jego pochodzenie. Najprawdopodobniej ktoś zaatakował go od tyłu albo po prostu go zmusił, by zapomniał, co zaszło. Zabierzemy go do skrzydła medycznego, a pani na przyszłość zalecam większą ostrożność. Adam Weishaupt uprzedzał, że może do tego dojść.
— O, proszę się nie martwić, panie Quirrell – z niezmąconym uśmiechem odparła Fries. Teraz, gdy bezpośrednie zagrożenie już minęło, znów wydawała się wcieleniem beztroski. – Nie władam magią, ale w pełni jestem w stanie się obronić, nieprawdaż?
Tsao Shu podeszła bliżej i wyciągnęła rękę w stronę leżącego na podłodze Kurta. Lekkie trzaśnięcie zamykającego się powietrza – i Kurt zniknął. Sekundę później zniknęła też sama Tsao Shu, która przez cały czas przebywania na sali nie wypowiedziała ani jednego słowa. Kwiryniusz Quirrell przez kilka sekund spoglądał wnikliwie na Elsę Fries, potem pokręcił głową, chrząknął i, skłoniwszy jej się lekko, opuścił salę.
Oświecona Fries, rzuciwszy uczniom spojrzenie winowajczyni, rozłożyła ręce i gestem zaprosiła ich do drzwi. Gdy sala opustoszała, Fries wyszła sama, zamknęła drzwi i poszła w stronę swojej pracowni. Harry spojrzał w ślad za nią. Zadziwiająca kobieta. Nie jest czarownicą, lecz dysponuje swoją własną, ukrytą siłą i niezachwianym opanowaniem. Zresztą, czemu tu się dziwić? Wszyscy członkowie areopagu to nietuzinkowe postaci, niezależnie od tego, czy są czarodziejami, czy nie.
Gdy młodzież podążyła w stronę skrzydła mieszkalnego, do idących razem Harry’ego i Hermiony podeszła Erika. Jej twarz, zazwyczaj wesoła, teraz była czerwona od łez.
— Harry! – zwróciła się doń cicho. – Teraz widzisz? Trzeba powiedzieć o Saranie. Dopóki nie stało się nic gorszego.
Hermiona odwróciła się do niej ze zdziwieniem, ale powstrzymała się od wszelkich komentarzy, rzuciła jedynie Harry’emu pytające spojrzenie. Ten dopiero teraz przypomniał sobie, że nadal nie opowiedział jej o swojej rozmowie z kolegami i o tym, że wysłał Kurta… Do diabła!
— Myślisz, że to Saran?... – zapytał Erikę.
— Prędzej już ta, którą próbuje osłaniać. Przeklęta Stein! – wykrzyknęła Erika, znów pochlipując.
— Dobrze, Eriko – odpowiedział po chwili milczenia. – Ale najpierw poprośmy o radę jednego z oświeconych. Profesora Quirrella. On wymyśli, co mamy zrobić.
— Ufasz mu? – zapytała Erika. – Nie myślisz, że to może być on?
Harry zamyślił się głęboko. Tak, żywo stała mu jeszcze w pamięci okropna scena przed zwierciadłem Ain Eingarp i ta twarz na potylicy „dawnego” Quirrella jeszcze długo była dlań uosobieniem wszystkiego, co najstraszniejsze w otaczającym go świecie. Quirrell był zdolny do podejmowania twardych decyzji, nie pobłażał słabeuszom, nierzadko demonstrował cyniczne lekceważenie w sytuacjach, w których Harry byłby skłonny do współczucia. Czy Quirrell mógł być agentem Voldemorta? Na zdrowy rozum – tak, mógł. Ale mógł nim być też każdy inny – z tą jedynie różnicą, że nikogo tutaj Harry nie znał lepiej od Quirrella, nie licząc tylko Hermiony. I musiał zaufać choćby jednej osobie, bo inaczej groziło mu po prostu pomieszanie zmysłów od nieustannej paranoi.
— Tak – odpowiedział twardo. – W pełni ufam profesorowi Quirrellowi.
Chapter 8: Poszlaka
Chapter Text
— Glorificamus figulum! – rozbrzmiał władczy głos Dumbledore’a, stojącego wśród ciemnych pni.
— Pareo! – odpowiedział mu Harry i tysiące gardłowych głosów ze wszystkich stron podchwyciły jego krzyk. – Pareo! Pareo! Pareo!
Stał u wrót Świątyni Stworzenia, oblicowanych czystym marmurem bez jednej rysy i połyskującym w świetle księżyca brązem. Otaczały go golemy – tysiące golemów, szeregi niepokonanych wojowników, ulepionych z gliny Edenu i ożywionych przez pradawną magię.
— Ite et interficite! – głos Dumbledore’a nabrał syczącej, podstępnej intonacji, i gdy ten stanął na wybrukowanej kwadratowymi kamiennymi płytami drodze, wychodzącej z bramy świątyni, światło księżyca, przebijające się przez sploty gęstych gałęzi, padło na jego chudą twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi. To nie był Dumbledore. Zupełnie inny czarodziej stał przed nimi, rozkazując ożywionej glinie. A glina była mu posłuszna.
— Pareo! – znów ryknęły gliniane legiony i ciężkim krokiem, od którego drżała ziemia, zagłębiły się w lesie. Harry szedł przez ciemność razem z nimi, a jego głowę wypełniała błogosławiona pustka, jedynie z rzadka zakłócana oddźwiękami niejasnych myśli. Jakieś niepowiązane ze sobą wydarzenia z przeszłego życia. Zapomniane marzenia, które teraz nie miały żadnego znaczenia. Wizerunki ludzi, których kiedyś szanował.
Nie wiadomo skąd, zza ściany nieprzeniknionej ciemności, dobiegły krzyki przerażenia i bólu; czasem urywały się ostro, nierzadko przechodziły w przeciągłe, ochrypłe wycie, któremu towarzyszyły głuche, ciężkie uderzenia i mokre chrzęszczenie. Potem na swojej drodze zobaczył pierwsze ludzkie ciała, których widok kiedyś mógł wywołać u niego przerażenie. Połamane, zdeformowane, zalane krwią, często pozbawione kończyn zwłoki były porozrzucane na jego drodze wraz z prymitywną bronią z brązu. Niektórzy z zabitych wyglądali znajomo.
O, ten chłopak z włosami posklejanymi krwią, nieruchomo patrzący na zimną tarczę księżyca – chyba w poprzednim życiu miał na imię Karl i zmarł jako pierwszy. A tutaj – cały stos martwych ciał. Zwęglone i rozszczepione rażącymi zaklęciami drzewa dookoła i ciągle jeszcze tlące się drewno świadczyło o tym, że w tym miejscu bitwa była szczególnie zacięta. W bezkształtnej masie ludzkich ciał było widać coś znajomego: strzęp fioletowej tkaniny z wyhaftowanymi na niej złotymi literami: „…i dobrego przyjaciela Kwiry…”. Z jakiegoś powodu ten widok wywołał w odnowionej świadomości Harry’ego dziwne, ściskające uczucie. Spróbował jęknąć, lecz w jego gardle huknęło nie znoszące sprzeciwu „Glorificamus figulum!”.
— Confringo! – wykrzyknął znajomy głos i ciemny las z przodu rozbłysnął niebieskim światłem. Oślepiający promień trafił idącego obok golema, potężny wybuch wyrzucił go w powietrze i gliniany wojownik potoczył się bezwładnie, łamiąc suche gałęzie.
Harry zrobił jeszcze kilka kroków i wyszedł na obszerną leśną polanę, usianą ciałami zabitych. Pośrodku, uzbrojona w różdżkę i umazana krwią, która w świetle księżyca wydawała się czarna, stała całkiem młoda dziewczyna w podartej szacie, rozglądając się wokół oczyma zaszczutego zwierzęcia. Jej lewa ręka zwisała bezwładnie, spod rękawa spływała strużka krwi, opadając gęstymi kroplami na udeptaną ziemię pod jej nogami. Słysząc dźwięk jego kroków, odwróciła się i spojrzała mu w oczy. To była Hermiona.
— Confrin… – spróbowała znów wypowiedzieć zaklęcie, lecz głos odmówił jej posłuszeństwa i zaniosła się ochrypłym kaszlem, opadłszy na jedno kolano.
„Nie!” – spróbował wrzasnąć Harry i ogarnęła go rozpacz, przywracając mu poprzednią, całkowicie zapomnianą świadomość.
— Glorificamus figulum! – wykrzyknął zamiast tego podniośle i zrobił krok naprzód, wznosząc glinianą dłoń, by zadać śmiertelny cios. Hermiona upuściła różdżkę i podniosła pełen rozpaczy wzrok na człowiekopodobną sylwetkę, zasłaniającą jej pół nieba. W jej oczach mignął cień, świadczący o tym, że go rozpoznałą.
— To ty, Harry? – szepnęła i uśmiechnęła się słabo. – Ja… chciałam cię zobaczyć… Ostatni raz.
„Nie! O Boże, nie!” – krzyknął Harry bezgłośnie i zadał cios.
***
Leżał w swoim pokoju na zmiętym, mokrym od potu prześcieradle. Kołdra spadła na podłogę i w promieniach wpadającego przez okno światła księżyca wydawała się czyimś martwym ciałem – jednym z tych, które przed chwilą widział w lesie przy Świątyni Stworzenia. Piekące łzy zalewały mu oczy, pot chłodnymi strumyczkami spływał po żebrach, gardło bolało od krzyku, który przed chwilą wydawał. Ktoś rozpaczliwie dobijał się do drzwi.
Harry zsunął się z łóżka i na uginających się nogach podążył do wyjścia.
— Harry! – usłyszał przestraszony głos Hermiony. – Otwórz natychmiast! Co ci się stało?!
— Wszystko w porządku, Hermiono – powiedział z trudem zaschniętymi wargami. – Zaczekaj chwilę, ubiorę się.
Zapalił światło, naprędce wciągnął na siebie złożone u wezgłowia łóżka spodnie i koszulkę, potem wrócił do drzwi i otworzył je. W progu stała blada jak śmierć Hermiona, ubrana w samą nocną koszulę i kapcie. W ręku trzymała różdżkę.
— Harry, co tu się działo? – zapytała zmęczonym głosem i przekroczyła próg.
— Wszystko w porządku – wymamrotał Harry. – Po prostu przyśnił mi się koszmar. Co, krzyczałem przez sen?
— Krzyczałeś? – rumieniec wracał stopniowo na jej twarz. – Harry, myślałam, że ktoś cię morduje. Chciałam już rozwalić drzwi Bombardą, tu wszędzie jest ochrona przed zaklęciami otwierającymi.
— Wybacz. To był… bardzo zły sen. – Harry zawahał się, czy warto opowiadać jego treść i postanowił ograniczyć się do krótkiego streszczenia. – Przyśniło mi się, że zginęłaś. Zginęłaś z mojej ręki.
Hermiona przez kilka sekund patrzyła nań, mrugając gęsto, potem pociągnęła nosem i objęła go rękami za szyję. „Dlaczego ona mnie obejmuje tylko wtedy, kiedy mi źle?” – przemknęło mu przez myśl, gdy odwzajemniał przytulenie, rozpływając się w bijącym od niej dziwnym, kojącym cieple. Harry był gotów stać tak choćby do końca świata, lecz w tym momencie Hermiona niezręcznie nadepnęła mu na nogę, wydała okrzyk i odsunęła się.
— Nawet… nawet sobie nie wyobrażasz, jak mnie wystraszyłeś, Harry – powiedziała i otarła dłonią łzę, która napłynęła jej do oka. – Pomyślałam, że teraz… że teraz już w ogóle nikt mi nie został.
— Nawet o tym nie myśl! – odpowiedział Harry szybko, widząc, że jest bliska płaczu. – Hermiono, nigdy nie zostawię cię samej. Obiecuję!
— To się postaraj – uśmiechnęła się przez łzy. Potem zrobiła głęboki wdech, uspokajając się, i spojrzała na wiszący na ścianie elektroniczny zegar. – Jeszcze nie ma czwartej. Jutro na lekcjach będziemy jak muchy w smole.
Jej uwaga przypomniała Harry’emu, że od rana mają ćwiczenia z magii bojowej z Quirrellem, gdzie przysypianie jest zdecydowanie przeciwwskazane, i skinął twierdząco głową.
— Oczywiście – powiedział. – Idź spać. Przecież wyciągnąłem cię z łóżka swoimi krzykami. Aż dziwne, że nie obudziłem wszystkich pozostałych.
Hermiona, zdaje się, dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej strój niezbyt pasuje do składania wizyt, nawet najlepszemu przyjacielowi, i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Potem zbliżyła się doń o krok i na moment dotknęła ustami jego policzka. Gdy Harry odzyskał mowę, wyśliznęła się już za drzwi.
Usiadł na brzegu łóżka, wracając pamięcią do tego momentu, choć zaczął już wątpić, czy ten przelotny pocałunek mu się nie przyśnił. Prawdopodobnie rano właśnie tak będzie mu się wydawać, ale teraz niszczenie tego magicznego momentu jakimkolwiek samobiczowaniem było ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę. Harry poprawił zmięte prześcieradło, wyciągnął się na łóżku i zamknął oczy. Nadal jeszcze się uśmiechał, gdy nadszedł sen, i do samego rana nie niepokoiły go już żadne koszmary.
***
Obawy Hermiony się sprawdziły: nie mieli do rana wystarczająco czasu na to, by normalnie się wyspać, i teraz Harry miał do czynienia z całym zestawem konsekwencji. Ostrożnie skradał się między skrzyniami, przysłuchując się każdemu szmerowi. Tym razem Quirrell wyznaczył mu na przeciwników od razu trzy osoby: Erikę, Gerdę i Hansa, ze swoim zwykłym drwiącym uśmieszkiem oświadczył, że Harry prawie nie ma szans i jest to tylko kwestia tego, jak długo uda mu się wytrzymać.
Nie miał co do tego szczególnych złudzeń: nawet, gdyby był teraz we wspaniałej formie, zrobienie czegokolwiek w takiej sytuacji byłoby problematyczne. Dobrze, że przynajmniej nie było Kurta, którego zwolniono w tym dniu z zajęć – był niebezpiecznym przeciwnikiem. Pozostawało tylko się ukrywać, uciekać przed pościgiem, nie pozwalając zapędzić się w kozi róg, i pielęgnować słabą nadzieję na to, że ktoś z jego przeciwników, nie zauważywszy go, wystawi się na cios.
— Drętwota! – Harry usłyszał głos Gerdy i padł plackiem pod osłonę metalowych skrzyń, zdążywszy poczuć, jak włosy stanęły mu dęba od przelatującego blisko zaklęcia. W następnej chwili osłaniającą go skrzynię odrzucił w bok kolejny magiczny cios i w wąskim przejściu zobaczył Hansa celującego weń różdżką.
— Expelliarmus! – wykrzyknął Harry, próbując przeturlać się w bok, by usunąć się z linii ognia, i niemal od razu poczuł skurcz mięśni. Cholerne zaklęcie paraliżujące. Tym razem Gerda nie chybiła.
— Półtorej minuty – podsumował Quirrell, uwolniwszy go od paraliżu. – Nie tak źle, panie Potter. Jednakże to nie było wyzwanie – to był sposób opanowania w praktyce specyfiki walki z grupą przeciwników, a teraz stanie się to regularną praktyką. Co pan może powiedzieć o rezultatach? Jakie błędy pan popełnił?
— Z pewnością niepotrzebnie wybrałem taktykę samej obrony. W takich warunkach porażka była kwestią czasu.
— To prawda – pokiwał głową Quirrell – rola obrony pasywnej polega wyłącznie na tym, że pozwala zyskać na czasie, więc nigdy nie należy polegać wyłącznie na niej. Niezależnie od tego, jak mocno pan się broni, wcześniej czy później przeciwnik zdoła przełamać tę obronę. A skoro tak, to siedzenie w okopie, nie podnosząc głowy – to zły pomysł. Zapewniwszy sobie akceptowalny poziom ochrony, należy natychmiast przejść do kontrataku. Ale to tylko część pańskiego problemu. Co jeszcze przeszkodziło panu w odniesieniu zwycięstwa?... No, nie licząc tego, że najwyraźniej imprezował pan z przyjaciółmi przez całą noc.
Harry przetarł dłonią zaczerwienione oczy i potrząsnął głową.
— Przepraszam, panie profesorze. Faktycznie źle dzisiaj spałem.
— Czy ktoś może zaproponować taktykę, umożliwiającą zwiększenie szans jednostki na polu bitwy? – zwrócił się Quirrell do umilkłych uczniów.
— Wykorzystać artefakty – zaproponowała Hiroko, nie ponosząc wzroku. Ostatnio zachowywała się nad podziw cicho i wydawała się przygnębiona, ciężko przeżywając niedawne wydarzenia. Harry czasem zauważał jej smutne spojrzenia, które rzucała nań spode łba, jednakże nie wiedział, co jej odpowiedzieć.
— To oczywiste – zgodził się Quirrell z uśmieszkiem – jednakże nie ma w tym specyfiki walki z trzema osobami. Wykorzystywać dodatkowe środki ochrony i silniejszą broń można też w walce jeden na jednego. Mówię o czymś innym. Siłą Harry’ego są jego umiejętności w zakresie pojedynków, które zdobył jeszcze w Hogwarcie, i nie byłoby mu trudno pokonać kogokolwiek z tych trojga. Ale ich siła tkwi w ich liczbie. Co mógłby zrobić, by pozbawić wroga siły? Albo, jeszcze lepiej – obrócić ich siłę w słabość?
— Spróbować rozdzielić grupę? – odezwała się Hermiona. – Zrobić coś, by musieli walczyć w pojedynkę?
— To też się zgadza – przytaknął profesor – i też jest zbyt abstrakcyjne. Jak konkretnie to zrobić?
Spojrzał wyczekująco na uczniów, którzy nie proponowali już więcej nowych pomysłów. W głowie Harry’ego zabrzęczała mętna, jeszcze nie sformułowana myśl, lecz nie zaryzykował, by ją wygłosić, woląc poczekać, aż ostatecznie dojrzeje. Tymczasem Quirrell kontynuował swoje wskazówki.
— Jedno z podejść wykorzystuje fakt, że w większości przypadków walka toczy się na płaskim terenie. Jeśli zdarzyło wam się walczyć z dwojgiem lub większą liczbą przeciwników, starajcie się zająć taką pozycję, by wrogowie – przynajmniej dwoje – znaleźli się w jednej linii. Co najmniej jeden będzie wtedy pozbawiony możliwości ataku, a jeśli spróbuje, to zaryzykuje trafienie kogoś ze swoich w plecy.
— To niełatwe… – wymamrotał Hans.
— Żadna walka nie jest łatwa – uśmiechnął się Quirrell. – Jednakże to może uratować wam życie, podobnie jak i opanowanie innych taktycznych chwytów. A żeby ułatwić sobie zadanie, nigdy nie stójcie w miejscu i nie siedźcie w ukryciu. Przewaga jednostki tkwi w tym, że nie musi uzgadniać swoich działań z innymi i w każdej chwili może zmienić plany. Im mniej jesteście przewidywalni, tym efektywniej krzyżujecie plany swoim wrogom. I pamiętajcie: z zasady przeżycie jest ważniejsze niż zniszczenie przeciwnika. Właśnie o tym pan zapomniał, panie Potter, gdy zaatakował pan Hansa, dobrze wiedząc, że w odpowiedzi zaatakuje pana Gerda. Jak należało postąpić w tej sytuacji?
— Rzucić zaklęcie obronne – odpowiedział Harry. – Trzeba było stworzyć tarczę i postarać się wyjść spod ostrzału.
— Dobrze, że zdołał pan wyciągnąć prawidłowe wnioski. Zobaczymy, czy będzie pan o tym pamiętał w praktyce. Teraz przeciwnikami Harry’ego będą Hermiona, Erika i Saran.
Harry gwizdnął w myśli. Gorszego zespołu do wspólnej operacji Quirrell z najlepszą chęcią nie byłby w stanie wymyślić. Saran odnosi się wrogo do Hermiony dlatego, że próbowała na niego naciskać swoim przesłuchaniem. Erika podejrzewa Sarana o wszystkie ciężkie grzechy. Hermiona nie ufa Saranowi, ale mimo woli może oszczędzać Harry’ego. Ten spojrzał na profesora, zakłopotany, lecz uchwyciwszy jego spojrzenie, lśniące nieskrywaną ironią, zrozumiał, że Quirrell zdecydował się na to całkowicie świadomie. Po co? Po prostu żeby podnieść mu szanse na zwycięstwo?
Od pierwszych chwil walki Harry zrozumiał, że jego szanse przeciwko tej grupie faktycznie są większe. Hermiona była zbyt ostrożna, Erika i Saran rwali się do boju, szalenie przeszkadzając sobie nawzajem. Harry zataczał koła, czekając na właściwy moment. Jaka szkoda, że nie umie jeszcze rzucać zaklęć niewerbalnych – można byłoby zbić przeciwników z tropu, przesunąwszy skrzynię z drugiej strony areny, żeby doprowadzić do hałasu w fałszywym kierunku. Zaraz, a kto powiedział, że bez magii to niemożliwe?
Harry w miarę możności bezszelestnie kucnął na podłodze za skrzynią, potem rozwiązał i zdjął buty, po czym zaczął ostrożnie zbliżać się do grupy, przysłuchując się każdemu szelestowi. Doszedłszy do masywnej kryjówki z dwoma przejściami z obu stron nagle zastygł bez ruchu.
— Saran, idź z lewej strony! – usłyszał cichy szept Hermiony.
— Nie rozkazuj mi, sam wiem – ponuro odgryzł się Saran i Harry zaczął działać. Oba przejścia są teraz kontrolowane przez przeciwników, wejście tam to gwarancja, że oberwie zaklęciem. Ale można zrobić coś lepszego.
Oszacowawszy wysokość przeszkody Harry zamachnął się i rzucił parę butów pod stromym kątem. Od razu po dźwięku ich upadku usłyszał krzyk Sarana:
— Drętwota!
Gdy wyśliznął się przez prawe przejście, Saran, zdając sobie sprawę, że został wystrychnięty na dudka, spróbował się odwrócić, jednak było już za późno – otrzymawszy zaklęcie paraliżujące w plecy runął jak kłoda. Teraz Hermiona, która pewnie pobiegła na miejsce jego upadku, a to znaczy, że przestała kontrolować lewe przejście. Wystawiwszy różdżkę przed siebie Harry wyszedł z kryjówki w lewo, tu jednak czekała go niespodzianka – Hermiona ani myślała biec do Sarana, a zamiast tego spokojnie posuwała się dalej, żeby zajść go z boku. Harry szybko cofnął się do kryjówki już w chwili, gdy Hermiona krzyknęła:
— Incarcero!
Od tyłu dał się słyszeć szmer. Erika! Nie tracąc czasu na odwracanie się Harry wykrzyknął:
— Protego!
Niemal równocześnie z tym usłyszał głos Eriki:
— Impedimenta!
Zaklęcie tarczy wytrzymało cios, odbiwszy go w przeciwnym kierunku: okrzyk Eriki z tyłu świadczył o tym, że nie była na to przygotowana. Usłyszawszy szmer za kryjówką Harry spróbował odskoczyć w bok, lecz bez buta jego noga pośliznęła się na gładkiej podłodze i w najhaniebniejszy sposób przewrócił się właśnie w tym momencie, gdy Hermiona wyszła zza skrzyni i, wycelowawszy weń różdżkę, rzekła:
— Drętwota!
Promień czerwonego światła przeleciał nad jego głową i za sobą Harry usłyszał dźwięk padającego ciała, a na twarzy Hermiony pojawił się wyraz oszołomienia. Domyśliwszy się, że Hermiona właśnie powaliła swoją sojuszniczkę, Harry, nie wstając, wyrzucił do przodu rękę z różdżką i ryknął:
— Expelliarmus!
Zaklęcie rzuciło Hermionę na podłogę, różdżka wypadła jej z ręki i, odbiwszy się od skrzyni, upadła koło niej. Harry zerwał się, wycelował różdżkę w ostatniego przeciwnika i…
…Jego chropowata gliniana ręka, błyszcząc w świetle księżyca, uderza naprzód, by zdruzgotać wroga…
— Nie! – wyszeptał Harry i cofnął się.
Hermiona, nie tracąc czasu, złapała upuszczoną różdżkę i, wycelowawszy ją w Harry’ego, powiedziała:
— Incarce… Harry, co ci jest?
— Stop! – warknął Quirrell, pojawiając się nie wiadomo skąd. – Co to za rozmowy między przeciwnikami?
— Przepraszam – wymamrotał Harry i bezsilnie opadł na podłogę. – Ja… źle się czuję.
Quirrell rzucił mu długie spojrzenie, potem pokręcił głową i uśmiechnął się.
— No dobrze, panie Potter. Proszę wracać na miejsce, gdy będzie pan mógł ustać na nogach. Tym razem działał pan nieźle. – Quirrell przywrócił Erikę i Sarana do przytomności i, jak poprzednim razem, zwrócił się do uczniów:
— Kto może wymienić błędy popełnione przez grupę?
Przez całą resztę lekcji zgłębiali podstawy taktyki podczas działania w grupie. Motywy Quirrella, który zmusił do współpracy ludzi absolutnie nie nastawionych na takową, stały się jasne – tym łatwiej było wychwycić typowe błędy we współdziałaniu. Do siódmych potów ganiał ich po arenie, zmuszając do tworzenia planów ataku i obrony, współdziałania z wykorzystaniem silnych i uzupełnianiem słabych stron partnerów, odwracania uwagi przeciwnika, by zapewnić sukces grupie jako całości, prowadzić druzgocący ogień szybko działającymi zaklęciami, osłaniając atak z boku – słowem, robił to wszystko, czego Harry spodziewałby się raczej w mugolskiej akademii wojskowej niż w szkole magii.
Jego wątpliwości najwyraźniej odbiły się w jego spojrzeniu i nie pozostały niezauważone.
— Ma pan propozycje co do programu nauczania, panie Potter? – zapytał Quirrell, unosząc brwi. – Słucha mnie pan z taką miną, że zdaje się, że może pan zaproponować coś lepszego.
— Panie profesorze, po prostu chciałem zapytać… Czy nie marnujemy naszych sił, ucząc się tego, czego i bez nas uczą się mugole? Nie lepiej doskonalić umiejętności magiczne?
— I po co zatrzymywać się w pół drogi w swoich rozważaniach? – uśmiechnął się Quirrell, założywszy ręce na piersi. – Niechże pan szlifuje do połysku swój ukochany Expelliarmus. A innych zaklęć niech uczy się ktoś inny.
— Ale dzięki użyciu kilku zaklęć mogę osiągnąć duży…
Quirrell tylko rozłożył ręce.
— Cóż, teraz zna pan odpowiedź na swoje pierwsze pytanie, panie Potter. Nie było trudno, prawda? Proszę częściej myśleć: to bardzo pożyteczny nawyk mugoli i warto marnować na niego siły od czasu do czasu.
Gdy Quirrell odszedł na bok, by nie zostawić suchej nitki na kolejnej grupie bojowej, Harry, początkowo speszony odpowiedzią profesora, uśmiechnął się krzywo i pokręcił głową. Oczywiście, do takiego nauczyciela jak Kwiryniusz Quirrell trzeba było się przyzwyczaić. Nie dbający o niczyje uczucia, zjadliwy i sarkastyczny, bez trudu mógł wpędzić w depresję niezrównoważonego emocjonalnie ucznia. Lecz Harry, zdawało się, zaczynał go rozumieć i już nie uważał takiego zachowania Quirrella za przejaw wrogości. Po prostu jest taki, jaki jest. Takie ma podejście do ludzi i nauczania. Nie mówiąc już o tym, że trudno było zarzucić zajęciom Quirrella brak praktycznych zastosowań.
Duża przerwa pokrzyżowała Harry’emu wszystkie plany. Miał zamiar porozmawiać z Quirrellem w cztery oczy i opowiedzieć mu o sytuacji z Saranem, lecz od razu po zakończeniu lekcji profesora oblepiła gromada uczniów z siódmego i ósmego roku. Harry’emu odechciało się czekać i postanowił odłożyć rozmowę do wieczora. Oddaliwszy się od sali chciał, jak zwykle, udać się w stronę głównego holu, żeby porozmawiać z kolegami, ale w połowie drogi zdał sobie sprawę, że rozmowy mu teraz tylko ciążą. Nijak nie mógł wyrzucić z głowy okropnego snu, który przyśnił mu się tej nocy. Co to było? Zwykły koszmar, skutek szoku wywołanego zabójstwem? A może to jego pochodzenie daje o sobie znać – pamięć o tym, kim był, zanim zyskał swoją obecną postać?
Skręcił w stronę wyjścia i parę minut później już wdychał rześkie listopadowe powietrze na zewnątrz wieży. Zmrok, który zazwyczaj przygnębiał go swoim niezmiennie mrocznym krajobrazem, nawet w najbardziej słoneczne dni, teraz był dla niego wybawieniem. Nie ciągnęło go teraz ani do jaskrawych barw, ani do szczebiotu ptaków – wszystko to raczej by go drażniło swoją nachalnością. Cichy półmrok, tak, jak w krótkie dni przed Bożym Narodzeniem – to było to, czego potrzebował, by się uspokoić i zebrać myśli.
Harry powoli podążył wybrukowaną płytami aleją w stronę grupy zabudowań para-Ingolstadt. Nie miał żadnego określonego celu, zresztą, ściśle mówiąc, niczego szczególnie ciekawego tam nie było. Gdy tylko przybył do Eisenturm, pomyślał, że para-Ingolstadt to coś w rodzaju Hogsmeade, jednakże już pierwsza wizyta okazała się kompletnym rozczarowaniem. Kilka warsztatów, magazynów, mieszkania dla pracowników obsługi, małe sklepiki – i tyle. Zarazem nie można było odmówić tej osadzie malowniczości – czysta, przytulna, niemal bezludna, a przy tym ukryta pod rozgałęzionymi koronami dębów, idealnie pasowała do niespiesznych przechadzek.
— Harry! – usłyszał za sobą i wzdrygnął się z zaskoczenia. Odwróciwszy się, zobaczył, że od drzwi wieży biegnie za nim Hermiona. Dogoniwszy go, machnęła ręką w stronę para-Ingolstadt.
— Chciałeś przecież pospacerować? – zapytała z uśmiechem. – Nie masz nic przeciwko temu, jeśli się przyłączę?
— Ehm… Nie, Hermiono, pewnie, że nie. Zawsze będzie mi miło – z przyjemnym zdumieniem odparł Harry – ale czy nie wybierałaś się do biblioteki? Poczekałbym na ciebie, gdybym wiedział…
— No, pomyślałam, że faktycznie mogę poczytać przed snem. A rzadko nam się udaje tak po prostu pospacerować.
Zrobiło mu się cieplej na duszy, ale potem przypomniał sobie, czym może być spowodowana taka zmiana w zachowaniu przyjaciółki, i spochmurniał.
— To przez ten mój sen, tak? – zapytał cicho. – Boisz się, że mogę oszaleć?
Spojrzała na niego z wyrzutem i pokręciła głową.
— Harry… Po wszystkim, co przeszedłeś w życiu, każdy miałby koszmary. Nie uważam, żebyś miał oszaleć czy cokolwiek w tym rodzaju. Po prostu chcę być przy tobie, jak dawniej, w Hogwarcie. Tak, mamy tu znacznie mniej wolnego czasu, ale nie chcę poświęcać naszej przyjaźni. Nawet dla nauki.
Z wdzięcznością ścisnął jej dłoń, ale w duszy i tak czuł niepokój. I znowu to słowo… „przyjaźń”. Przyjaźń to coś wspaniałego. Ale niestety, tym słowem często określa się niechęć, by dwie osoby łączyło coś więcej. Kiedyż wreszcie odważy się zapytać Hermionę wprost? Może i nigdy. Jeśli pomyśleć o tym, ona pewnie wybaczy mu to przelotne wyjście poza ramy przyjaźni. Ale czy w takim przypadku w ich relacjach, niechby i nieokreślonych, nie zabraknie tej lekkości i naturalności, obecnej w nich teraz? Czy ona nadal będzie mogła trzymać go za rękę, nie myśląc przy tym, że on znów próbuje przekroczyć wyznaczone mu granice? Objąć go po długiej rozłące i nie czuć się niezręcznie? Włamać się do jego pokoju w środku nocy tylko dlatego, że miał zły sen?
— Harry, patrz! – Hermiona przerwała ciąg jego przygnębiających myśli. – To… Saran? Co on tam robi?
Spojrzawszy po sobie, skręcili z alei w lewo i schowali się za posadzonymi tam krzewami berberysu. Jego liście prawie całkowicie opadły, lecz za gęstymi gałęziami i gronami jaskrawoczerwonych owoców trudno byłoby ich zauważyć, zwłaszcza z takiej odległości. Jakże czasami brakuje peleryny niewidki! Niedostatek wiedzy w zakresie artefaktoryki może być wyłącznie obciążeniem, inaczej Harry już dawno zająłby się tworzeniem czegoś podobnego, nawet gdyby nie udałoby mu się w pełni odtworzyć właściwości tego unikatowego przedmiotu, który posiadał w swoim poprzednim życiu. Cóż, trzeba było korzystać tylko z tych środków, które się miało i mieć nadzieję, że Saran ich nie zauważy.
Zachowanie tego ostatniego było dziwne. Chodził od jednego budynku do drugiego, wnikliwie oglądał boczne ściany, kilka razy chował się w krzaki i co chwilę się rozglądał. Harry w myśli był zszokowany tym, jak nędznym można być konspiratorem. Nawet gdyby Saran postawił sobie za cel przyciągnięcie jak najwięcej uwagi, nie udałoby mu się to lepiej.
Zbliżyli się ostrożnie, nadal chowając się za krzewami, i to w samą porę. Saran, wcisnąwszy się w wąskie przejście między magazynem żywności a piętrowym domem mieszkalnym, rozgrzebywał rękami usypany tam żwir. Zadowolony z rezultatu, wyciągnął zza pazuchy jakiś przedmiot, włożył go do wykopanego dołka i obficie posypał z wierzchu żwirem. Wyprostowawszy się, znów rozejrzał się na boki i podążył w stronę wieży. Harry i Hermiona zastygli w bezruchu, a Saran, nie zauważywszy ich, przeszedł obok.
— Chodźmy! – powiedziała Hermiona, przekonawszy się, że Saran oddalił się wystarczająco.
Miejsce na skrytkę Saran wybrał wyjątkowo dobrze i wszystko wskazywało na to, że miał zamiar tu wrócić w najbliższym czasie. Spokojna osada, gdzie rzadko kiedy można spotkać kogoś na ulicy, a przy tym łatwość znalezienia – jeśli się wie, gdzie szukać. Harry odsunął kupkę żwiru, usypaną przez Sarana. Spod kamieni wyłoniła się zmięta gazeta, w którą był zawinięty nieduży, podłużny przedmiot wielkości butelki. Po rozwinięciu papieru Harry przekonał się, że faktycznie jest to butelka po jakimś sosie, z szeroką szyjką, wewnątrz której leżała zwinięta w trąbkę kartka papieru, upstrzona napisami.
— Wygląda jak jakiś przepis – zauważyła Hermiona, przyjrzawszy się napisom. – Wyjmiemy go?
Harry odkręcił butelkę, wyciągnął kartkę i rozwinął ją. Pośrodku widniała starannie nakreślona atramentem ilustracja, przedstawiająca pentagram, wokół którego znajdowały się runy, przeważnie mu nieznane, a te, które znał, zostały wykorzystane w jakimś dziwnym kontekście. I miał już okazję coś takiego widzieć.
— To przecież… – powiedział, zszokowany.
— To ten sam pentagram – dokończyła za niego Hermiona. – Ten, który był narysowany na miejscu zbrodni. Podaj mi tę kartkę… Hmmm… Wygląda na to, że jest wyrwana z jakiegoś zeszytu. I to dość starego, papier całkiem pożółkł.
— A co tam jest napisane u góry? – zainteresował się Harry.
— Wszystko wskazuje na to, że opis magicznego rytuału. Ale to tylko fragment tekstu, początek powinien być na poprzedniej stronie. Sam zobacz.
Harry spojrzał na początek tekstu. Hermiona miała rację: brakowało początki zdania.
„…również będący wcześniej członkiem Towarzystwa Thule. Wykorzystywał moc Czarnego Słońca do przywrócenia celu do pierwotnego stanu, jednakże, na ile nam wiadomo, nie udało mu się osiągnąć sukcesu. Po zdobyciu Wewelsburgu odnaleziono ślady jednego z takich rytuałów i szereg dokumentów, których nie zdążyli zniszczyć. Okazało się, że rytuał był przeprowadzany o pełni księżyca, a unieruchomiony cel był umieszczany w centrum pentagramu o następującej strukturze…”.
Dalej następował rysunek pentagramu, a pod nim dalszy ciąg tekstu.
„Potem należało wypowiedzieć rytualną formułę, którą bezskutecznie usiłowali odtworzyć, wykorzystując…”.
Dalszy tekst był całkowicie rozmyty; najwyraźniej dolna część kartki przez dłuższy czas leżała w wodzie. Jednakże ogólny obraz był widoczny i z tego, co było. Mieli w rękach dokument, a raczej fragment dokumentu, z opisem rytuału, którego ofiarą padł Karl Metzler. Więc to to Saran znalazł na miejscu zbrodni!
— Widać Saran wiedział, do kogo należy ten dokument – powiedział Harry w zadumie. – Ale dlaczego go nie zniszczył? Dlaczego nie schował od razu wtedy, kiedy znalazł?
— Chciał go zwrócić, to oczywiste. I tym samym zyskać sobie przychylność właściciela dokumentu. A raczej właścicielki – z nutą ironii rzekła Hermiona. – Tylko coś go przestraszyło i wolał odłożyć swoją demonstrację wierności na lepsze czasy.
— Przestraszyło? Ale co?...
— Harry, przecież ja nie wiem. Jednakże teraz mamy bardzo poważny dowód i myślę, że nie ma co dłużej czekać. Trzeba zawiadomić areopag. W tym także o Saranie – nawet jeśli nie jest zabójcą, to jego rola jest tutaj oczywista.
Harry twierdząco kiwnął głową, spojrzał na zegarek i wstał. Do lekcji zostało mniej niż piętnaście minut – zdążą akurat na początek, jeśli pójdą od razu. A zaraz po niej będzie można pójść do profesora Quirrella albo do samego Weishaupta i wszystko opowiedzieć. Poczuł niejasną obawę w związku z koniecznością przełożenia rozmowy z areopagiem i przez chwilę nie mógł dojść do tego, co było jej przyczyną. Sekundę później przypomniał sobie.
— Harry… - spojrzała nań Hermiona, której najwyraźniej przyszła do głowy ta sama myśl – przecież my teraz mamy…
— Pamiętam, Hermiono – kiwnął głową – zaraz zacznie się lekcja z Zeldą Stein.
Chapter 9: Rękopis
Chapter Text
Zelda Stein weszła na salę, jak miała w zwyczaju, krokiem modelki na wybiegu i uśmiechnąwszy się czarująco odrzuciła białe włosy przez ramię. Harry mimo woli spojrzał z ukosa na Sarana, który siedział z otwartymi ustami i świdrował oświeconą wzrokiem pełnym ślepego uwielbienia. Zwycięskie spojrzenie nauczycielki w odpowiedzi świadczyło o tym, że liczyła właśnie na taki efekt. Najwyraźniej w żaden sposób nie zbijało jej z tropu to, że żeńska część klasy podczas jej efektownego wejścia wywróciła oczyma, a męska, z Harrym włącznie, zaczęła się niezręcznie wiercić na swoich miejscach.
— Dzień dobry, moi drodzy – zagruchała Stein. – Dziś kontynuujemy technikę badania run w celu tworzenia i modyfikacji permanentnych efektów magicznych…
Harry prawie nie słuchał. Temat w każdym razie znał nieźle, a skupić się było ciężko po wszystkim, czego się ostatnio dowiedział. Co gorsza, uzyskana informacja rodziła znacznie więcej pytań niż odpowiedzi. Czarne Słońce, Wewelsburg, Towarzystwo Thule, stan pierwotny… O czym była mowa w tajemniczym dokumencie?
— Czy są jakieś pytania, zanim przystąpimy do obliczeń? – zapytała Zelda Stein. – Panie Potter, wygląda pan na zakłopotanego. Czegoś pan nie rozumie?
— N-nie – wymamrotał zaskoczony Harry, gorączkowo usiłując wymyślić odpowiednie pytanie. – Ja po prostu… Po prostu chciałem zapytać, co to jest Czarne Słońce?
Od razu pożałował swoich słów, ale było już za późno. Że też przyszło mu do głowy chlapnąć coś takiego! Stein domyśli się, że on coś wie, a jeśli to faktycznie ona jest zabójczynią, skutki mogą być różne. Jednakże wyraz jej twarzy odzwierciedlił jedynie lekkie zdziwienie i ani krzty niepokoju.
— Nie ma to, oczywiście, żadnego związku z naszym tematem, ale skoro już pana interesuje… – Wzruszyła ramionami i podeszła do tablicy. – Czarne Słońce to bardzo stary symbol. Mówi się, że wywodzi się z samej Atlantydy, a jego echa są spotykane w najróżniejszych kulturach, chociaż najczęściej pojawia się w starogermańskiej i alemańskiej. Jego wygląd jest bezpośrednio związany z rysunkiem swastyki, a ten symbol też ma wybitnie złą reputację dzięki inicjatywom Trzeciej Rzeszy, jako że był aktywnie wykorzystywany w jej praktykach okultystycznych.
Zelda Stein odwróciła się do tablicy i narysowała dwa koncentryczne okręgi. Potem połączyła ich wspólny środek z zewnętrznym okręgiem za pomocą dwunastu zygzakowatych linii, z których każda przypominała stylizowany rysunek błyskawicy. Harry mimo woli potarł czoło, gdzie kiedyś widniała blizna w dokładnie takim samym kształcie.
— Nadal nie wiadomo na pewno, czy ten symbol odpowiada czemuś, co istnieje naprawdę – kontynuowała Stein. – Niektóre źródła twierdzą, że Czarne Słońce to nic innego jak symbol wygasłej gwiazdy, która okrąża nasze Słońce po bardzo odległej orbicie, przez co nie możemy jej bezpośrednio obserwować. Inni zaś twierdzą, że jest to po prostu symbol, posiadający jednak własną moc: oświecona Koch pewnie będzie mogła wam opowiedzieć o jego wykorzystywaniu w starych metodykach alchemii.
Harry zamyślił się. Jeśli Zelda Stein ma coś wspólnego z zabójstwem, to w żaden sposób nie zdradziła swojego udziału. Czy Saran się nie pomylił, uważając, że znaleziona przezeń kartka z diagramem należy do niej? A nuż to z jakiegoś dziennika Augusty Koch? Jeśli Czarne Słońce było wykorzystywane jako symbol w alchemii, to jest to w pełni możliwe. Poza tym oświecona Koch zdołała ustalić podejrzanie dużo na temat momentu i okoliczności zabójstwa w bardzo krótkim czasie – czy to możliwe, że po prostu powiedziała o tym, co sama wiedziała? Albo nawet zniekształciła prawdę tak, by skierować śledztwo na fałszywy tor? Niech to diabli! Im więcej wiedzą, tym bardziej zagmatwana staje się ta historia – można odnieść wrażenie, że każda nowa informacja nie rozjaśnia, a przeciwnie, zasnuwa mgłą okoliczności tragedii.
— Ale dlaczego pan pyta? – przymilnym tonem zapytała Stein, nie wychodząc z roli uwodzicielki.
— Po prostu… gdzieś w sieci edukacyjnej trafiłem na to pojęcie – zmyślił naprędce, starając się nie patrzeć jej w oczy i umierając z rozgoryczenia. „Do licha, pewnie zachowuję się teraz nie lepiej niż Saran”.
— Ach, tak – odpowiedziała z uśmiechem zrozumienia, przechyliwszy głowę w bok. – No dobrze. W takim razie, jeśli nie ma innych pytań, wróćmy do naszej lekcji…
Harry uchwycił zaniepokojone spojrzenie Hermiony i po raz kolejny zaczął w myśli wyzywać się od najgorszych. Teraz muszą działać szybko, żeby Stein nie zdążyła niczego przedsięwziąć, jeśli oczywiście ma zamiar cokolwiek robić w związku z tym. Z drugiej strony po tym, jak wymieniła nazwisko Augusty Koch, znów zaczął poważnie wątpić w to, że znaleziona kartka należy do niej. Ale w takim razie dlaczego Saran był tego taki pewien? Zresztą w jego przypadku jest to najmniej poważne z pytań – Saran tkwi po uszy w tajemnicach i nawet niezbyt to ukrywa.
Gdy lekcja się skończyła Harry, który z trudem zdołał wysiedzieć do końca, zerwał się z miejsca, niezbyt uprzejmie popychając drzemiącego obok Perky’ego i niemalże siłą pociągnął za sobą Hermionę. Odprowadziwszy ją w stosunkowo pustą część korytarza dał wyraz temu, o czym myślał na zajęciach.
— Posłuchaj, Hermiono, wygłupiłem się z tym swoim pytaniem, więc teraz musimy się pospieszyć. W pierwszej kolejności pójdę i wszystko opowiem Quirrellowi, tak, jak planowaliśmy, a przy okazji pokażę mu dowód. Ty teraz idź do swojego pokoju i nie otwieraj nikomu aż do posiedzenia areopagu. Ufam Quirrellowi, ale jeśli to jednak on jest winien i będzie chciał się mnie pozbyć, ktoś musi znać prawdę.
— Nie mów tak! – wykrzyknęła przytłumionym głosem Hermiona, wytrzeszczając oczy. – Pójdziemy razem i…
— Nie, w żadnym wypadku. Nie możemy tak ryzykować: jeśli Quirrell jest sprawcą, bez trudu zlikwiduje nas oboje jednym ciosem. A tak, to być może będzie ostrożny, nie wiedząc, o czym ty wiesz.
Hermiona tylko chrząknęła i pokręciła głową.
— Harry, on nie jest głupi. On świetnie rozumie, że w pierwszej kolejności wszystko byś mi opowiedział. I dlaczego uważasz, że na pewno będzie chciał się nas pozbyć? Na jego miejscu nawet nie dałabym nic po sobie poznać, że wiem o tej sprawie więcej od pozostałych. Przeciwnie, poszłabym na posiedzenie areopagu i opowiedziała wszystko, co udało mi się usłyszeć… Oczywiście z niezbędnymi poprawkami.
— No właśnie. I to jest druga rzecz, o którą trzeba zadbać. Chciałbym być pewien, że on opowie dokładnie to, co my mu opowiemy. Jeśli tak właśnie zrobi, to na pewno jest czysty. Ale w tym celu będziemy musieli podsłuchać, o czym będzie mowa na areopagu. Potrzebujemy artefaktu – przenośnego urządzenia podsłuchującego. I to jak najszybciej.
— Ale skąd go weźmiesz? Takich szpiegowskich gadżetów nie kupisz w miejscowych sklepach. Chyba, że sam zrobisz na lekcji u Krügera, ale…
— Ale nie dam rady – Harry pokiwał głową. – Na razie z artefaktoryki jestem laikiem.
To była prawda. Nie można posunąć się daleko w tak trudnej dyscyplinie przez jakiś miesiąc zajęć, nawet jeśli są długie i regularne. Artefakty, które udawało mu się wytwarzać, niewiele różniły się od zwykłych zaczarowanych przedmiotów, chociaż nauczył się już pracować z materiałami kompozytowymi, stosując indywidualne zaklęcia dla każdego ze składników. Jednakże z pewnością są tacy, którzy byliby gotowi pomóc. Hermiona najwyraźniej doszła do tego samego wniosku.
— Poproś o pomoc kogoś z naszych. Idź do Hiroko – zna się na tym najlepiej z naszego roku.
— Do Hiroko? – zapytał Harry z niedowierzaniem. – Nabijasz się ze mnie? Jeszcze sobie pomyśli, że zwróciłem na nią uwagę. Przecież wiesz…
— Tak, wiem, że ona od pierwszego dnia do ciebie wzdycha – uśmiechnęła się Hermiona. – Ale chyba się zgodzisz, że to jest ci tylko na rękę. Chętnie pomoże.
— Żeby tylko potem z rozczarowania nie rzuciła na mnie Cruciatusa – burknął Harry, ale już nie dyskutował.
Pożegnawszy się z Hermioną po krótkim namyśle udał się do jadalni. Byłoby znacznie lepiej złapać Hiroko właśnie tam, niż wybrać się z wizytą do jej pokoju. Nie dość, że to niemalże naruszenie przestrzeni osobistej, to jeszcze pewnie skłoniłoby ją do wyciągnięcia niewłaściwych wniosków. Na szczęście jego oczekiwania się spełniły. Zaledwie wszedł do pustawej jadalni, już zauważył Japonkę siedzącą samotnie przy stoliku w rogu. Jej wygląd wyrażał skrajny stopień przygnębienia. Wziąwszy sobie szklankę soku pomarańczowego Harry podszedł do niej i zapytał, czy pozwoli mu dotrzymać sobie towarzystwa.
— Oczywiście, Harry – Hiroko skinęła głową z rozpromienioną twarzą, Harry zaś zajął miejsce obok. Dziewczyna spojrzała nań wyczekująco i Harry zrozumiał, że nie ma co zwlekać – może sobie wyobrazić, że ma zamiar wyznać jej miłość i dlatego waha się z rozpoczęciem rozmowy. W takim przypadku poproszenie jej o urządzenie podsłuchowe oznaczałoby dla niej szok i odtrącenie.
— Mam do ciebie ogromną prośbę, Hiroko – zaczął. – Potrzebuję artefaktu do podsłuchiwania rozmów. Malutkiego, który można niepostrzeżenie wrzucić komuś do kieszeni. Ja jeszcze długo nie będę w stanie takiego zrobić, a dla ciebie to pewnie drobiazg. Nie mogłabyś mi w tym pomóc? Byłbym niesamowicie wdzięczny.
Jego prośba ani trochę nie zaskoczyła Hiroko, a najwyraźniej nawet ją ucieszyła.
— Jeszcze w zeszłym roku zrobiłam kilka miniaturowych przekaźników dźwięku – kiwnęła głową – ale trzeba je trochę dopracować. Początkowo planowałam zrobić po prostu urządzenie nadawczo-odbiorcze. Jutro na artefaktoryce doprowadzę je do porządku i od południa możesz korzystać. Ale po co ci to?
— To… to ma związek z zabójstwem – odpowiedział Harry wymijająco. – Podejrzewam pewną osobę i chcę się czegoś dowiedzieć.
Jego uwadze nie uszło zachwycone spojrzenie Hiroko, które zresztą od razu ustąpiło miejsca obawie.
— Harry, ale to może być niebezpieczne! – powiedziała. – Sam przecież wiesz, że zabójca nie zatrzyma się przed niczym. Najpierw Karl, potem zamach na oświeconą Fries…
Harry zapewnił ją, że podejmie wszelkie środki ostrożności i chciał się już pożegnać, gdy nagle przypomniał sobie, że chciał zadać dziewczynie jeszcze jedno pytanie.
— Hiroko – zaczął niezdecydowanie. – Pamiętasz ten dzień, kiedy my z Hermioną po raz pierwszy znaleźliśmy się w Eisenturm?
— Oczywiście – uśmiechnęła się Hiroko. – Tak samo siedzieliśmy wtedy w jadalni i profesor Quirrell nas ze sobą zapoznał.
— A kiedy odprowadzaliście nas do naszych pokojów… Już zamykałem drzwi, a wy tam jeszcze o czymś rozmawialiście. Nie pamiętasz, o czym?
Hiroko zmieniła się na twarzy i spuściła oczy.
— N-nie, Harry, obawiam się, że już sobie nie przypomnę. Przecież to było już dawno.
On jednak widział, że Hiroko pamięta wszystko doskonale – nie dałoby się inaczej zinterpretować jej krasomówczy popis. A skoro nie chce mówić… Czy to znaczy, że odpowiedź Hermiony była dla niej nieprzyjemna? Harry z trudem powstrzymał się od rozpłynięcia się w uśmiechu, lecz od razu przypomniał sobie, że to jeszcze nic nie znaczy i nie jest w stanie poznać dokładnie motywów Hiroko. Lepiej nie robić sobie nadziei w sytuacji, gdy mało od niego zależy. Dlatego jedynie powściągliwie skinął dziewczynie głową na pożegnanie i udał się w stronę wyjścia z jadalni. Dzień dobiegał końca i pozostało mu zrobić ostatnią rzecz, którą zaplanował na dziś.
***
Profesor Quirrell długo nie otwierał i rozgoryczony własną powolnością Harry chciał już odejść, uważając, że ten musiał opuścić pracownię wcześniej niż zwykle. Jednakże po trzecim dzwonku drzwi nagle się otworzyły i w progu pogrążonego w półmroku pomieszczenia Harry zobaczył znajomą sylwetkę.
— Proszę wejść, panie Potter. Tylko szybko. Ta mieszanka ma wyższy stopień światłoczułości.
Harry wszedł do pracowni i od razu nader boleśnie uderzył się kolanem o róg wysokiej i prawie niewidzialnej w ciemności szklanej szafy, zarabiając pełną irytacji uwagę Quirrella. Usiadł w zaproponowanym przez profesora fotelu i rozejrzał się. Pracownia przypominała tę, w której znajdował się portal, który przerzucił ich z Hogwartu do Albanii. Trzy stoły laboratoryjne, szafy z próbkami, duża kadź z lepką czerwonobrązową masą, podgrzewana przez masywny palnik gazowy, który dawał przytłumione, niebieskie światło.
— Nadal pan nad tym pracuje, panie profesorze? – Harry nie powstrzymał się od pytania.
— Tak, nad tym samym – beznamiętnie odpowiedział Quirrell. – Mówiłem już, że nie mamy tak dużo czasu, więc nie mogę sobie pozwolić na to, by rozpraszać się na sprawy drugorzędne. W ciągu ostatniego miesiąca udało mi się nieco posunąć się naprzód, ale pracy nadal jest w bród. Gdybym miał wystarczająco duże zapasy prawdziwej gliny Edenu, wszystko byłoby znacznie łatwiejsze… Cóż, ale wtedy też aktualność mojego badania pozostawiałaby wiele do życzenia.
Quirrell wstał, podszedł do kadzi i zwiększył prędkość pracy magnetycznego mieszalnika. Bąbelków, które od czasu do czasu wypływały na powierzchnię masy i od razu pękały z wstrętnym błotnym mlaśnięciem, zrobiło się znacznie więcej. Profesor znów odwrócił się do Harry’ego.
— Więc co pana sprowadza, panie Potter? – zapytał.
— Panie profesorze… Chciałem coś opowiedzieć – powiedział Harry z zawahaniem. – Nowe informacje w związku z zabójstwem. Może powinienem był pójść z tym od razu do oświeconego Weishaupta, ale mam pytania, które chciałbym panu zadać wcześniej.
— No cóż, proszę opowiadać – powiedział Quirrell, siadając naprzeciwko i splatając palce. – Może pan nie tracić czasu na tłumaczenie się – sam mogę poinformować o wszystkim przełożonego zakonu.
— Wydaje mi się, że Saran Sankuratri – Harry z trudem wymówił niezwykłe dla Europejczyka nazwisko – osłania zabójcę. I mam solidne podstawy, by go o to podejrzewać, panie profesorze.
Harry wyjął z torby „Metody matematyczne w technice zastosowania długotrwałych zaklęć”, otworzył podręcznik na środku, skąd wyjął kartkę znalezioną w skrytce Sarana i podał ją Quirrellowi. Ten wziął znalezisko, przebiegł po nim wzrokiem i odpowiedział pytającym spojrzeniem. Harry, starannie dobierając słowa, zaczął opowiadać od samego początku.
Podczas opowieści Harry’ego Quirrell nie wypowiedział ani słowa, jednakże to, co usłyszał, wyraźnie nie poprawiło mu humoru. Przez pewien czas siedział w milczeniu, patrząc na kartkę w rękach, potem wstał zdecydowanym ruchem i podszedł do regału, gdzie bez żadnego widocznego porządku były ustawione książki, których tytułów na grzbietach Harry i tak nie mógł odczytać w półmroku. Pogrzebawszy chwilę na górnej półce Quirrell ostrożnie zdjął jedną z książek, wyglądającą na dość starą, i zaczął powoli wertować jej stronice.
— Panie profesorze? – nie wytrzymał Harry. – Wie pan, skąd pochodzi ta strona? I co oznacza ten pentagram?
— Co oznacza pentagram, wiedziałem już po pierwszym zabójstwie, na szczęście w miejskich gazetach były zdjęcia. W każdym razie znałem przynajmniej jego pochodzenie, jeśli nie ostateczny cel rytuału.
— I dlaczego pan nic nie powiedział?...
Quirrell chrząknął i przyjrzał się otwartej książce, gdzie widniały ślady wyrwanej kartki. Pokiwał głową z zadowoleniem, umieszczając tam przyniesiony przez Harry’ego kawałek papieru. Potem szepnął „Reparo!”, zatrzasnął książkę z przymocowaną na nowo kartką i podał ją Harry’emu. Ten spojrzał na okładkę i z trudem odczytał prawie zatarte litery: „Sprawozdanie z badania nad działalnością Ahnenerbe, 1948 r.”. Niżej był podany autor: „Leonard Spencer-Moon, minister magii Wielkiej Brytanii”.
— Cóż miałem panu powiedzieć, panie Potter? Tu jedno krótkie zdanie nie wystarczy – to gigantyczna warstwa historii. Miejscowi czarodzieje świetnie znają te symbole, ale starają się nie mówić o nich bez potrzeby – zbyt świeżo stoją im w pamięci wydarzenia połowy wieku. Mroczny epizod w historii magii i nie tylko magii.
— Nazistowski okultyzm? – Harry przypomniał sobie termin, który nie raz słyszał wcześniej.
— Tak, chociaż to jest tylko część prawdy – kiwnął głową Quirrell. – Pod względem swojego pochodzenia te symbole nie mają więcej wspólnego z nazizmem niż swastyka, która była w użyciu już co najmniej siedemnaście tysięcy lat temu.
— Więc ten rękopis – Harry potrząsnął „Sprawozdaniem” – jest z pańskiej biblioteki? Jak w takim razie wyjaśnić zachowanie Sarana?
— Wyjaśnić nietrudno – Quirrell wziął rękopis z rąk Harry’ego i postawił go na dawne miejsce na regale. – Pożyczyłem „Sprawozdanie” od Zeldy Stein kilka tygodni temu, a wcześniej leżało na biurku w jej gabinecie, gdzie Saran nie raz je widział i prawdopodobnie nawet przeglądał, skoro się dowiedział, skąd pochodzi ta kartka.
— Więc myśli pan, że to jednak oświecona Stein?
— Raczej ktoś, kto chciałby ją oskarżyć. Albo – dodał Quirrell po namyśle – mnie. Widzi pan, panie Potter, przeczytałem rękopis od deski do deski jeszcze tydzień temu i zapewniam pana, nie było w nim wtedy wyrwanych kartek. Zabójca w ogóle nie potrzebował wyrywać stamtąd kartki, bo we wszystkich przeprowadzonych wcześniej rytuałach świetnie radził sobie bez niej. Chcą po prostu skierować nas na fałszywy ślad albo ostatecznie wprowadzić w błąd.
— Podejrzewa pan kogoś, panie profesorze? – zapytał Harry. Odczuł ogromną ulgę, że Kwiryniusz Quirrell najwyraźniej nie jest w żaden sposób wmieszany w tę historię. Oczywiście, profesor mógł zmyślić to wszystko naprędce, ale w jego słowach Harry nie wyczuł ani krzty fałszu. Może to naiwność, ale lepiej już tak, niż widzieć domniemanego zabójcę wszędzie.
— Mam pewne przypuszczenia – odpowiedział Quirrell wymijająco. Na jego spochmurniałej twarzy odbijały się pełne napięcia myśli, jednakże domyślenie się kierunku, w którym podążały, było niemożliwe – profesor pozostawał wierny samemu sobie. – Ale w każdym razie jutro po południu coś powinno się wyjaśnić: Hiperturing kończy pracę nad modelem oświeconej Fries.
— Ale Elsa Fries mówiła, że to za mało, by kogoś oskarżyć – odpowiedział Harry.
— Ale wystarczająco, by wyciągnąć wnioski. Znam tę klasę modeli – pozwalają nie tylko wytypować najbardziej prawdopodobnego przestępcę, lecz także uzasadnić ten wybór. Proszę iść do swojego pokoju i postarać się do jutra nie opuszczać go bez potrzeby. Dziękuję, że mi pan wszystko opowiedział. To wiele wyjaśnia w tej historii.
Harry skinął głową, wstał z fotela i skierował się ku drzwiom. Już trzymając klamkę odwrócił się i zapytał:
— A po co panu był potrzebny ten rękopis, panie profesorze?
— Dlatego, że okultystyczna organizacja Ahnenerbe pod kierownictwem Heinricha Himmlera próbowała znaleźć to, co mam zamiar stworzyć o własnych siłach – odpowiedział Quirrell – i w wielu aspektach zresztą jej się to udało, począwszy od odnalezionej przez nich Świątyni Stworzenia. W tej niewielkiej książeczce Spencer-Moon wyłożył wszystko, czego udało się dowiedzieć magicznej społeczności tamtych czasów o rezultatach osiągniętych przez Ahnenerbe. Do tej pory miałem do czynienia z materiałami kompilacyjnymi, ale tym razem postanowiłem zapoznać się z pierwotnym źródłem. Wystarczy już, Harry. Będziemy jeszcze mieli czas omówić to szczegółowo, gdy zagrożenie minie. Proszę iść.
Harry ponownie skinął głową i wyszedł za próg. Po paru krokach usłyszał zbliżający się od tyłu tupot, któremu towarzyszyło ciężkie dyszenie. Harry odwrócił się gwałtownie, by zobaczyć, jak koło niego pędzi Saran we własnej osobie. Twarz Hindusa była wykrzywiona przerażeniem.
— Saran, co się stało? – krzyknął doń Harry.
Ten rzucił w odpowiedzi nieprzytomne spojrzenie, lecz nic nie odpowiedział i, nie zwalniając, popędził do korytarza prowadzącego do skrzydła mieszkalnego. Harry ze zdziwieniem wzruszył ramionami i podążył za nim. Eisenturm powinien z założenia wychowywać elitę świata magii, ale jak na elitę było tu za dużo niezrównoważonych osobowości, nawet jeśli mają rację ci, którzy twierdzą, że geniusz od szaleństwa dzieli jeden krok. Zresztą, u niego samego najwyraźniej nie wszystko w porządku z psychiką – nie mogło się na nim nie odbić to wszystko, co przeżył w przeszłości. Śmierć rodziców, znęcający się nad nim Dursleyowie, niejednokrotne próby zamachu na jego życie, wcielenie w golema – ile wytrzyma nie w pełni ukształtowana osobowość? Gdzie jest granica, po przekroczeniu której on sam zacznie wrzeszczeć, biegać po korytarzach i rzucać Cruciatusa na kogo popadnie?
I w tym momencie jakby ktoś oblał go lodowatą wodą. Po co Saran biegł do skrzydła mieszkalnego? A jeśli tam coś się stało? Jeszcze jedno zabójstwo? Saran jakimś sposobem dowiedział się wcześniej od pozostałych, co się stało z Karlem. Czy nie mógł w ten sam sposób dowiedzieć się o kolejnej tragedii?
Hermiona. Jest tam przecież sama w swoim pokoju i nie ma żadnych sąsiadów oprócz Harry’ego. Nikt nie usłyszy krzyku – tak, jak nikt oprócz Hermiony nie usłyszał jego własnych krzyków nocą. Harry zacisnął zęby i pobiegł. Nie myślał o tym, że nie wygląda teraz ani trochę lepiej od szalonego Sarana. Bezgranicznie żałował tego, że na zajęciach z magii metrycznej nie starał się wystarczająco, że nie może błyskawicznie znaleźć się w skrzydle mieszkalnym, po prostu lekko zakrzywiając przestrzeń siłą umysłu. Nawet rozumiejąc na racjonalnym poziomie, że od takich zdolności dzielą go co najmniej trzy-cztery lata pracy w pocie czoła.
Oto i skrzydło mieszkalne. Przy wejściu omal nie przewrócił gromadki dziewcząt z młodszych klas, które odskoczyły na boki, odprowadzając go zdziwionymi spojrzeniami. Jeszcze jeden zakręt i szereg drzwi wzdłuż wygiętego korytarza. Czterysta czternaście – tam nikt nie mieszka. Czterysta piętnaście – tam też pusto. Ciekawe, dlaczego ulokowali ich z dala od pozostałych? Czterysta szesnaście – to jego pokój. Czterysta siedemnaście. Harry zatrzymał się przed drzwiami, oblewając się potem. Serce waliło mu jak szalone i to wcale nie tylko z powodu obciążenia fizycznego, do którego nie był przyzwyczajony. Drzwi były zamknięte i nie nosiły żadnych śladów uszkodzeń. Ale czy to wiele znaczy dla zabójcy, zdolnego do przeniknięcia bez przeszkód do zamkniętej i zapewne zabezpieczonej ochronnymi zaklęciami pracowni samego Quirrella, by wyrwać kartkę z rękopisu?
Harry podniósł rękę, by zapukać, i zastygł w bezruchu. A jeśli w odpowiedzi na pukanie usłyszy tylko ciszę? A jeśli drzwi otworzą się ze skrzypieniem, a tam, w centrum pentagramu, zobaczy ją, patrzącą w sufit niezmąconym, martwym wzrokiem? A jeśli… Pokręcił głową, by odpędzić okropne widzenie i zabębnił w drzwi obydwoma pięściami.
— Hermiono! Hermiono, jesteś tam?!
Przerażającą ciszę prawie od razu przerwał dźwięk kroków. Zamek szczęknął i drzwi się otworzyły, ukazując zdumioną twarz Hermiony. Zdążyła się już przebrać po domowemu i, sądząc po otwartej książce na biurku za jej plecami, oświetlonej przez lampkę, spokojnie czytała, dopóki nie pojawił się z takim hałasem.
—Harry? Co ci się stało? Jesteś cały mokry!
Harry bez sił oparł się na framudze drzwi i roześmiał się z ulgą. Potem znów spojrzał jej w twarz i mimo woli zastygł w bezruchu. Blaski zachodu słońca padały na jej rozpuszczone włosy, przez co wydawało się, że głowa stoi w płomieniach. Lekka domowa sukienka do kolan, tak podobna w wieczornym półmroku do greckiego chitonu Hekate, podkreślała dziewczęcą szczupłość jej figury. I w jej spojrzeniu było coś takiego… Mądrość, dobroć, a przy tym niemal dziecięca naiwność z jej niezachwianą wiarą w sprawiedliwość. Harry głośno wypuścił powietrze. W tej chwili bardzo jasno zdawał sobie sprawę z tego, że jest gotów oddać za nią życie: bez wahania i zwątpienia, tak samo prosto i naturalnie jak mówi się „cześć!” na powitanie.
— Harry? Jak ty wyglądasz! Wejdź – odsunęła się, wpuszczając go do pokoju.
— Nie, wszystko w porządku – zmusił się do uśmiechu. – Po prostu pomyślałem, że grozi ci niebezpieczeństwo, i biegłem jak szalony przez cały Eisenturm. Ja… pójdę już do siebie, wezmę prysznic. Pewnie nieźle zalatuje ode mnie potem.
— No, jak uważasz – odpowiedziała Hermiona z powątpiewaniem, nie spuszczając zeń wnikliwego spojrzenia. – Jakby co, to wpadaj. A w ogóle lepiej, żebyś się dziś wcześniej położył. Jutro będzie ciężki dzień.
— To może być jeszcze cięższy? – uśmiechnął się Harry i, pomachawszy ręką na pożegnanie, udał się do swojego pokoju.
Zamknąwszy za sobą drzwi pokoju numer czterysta szesnaście przez jakąś minutę stał bez ruchu. Tym razem nic się nie stało. Ale dopiero teraz w pełni pojął sens słów wypowiedzianych całkiem niedawno przez Quirrella: „Prawda jest taka, że świat magii jest niebezpieczny…”. Do niedawna postrzegał niebezpieczeństwo jako coś, co grozi jemu samemu – w tym zagrożeniu wychował się i do niego przywykł, a lęk przed śmiercią stał się dla niego czymś odległym i prawie nierealnym, mimo że kochał życie. Ale teraz na własne oczy widział i czuł, czym jest prawdziwe niebezpieczeństwo. Co to znaczy, że coś zagraża bliskiej osobie, w porównaniu z czym obawa o własną skórę jest jak użądlenie komara. Świat magii jest niebezpieczny, a Hermiona – najbliższa mu osoba – znajdowała się w centrum tego świata.
Poszedł za jej radą. Wziął prysznic, pościelił łóżko, zasłonił okna i wśliznął się pod kołdrę, wsłuchując się w szum porywistego listopadowego wiatru za oknem. Sen długo nie przychodził i Harry sam nie zauważył, jak nieoczekiwanie pochłonął go świat marzeń.
Był tam las – ten sam, który otaczał ruiny Świątyni Stworzenia, lecz tym razem Harry był sam i nikt nie pędził na krwawą rzeź legionów glinianych golemów. Przeszedł po kamiennych płytach, które nie wytrzymały piekielnego nacisku stuleci i zmieniły się w bezkształtne kamienne okruchy. Przesunął palcami po zniszczonej przez deszcze i bujną roślinność kolumnie. Skierowawszy się do czarnego otworu wejścia, nagle usłyszał głos.
„Nie wołaj, mistrzu, nieszczęsnej gromady”* – szeptał jakiś zdyszany głos ukryty w głębi świątyni – „ukrytej chytrze w mgle niewidnej, bladej!”. Harry znał dalszy ciąg tego czterowiersza z „Fausta” Goethego. Zatrzymał się i powiedział w ciemność: „…Przyczajone niestwory czatują i baczą, by myśl klęską zaorać i posiać rozpaczą!”. Odpowiedzią był tylko gromki śmiech, wielokrotnie odbity od prastarych ścian – i zdarzyło mu się słyszeć ten śmiech już wcześniej.
* Wszystkie cytaty z "Fausta" podaję według przekładu Emila Zegadłowicza.
Chapter 10: Oskarżenie
Chapter Text
— Harry! – Hiroko podążała w jego stronę szybkim krokiem, wyciągając coś na otwartej dłoni. – Wszystko mi się udało. Sprawdziłam, działa wspaniale.
— Urządzenie podsłuchowe? – ucieszył się Harry. – Fajnie! Dziękuję, Hiroko. Jestem na zawsze twoim dłużnikiem.
Ta uśmiechnęła się, zmieszana, a nawet zaczerwieniła się z radości.
— Dla mnie samej to było ciekawe. Tylko proszę, nie daj się z tym przyłapać.
Harry wziął w ręce dwa identyczne metalowe krążki wielkości monety i, zdumiony, obrócił je w palcach. Po ich wyglądzie trudno było się domyślić zarówno przeznaczenia, jak i sposobu użycia.
— Jak z nich korzystać? – zapytał, przyglądając się jednemu z krążków.
— Po prostu ściskasz palcami jeden nadajnik, żeby usłyszeć, co się dzieje w pobliżu drugiego – zademonstrowała Hiroko na jednej z „monet”. – Dźwięk jest przekazywany przez wibrującą tkankę kostną, tak, że nikt w pobliżu niczego nie usłyszy. Ale uważaj: jeśli ktoś znajdzie drugi nadajnik, to może go wykorzystać, żeby podsłuchać twoje własne rozmowy. Jeśli chcesz temu zapobiec, użyj po swojej stronie zaklęcia Muffliato i nie zapominaj go odnawiać.
— Hiroko, to jest niesamowite! – ze szczerym zachwytem wykrzyknął Harry, wprawiając Japonkę w skrajne zakłopotanie: z przejęcia zachichotała nerwowo, przenosząc wzrok w kierunku środka Ziemi. Harry dokończył:
— Będziesz wielką mistrzynią artefaktoryki, gwarantuję ci to.
Pożegnawszy się w końcu z Hiroko, która najwyraźniej miała ochotę towarzyszyć mu do końca życia, Harry chciał już przejść do drugiego etapu swojego planu i podrzucić artefakt jednemu z członków areopagu, gdy nagle w końcu korytarza zobaczył zastygłego w bezruchu Sarana, co w jednej chwili zepsuło mu nastrój. Hindus patrzył na Harry’ego spode łba, a jego mina nie wróżyła niczego dobrego. Nadzieja na to, że jest to nieznaczny przejaw wrogości, rozwiała się od razu, gdy tylko Saran powoli ruszył w stronę Harry’ego, nie spuszczając zeń ponurego spojrzenia. Harry zebrał się w sobie, próbując przygotować się do nieuniknionego konfliktu, lecz ponure przeczucie nie chciało minąć.
— Wiem, że ją masz! – powiedział Saran bez żadnych wstępów, podszedłszy blisko.
— O czym ty mówisz, Saran? – Harry spróbował udać zdziwienie.
— Kartka! Wiem, że ją wziąłeś! – z nieudawaną wściekłością w głosie krzyknął Saran, sprawiając, że inni zaczęli się za nimi oglądać. Erika i Kurt, ciągle jeszcze blady i wymizerowany po działaniu zaklęcia Imperius, spojrzeli po sobie i z obawą zbliżyli się do nich. – Oddaj ją, cholerny oszuście! Złodzieju!
Harry westchnął. W zasadzie nie miał szczególnych powodów, by ukrywać, że wie, o co chodzi, a Saranowi, który przebrał wszelką miarę, trzeba było w końcu pokazać, gdzie jego miejsce. Uśmiechnął się więc chłodno i odpowiedział powoli, z zadowoleniem stwierdzając brak drżenia w swoim głosie:
— Nie mam już kartki z rękopisu Spencer-Moona. Oddałem ją oświeconemu Quirrellowi, a on pewnie powiadomił o tym Adama Weishaupta i cały areopag. Miałeś szansę…
Saran spąsowiał i stracił dech; Harry przez chwilę nawet się przestraszył, że ten padnie, rażony apopleksją. Jednakże zamiast tego Saran z nieartykułowanym rykiem wyciągnął różdżkę i, wycelowawszy nią w pierś Harry’ego, wrzasnął:
— Furnu… Fucurnulus!
— Prawidłowe zaklęcie brzmi „Furunculus” – profesor Werner, który właśnie podszedł, wyrwał Saranowi różdżkę i pokręcił głową. – Nawet ja, mugol, wiem o tym. Gniew jest fatalnym doradcą.
Kwiryniusz Quirrell, który dotarł na miejsce konfliktu wraz z Wernerem, rzucił drwiące spojrzenie na Harry’ego, osłupiałego wskutek gwałtownego rozwoju wydarzeń.
— Widzę, panie Potter, że wszędzie znajdzie pan dobrych przyjaciół. Już drugi kolega w ciągu tygodnia próbuje pana okaleczyć na moich oczach. Dobrze, że tym razem przynajmniej bez zaklęć niewybaczalnych. – Zwrócił się do Sarana, który trząsł się ni to z wściekłości, ni to ze strachu. – Panie Sankuratri, pójdzie pan z nami na posiedzenie areopagu. Właśnie po pana tu przyszliśmy.
Quirrell położył rękę na ramieniu Hindusa. Ten wierzgnął, ale nie było łatwo wyrwać się z żelaznego uścisku profesora – Quirrell tylko mocniej zacisnął palce, od czego Saran krzyknął. Szata profesora musnęła Harry’ego i ten, zebrawszy się w sobie, otrząsnął się z osłupienia. Starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie, udał, że chce pomóc i wyciągnąwszy rękę nad kieszenią szaty Quirrella rozluźnił palce z nadzieją, że nikt nie zauważył wyślizgującego się z nich maleńkiego metalowego krążka.
Sprawa była załatwiona – teraz pozostawało tylko poczekać na początek posiedzenia. Jednakże Harry nadal odczuwał dreszcze na myśl, że Quirrell zauważy jego próbę szpiegostwa. I nie chodziło o to, że ten mógłby go ukarać – najbardziej obawiał się rozczarowanego i pogardliwego spojrzenia profesora oraz chłodnego dystansu, który nastąpiłby po tym i pozbawiłby go możliwości jakichkolwiek poufnych relacji w przyszłości.
Gdy wyprowadzili Sarana do Harry’ego podeszła cicho Hermiona.
— Wszystko się udało? Co teraz?
— Tak, chyba nikt nie zauważył – Harry ponuro skinął głową, ciągle jeszcze gryziony przez nienasycone sumienie. – Teraz powoli pójdziemy do miejsca posiedzenia. Chcę być blisko, jeśli…
— Jeśli co? Tak czy inaczej usłyszysz, co tam się dzieje, a pomóc raczej nie dasz rady. Poza tym to może być niebezpieczne. Jeśli uda im się wskazać zabójcę, ten może spróbować wziąć zakładników albo zrobić coś jeszcze gorszego.
Harry zamyślił się. Nie można było zarzucić Hermionie braku logiki, a narażenie jej na niebezpieczeństwo było ostatnią rzeczą, której by sobie życzył. Chciał jednak na własne oczy zobaczyć zabójcę – po tym, jak włożył w tę sprawę tyle wysiłku. Nie miało to żadnych racjonalnych podstaw, ale nie mógłby się uspokoić, nawet wiedząc, że sprawiedliwość zatriumfowała.
— Masz rację, Hermiono. Zostań tu albo idź do siebie. Ale sam pójdę za Quirrellem. Chcę to widzieć.
Hermiona pokręciła głową, wzięła go pod rękę i pociągnęła tam, gdzie zniknął już Saran ze swoim konwojem.
— Harry, mówiłam ci już, że kiedyś będziesz wielkim czarodziejem. Ale teraz jesteś wielkim bałwanem. Czy ty myślisz, że zostawię cię samego? Jeśli już ryzykować, to razem.
Harry chciał już zaprotestować z poważną miną, lecz jego wargi zdradziecko drgnęły i rozpłynęły się w głupkowatym uśmiechu. Po czymś takim przekonywanie Hermiony byłoby bezskuteczne, jak by nie straszyć jej perspektywą padnięcia ofiarą przypadkowej Avady, gdyby znalazła się w ferworze magicznego konfliktu. Ona zaś spojrzała na niego i też się uśmiechnęła, od czego wszystkie niepokoje jak gdyby zwiał wiatr, a na duszy zrobiło mu się tak lekko jak nigdy wcześniej. Mogło im grozić śmiertelne niebezpieczeństwo, a świat, jak wcześniej, skrywał w sobie mroczne tajemnice, ale jego najlepsza przyjaciółka była gotowa stawić czoła wszelkim zagrożeniom u jego boku, ramię w ramię. I jeszcze się uśmiechała – tak, jak tylko sama Hermiona potrafiła się uśmiechać. Czegóż mógłby chcieć więcej?
Gdy dotarli na miejsce, Quirrell już zamykał za sobą drzwi. Zerknąwszy w końcu na korytarz, zauważył Harry’ego z Hermioną i po jego twarzy prześliznął się cień ironicznego uśmiechu – na moment przed tym, jak zamknęły się drzwi. Ci zaś postanowili ulokować się w kącie głównego holu, mając widok na korytarz i drzwi do gabinetu Weishaupta, gdzie zebrał się areopag.
Harry wyjął z kieszeni drugi przekaźnik i ścisnął go palcami z nadzieją, że zdoła choćby w ogólnym zarysie zrozumieć, o czym mowa na posiedzeniu; nikt raczej nie będzie tam mówić po angielsku.
— …dzisiejsze zebranie. – dotarł doń wyraźny głos Adama Weishaupta. – Oświecony Quirrell pragnie złożyć oświadczenie.
— Oświeceni, mam informację dotyczącą tej sprawy, którą chciałbym się podzielić – przemówił Kwiryniusz Quirrell.
— Słyszysz coś? – zapytała Hermiona i gdy Harry twierdząco kiwnął głową, wyciągnęła rękę do przekaźnika. – Ciekawe, czy ja usłyszę, jeśli dotknę?... O, ja też słyszę! Mów, jeśli czegoś nie rozumiesz, to przetłumaczę.
Jej propozycja była zdecydowanie na miejscu – Harry nie rozumiał nawet połowy wypowiadanych słów, jednakże Hermiona zapewniła go, że opowieść Quirrella w zupełności odpowiadała temu, co wiedzieli o roli Sarana, a zatem powodów do niepokoju mieli już mniej. Gdy Quirrell zakończył swoje wystąpienie, głos ponownie zabrał Weishaupt.
— Panie Sankuratri, czy chce pan szczerze opowiedzieć o wszystkich okolicznościach pańskiego udziału w zbrodni?
Po jego pytaniu zapadła cisza, z rzadka tylko przerywana szmerami. Wszystko wskazywało na to, że oskarżonemu nie spieszy się do współpracy ze śledztwem.
— Rozumie pan, młody człowieku, że od pańskich zeznań zależy nie tylko pańska przyszłość, ale też przyszłość niewinnych ludzi, którzy mogą zostać fałszywie oskarżeni? – nalegał Weishaupt. – Na tę chwilę nie podjęliśmy jeszcze decyzji o usunięciu pana z akademii. Lecz stanie się to bezwarunkowo, jeśli będzie pan przeszkadzał w śledztwie.
— Nie zrobiłem nic złego – dał się słyszeć cichy głos Sarana. Jego agresywny sposób mówienia zniknął bez śladu. - Po prostu znalazłem się na miejscu przestępstwa wcześniej niż inni i… wziąłem wyrwaną kartkę, która tam leżała.
— Innymi słowy, wyszedł pan przed końcem lekcji i udał się na drugi brzeg. Trudno to nazwać zwykłym spacerem. Co pana skłoniło, by się tam wybrać? Wiedział pan o czymś? Ktoś zawiadomił pana o tragedii?
Saran milczał i Harry usłyszał dźwięki cichych rozmów pomiędzy oświeconymi. Najwyraźniej zaczęli tracić cierpliwość i ogólny nastrój areopagu wyraziła Augusta Koch.
— Mam pomóc, młodzieńcze? – rozległ się jej rozdrażniony głos. – Mam co najmniej litr Veritaserum, wystarczy dla całej akademii. I jeśli nie powie pan od razu tego, co się tyczy tej sprawy, to pod wpływem preparatu opowie pan nawet to, co jej nie dotyczy. Zapewniam, że nie będzie to najprzyjemniejsze doświadczenie w pańskim życiu.
Dało się słyszeć wyraźne pociągnięcie nosem – najwyraźniej Saran w końcu zdał sobie sprawę, jak źle przedstawia się jego sytuacja.
— To niech pani napoi swoim preparatem wszystkich czarodziejów z akademii i zapyta, kto z nich jest zabójcą! – wykrzyknął histerycznie.
— Jeśli przestępca ma choć trochę więcej rozumu niż pan, mój drogi młodzieńcze, to już zażył antidotum. Tak więc proszę nie dyskutować, tylko opowiadać – po stalowych nutach w głosie Augusty Koch nietrudno było się domyślić, że osiągnęła niemalże punkt wrzenia. Zrozumiał to także Saran.
— Sam Karl mi to powiedział, jasne?! – wykrzyknął wyzywająco. – Chodził od rana ponury jak noc, a na przerwie nagle rozkwitł i pobiegł do wyjścia. Kiedy go zapytałem, co się stało, to odpowiedział, że ona umówiła się z nim na spotkanie w lesie… I przy tym bezczelnie się do mnie uśmiechał.
— Jaka „ona”? – zapytał Weishaupt. – Kto umówił się z Karlem na spotkanie?
— Teraz już sam nic nie rozumiem. Wtedy pomyślałem, że to Hiroko – on przecież ciągle za nią łaził, chociaż ona zawsze miała go gdzieś. Ale potem, na magii metrycznej u Tsao Shu zobaczyłem, że Hiroko jest na miejscu, a Karla nie ma. Więc pomyślałem wtedy…
— Co pan pomyślał?
— Pomyślałem… że mógł mówić… o oświeconej Stein. – Ostatnie słowa Hindus wypowiedział niemal szeptem.
— Przepraszam, co?! – Harry niemal ogłuchł od okrzyku Zeldy Stein. – Młody człowieku, czy pan jest w ogóle zdrowy na umyśle?
— A co jeszcze mogłem pomyśleć? – płaczliwie odparł Saran. – On tak bezczelnie się uśmiechał i pomyślałem… on przecież wiedział, jaki ja mam stosunek… I poszedłem do lasu, żeby sprawdzić…
Zapadła martwa cisza; z początku Harry pomyślał nawet, że przekaźnik nagle przestał działać. Ale niemal od razu przerwał ją gwar głosów – członkowie areopagu, sądząc po pojedynczych dobiegających z tej kakofonii frazach, wyrażali swoje niepochlebne zdanie o zdolnościach umysłowych oskarżonego.
— Boże, co za głupek! – Hermiona aż zasłoniła sobie oczy z nadmiaru emocji. – On nie jest przypadkiem pod Confundusem?
— No dobrze, poznaliśmy pańskie motywy, panie Sankuratri – powiedział Weishaupt, wzdychając – i w ogólnym zarysie możemy odtworzyć kolejność zdarzeń. Przybył pan na miejsce jeszcze przed końcem zajęć, gdzie znalazł pan ciało, ale nie zobaczył oświeconej Stein. Jednakże, podniósłszy kartkę, zdołał pan zidentyfikować książkę, z której została ona wyrwana. Wiedząc, że książka należy do Zeldy Stein, uznał pan, że to ona zwabiła Karla do lasu, gdzie przeprowadziła na nim śmiercionośny rytuał. I postanowił pan udowodnić jej swoją wierność, przemilczając swoje znalezisko, a potem też oddając jej znaleziony dowód. W niczym się nie pomyliłem?
— Wszystko tak właśnie było – odpowiedział cicho Saran i głośno chlipnął. Zelda Stein półgłosem powiedziała jakąś krótką, ekspresyjną frazę po niemiecku, której zaczerwieniona Hermiona nie chciała tłumaczyć.
— Dlaczego nie oddał pan kartki od razu?
— Chciałem po prostu włożyć ją w książkę, nic nie mówiąc oświeconej Stein. Ale okazało się, że książki u niej nie było. A ci nowi z Hogwartu ciągle deptali mi po piętach, inni zresztą też. Więc postanowiłem ją schować na jakiś czas.
— Cóż, to wiele wyjaśnia – odpowiedział Weishaupt. – Raczej nie mógł pan wiedzieć, że rękopis w chwili popełnienia zabójstwa znajdował się u innego nauczyciela, a mianowicie u profesora…
Weishaupt nagle umilkł. Harry nie wiedział, co się działo w pomieszczeniu, jednakże wszyscy zachowywali milczenie, dopóki Weishaupt nie przemówił wreszcie znowu:
— Oświeceni, proszę mi wybaczyć, właśnie dostałem wiadomość, że Hiperturing zakończył pracę i może przedstawić wyniki modelowania. Otwieram dostęp.
Rozległ się sygnał o niskiej częstotliwości, przypominający dźwięk syreny statku, a następnie nienagannie brzmiący męski głos obwieścił głośno:
— Modelowanie zakończone sukcesem. Dane wejściowe zostały w pełni opracowane, wyniki zostały posortowane według malejącego prawdopodobieństwa. Pierwszy na liście jest oświecony Kwiryniusz Quirrell, prawdopodobieństwo – zero przecinek siedem zero jeden jeden, druga na liście – oświecona Augusta Koch, prawdopodobieństwo – zero przecinek jeden cztery…
Areopag wybuchł – gwar, który nastąpił w tej chwili całkowicie zagłuszył słowa Hiperturingu, który z niezmąconym spokojem podawał kolejne punkty listy. Harry w szoku spojrzał na Hermionę, by zobaczyć takie samo oszołomione spojrzenie z jej strony. Quirrell! A więc jednak Quirrell – właśnie wtedy, gdy Harry ostatecznie przestał go podejrzewać. „Przyczajone niestwory czatują i baczą…”... Do licha! Nie dość, że dał się nabrać profesorowi po raz pierwszy, to jeszcze teraz, jak ostatni głupek, zaufał mu ponownie, chociaż wiedział, że Quirrell, jeśli chce, potrafi być bardzo przekonujący.
— Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków – dobiegł przez gwar zimny głos Quirrella. – Gdybym był zabójcą, na pewno nie popełniłbym przestępstwa tam, gdzie mieszkam. Chyba, że wiedziałbym, jak zwalić winę na kogoś innego.
— Panie Quirrell – przemówił znów Adam Weishaupt, gdy głosy umilkły – w pańskiej sytuacji najbardziej naturalną linią obrony jest właśnie ta, którą pan wybrał. Oświadczenie, że ktoś pana wrobił. Jednakże nie ma pan alibi, a według wyników modelowania prawdopodobieństwo w pańskim przypadku jest siedem razy większe niż w przypadku następnej osoby. Hiperturing, proszę podać szczegóły wyniku oświeconego Quirrella!
— Podaję listę czynników o pozytywnych współczynnikach wagowych – powoli odezwał się Hiperturing. – Wyniki analizy profilu intelektualnego i psychologicznego wskazują na wysoki poziom równowagi emocjonalnej, skrytość, rozwinięte myślenie taktyczne, brak barier psychologicznych przed spowodowaniem uszkodzeń ciała i zabójstwem, ukierunkowanie na osiągnięcie celu za wszelką cenę, skłonność do ryzyka. Porównanie danych o wejściach i wyjściach w wewnętrznej sieci Eisenturm z wynikami rozpoznawania obrazów z nagrań kamer monitoringu wykazuje całkowity brak alibi w podanym okresie. Analiza nagranych wystąpień oświeconego Quirrella i jego opublikowanych prac umożliwia ocenę hierarchii celów, która demonstruje wysoką korelację z możliwością rytualnego zabójstwa w ramach obrzędu magicznego. Integracja zeznań innych osób…
— Hiperturing, wystarczy. Wydaje się to panu nieprzekonujące, panie Quirrell? Proszę mnie dobrze zrozumieć – nie wydaję końcowego wyroku na podstawie wyników modelowania. Ma się rozumieć, że dokładnie sprawdzimy wszystkie wyniki, podobnie jak i sam model. Ale na tę chwilę jestem zmuszony pana aresztować i umieścić w Stahlboxie.
— Proszę pomyśleć, w jakim celu ktoś mógł mnie wyeliminować z gry – z niezmąconym spokojem odparł profesor. – Czy nie po to, żebym nie przeszkodził w realizacji planów zabójcy?
— Oprócz pana w Eisenturm jest pod dostatkiem silnych czarodziejów – z nie mniejszym spokojem sprzeciwił się Weishaupt. – Po co eliminować akurat pana?
— Proszę zapytać o to prawdziwego przestępcę, gdy uda się go znaleźć.
— Bezwarunkowo, panie Quirrell. A teraz, z łaski swojej, proszę nie stawiać oporu. Proszę oświeconych Tsao Shu, Zeldę Stein i Konrada Lehmanna, by odprowadzili oskarżonego do Stahlboxu.
W duszy Harry’ego kipiała burza wątpliwości. Stanowisko Weishaupta było jasne i logiczne – faktycznie wszystko wskazywało na profesora Quirrella i ten ostatni nie mógł przeciwstawić dowodom oskarżenia niczego oprócz niejasnych podejrzeń. A jednak z jakiegoś powodu Harry’ego nie opuszczała pewność, że gdyby to Quirrell okazał się zabójcą, to znacznie lepiej zadbałby o swoją obronę. Chyba, że wszystko, co się dzieje, jest częścią jego planu, a może…
— Z całym szacunkiem, oświeceni, nie mam zamiaru dać się zamknąć – oświadczył profesor.
— Panie Quirrell, co pan?... Zatrzymajcie go!
Na oczach Harry’ego i Hermiony w poprzek głównego holu wyrosła nagle idealnie prosta lustrzana ściana, zagradzająca wyjście z wieży. Na jej powierzchni pojawiło się zniekształcenie, od którego we wszystkie strony rozeszły się kręgi, jak od kamienia, który wpadł do wody. W ich epicentrum zmaterializował się Kwiryniusz Quirrell, który ze zdławionym jękiem runął na podłogę. Gdy się podniósł, stała już przed nim nieruchomo Tsao Shu w swoim fioletowym kimonie.
— Nie pozwolę panu odejść, panie Quirrell – powiedziała cichym, beznamiętnym głosem. – Proszę wracać.
— Wie pani, że nie wrócę – Quirrell na moment zniknął, ale zaraz pojawił się prawie w tym samym miejscu, znów turlając się po podłodze.
Tsao Shu nie zmieniła nawet wyrazu twarzy, jedynie na moment jej wzrok zmącił się od chwilowego wysiłku woli.
— Jest pan moim najlepszym uczniem, panie Quirrell, ale przestrzeń i czas to moja specjalność. Obawiam się, że będzie pan musiał mnie zabić, żeby pokonać szczeliny topologiczne.
— Nikt nikogo nie zabije – rzekł Quirrell, znów wstając. – Proszę mnie po prostu wypuścić. Zna mnie pani – nie jestem zabójcą. I muszę być na wolności, bo inaczej stanie się coś nieodwracalnego. Pamięta pani przecież, kim są nasi wrogowie i co chcą osiągnąć.
Z korytarza wybiegło kilkoro członków areopagu i, nie porozumiewając się ze sobą, ruszyli szeroką ławą na Quirrella.
— Panie profesorze! – zerwał się Harry, przezwyciężając w końcu odrętwienie, które ogarnęło go na początku konfliktu. Nikt nawet nie odwrócił się w jego stronę – wszyscy uczestnicy nabrzmiewającego konfliktu byli w pełni skomcentrowani. W ich wizerunkach zaszły rażące zmiany. Kokieteryjna czarownica Zelda Stein sprężyła się jak wilk, rysy jej twarzy zaostrzyły się drapieżnie, a po wyciągniętych przed siebie palcach wiły się drobniutkie wyładowania elektryczne. Konrad Lehmann, profesor transmutacji, powoli posuwał się naprzód, a w jego oczach tlił się zły ogień. Profesor Krüger z zimną beznamiętnością podniósł na wysokość piersi nieznany Harry’emu kulisty artefakt, z którego biło słabe, ciemnoczerwone światło. Harry nigdy nie widział prawdziwej bitwy naprawdę silnych czarodziejów, ale od skoncentrowanej w pomieszczeniu energii ciarki przeszły mu po plecach.
— Panie Potter – powiedział spokojnie Quirrell – proszę stąd wyjść i wyprowadzić pannę Granger. Być może więcej się nie zobaczymy, miejcie się więc na baczności.
— Nie… – wyszeptał Harry i chwilę później zdał sobie sprawę, że stoją wraz z Hermioną w korytarzu naprzeciwko gabinetu Weishaupta. Tsao Shu przerzuciła ich jak najdalej od miejsca starcia, nie czekając na ich zgodę.
Hol w oddali rozświetlił oślepiający blask, potem jeszcze jeden. Czyjś krzyk bólu, potem huk, który uderzył w błony bębenkowe nawet w oddali od epicentrum walki. Harry gestem pokazał Hermionie, by została i pobiegł w kierunku holu, w myśli błagając wszystkie siły wyższe, by nie dotrzeć na miejsce zbyt późno.
Przestrzeń bezpośrednio przed nim drgnęła i zobaczył nieprzytomnego Konrada Lehmanna. Ominąwszy ciało Harry wybiegł do holu i zatrzymał się, zszokowany. Oświeceni leżeli pokotem na ziemi. Stein, nieprzytomnie trzymając się za głowę, siedziała na podłodze i najwyraźniej nie rozumiała, co się dzieje. Przy ścianie, opierając się o nią, stał profesor Kwiryniusz Quirrell. Na jego prawej ręce widniało świeże oparzenie, policzek miał rozcięty, poły jego szaty dymiły.
Jeden z leżących, w którym Harry rozpoznał profesora Krügera, podniósł się z wysiłkem, zlizał strużkę krwi z rozciętej wargi i szybkim ruchem rzucił w Quirella metalowym przedmiotem. W locie artefakt rozbłysnął szkarłatnym płomieniem i w ścianę, gdzie jeszcze przed chwilą stał Quirrell, wbiły się tysiące metalowych igieł.
— Poważnie chciał mnie pan zabić, kolego? – zapytał Quirrell, który stał teraz za plecami Krügera, i dotknął ręką jego potylicy. Oświecony Heinrich Krüger, nie wydając nawet dźwięku, runął na podłogę i już się nie podniósł.
Dopiero teraz, patrząc na ślady zakończonej walki, Harry naprawdę zrozumiał, dlaczego profesor Quirrell naucza właśnie magii bojowej. Ze wszystkich czarodziejów Eisenturm nikt nie mógł mu sprostać w walce, być może z wyjątkiem Tsao Shu.
— Czy to było tego warte, panie Quirrell? – zapytała Chinka, która przez cały czas bitwy najwyraźniej nawet nie ruszyła się z miejsca.
— Wolność jest warta znacznie więcej, proszę pani – odparł Quirrell ze zmęczonym uśmiechem. – W końcu nikt nie ucierpiał. A teraz proszę pozwolić mi odejść.
Kobieta westchnęła i lustrzana ściana odgradzająca wyjście zniknęła. Quirrell, kulejąc, podszedł do drzwi, lecz chwyciwszy już za klamkę, odwrócił się.
— Właśnie, panie Potter – uśmiechnął się – pomysł z przekaźnikiem dźwięku był wcale niegłupi. Proszę przekazać Hiroko moje wyrazy uznania, to faktycznie świetna robota. I niech ktoś podlewa kwiaty w mojej pracowni. Wszystkiego dobrego!
— Co to, to nie! – usłyszał Harry za plecami, gdy Quirrell pociągnął do siebie klamkę.
Z korytarza jak granatowa błyskawica wyskoczyła Elsa Fries, wprawnym ruchem mierząc z waltera.
— Stać! – krzyknął Harry, lecz jego krzyk zagłuszył huk wystrzału. Harry westchnął z przerażeniem, spodziewając się najgorszego, lecz spłaszczony pocisk bezsilnie spadł na podłogę, wbiwszy się w lustrzaną ścianę, która pojawiła się ponownie i osłoniła Quirrella nieprzeniknioną tarczą.
— Chciała pani go zabić! – Harry prawie stracił dech z oburzenia. – Przecież on nie jest przestępcą!
— Nie gadaj głupstw, Harry. Strzelałam w nogi i każdy czarodziej w mig usunąłby taką ranę – odparła nerwowo Elsa Fries. – A pani pozwoliła mu odejść! Co teraz pani powie Weishauptowi?
— Prawdę – beztrosko uśmiechnęła się Tsao Shu. – W przeciwieństwie do młodego profesora Quirrella nie będę stawiać oporu, jeśli będą chcieli mnie zamknąć. Lubię spokój i samotność.
— Zwłaszcza, że żadna klatka pani tam nie utrzyma – odparła zjadliwie Elsa Fries i, schowawszy pistolet gdzieś w zakamarkach szaty, skierowała się do gabinetu Weishaupta, przedzierając się przez tłum gromadzących się w miejscu walki uczniów.
Harry nagle zdał sobie sprawę, że całe zajście nie zajęło nawet trzech minut. Prawdziwe bitwy toczą się dynamicznie i kończą się znacznie szybciej, niż zwykle jest to opisywane w eposach bohaterskich. Podszedł do Tsao Shu, która zaczęła już udzielać pomocy poszkodowanym, i powiedział poważnie:
— Dziękuję, że stanęła pani w obronie profesora. Mam nadzieję, że nie pozbawią pani za to wolności.
— Mnie nie da się pozbawić wolności, panie Potter – z ledwo zauważalnym uśmiechem odpowiedziała Tsao Shu, pomagając Zeldzie Stein wstać. – Wolność znajduje się w moim wnętrzu i taki drobiazg jak zamknięte pomieszczenie w żaden sposób jej nie przeszkadza.
Harry skinął głową i wziął za rękę Hermionę, która właśnie podeszła, nadal trzęsąc się po przeżytym szoku.
— Chodźmy na dwór, Harry – poprosiła i otarła łzy napływające jej do oczu. – Jakoś mi ciężko oddychać.
Lustrzanej ściany już nie było i bez przeszkód opuścili wieżę. Harry’emu przeszło przez myśl, że teraz, kiedy prawie wszyscy czarodzieje Eisenturm nie nadają się do niczego, faktycznie mało kto byłby w stanie pokrzyżować plany zabójcy. Z drugiej strony, zabójca pewnie był wśród poszkodowanych. A może jednak nie?
Powietrze na zewnątrz przyjemnie chłodziło skórę i było przepojone zapachem gnijących liści. Hermiona, przymknąwszy oczy, wdychała je głęboko i Harry niemal fizycznie odczuwał, jak uchodzi z niej napięcie nagromadzone przez ostatnie dni. Z niego samego zresztą też – jeśli miał być szczery wobec samego siebie, w ostatnim czasie był na krawędzi załamania nerwowego i dopiero teraz poczuł prawdziwą ulgę. Na pierwszy rzut oka było to dziwne – w końcu zabójca, kimkolwiek by nie był, nadal przebywał na wolności i śmiercionośna zagadka nigdzie nie zniknęła.
Jednakże wstrząs emocjonalny ma czasami cudotwórcze działanie. Teraz, gdy naprawdę niebezpieczny epizod przeminął, Harry nie bał się już niczego i otaczający go świat, przy całej jego niedoskonałości, miał w sobie niemało tajemniczych i wspaniałych rzeczy, dla których warto było żyć dalej i nie pozwalać, by strach wziął nad nim górę. Puścił rękę Hermiony i objął ją w pasie, przyciągając do siebie. Dziewczyna nie opierała się.
— Jak myślisz, Harry, dokąd teraz się udał profesor Quirrell? – zapytała.
Harry wyjął z kieszeni przekaźnik i ścisnął go palcami. Odpowiedziała mu martwa cisza. Kwiryniusz Quirrell opuścił Zmrok i teraz nic nie wskazywało na miejsce jego pobytu.
— Nie wiem, Hermiono – powiedział. – Ale obiecuję, że go znajdziemy.
Coś zimnego spadło mu na policzek. Harry wyciągnął rękę i złapał kilka wirujących w powietrzu śnieżynek, które od razu stopniały mu na dłoni. W para-Ingolstadt nadchodziła zima.
Chapter 11: Ingolstadt
Chapter Text
— Hic illuminati intrabant! – Harry wypowiedział słowa, które po raz pierwszy usłyszał od profesora Quirrella całą wieczność temu.
Blade słońce, do którego się już przyzwyczaili, rozbłysło jak piekielny reflektor, zmuszając ich do mrużenia oczu – cóż z tego, że było nisko nad horyzontem. W uszy uderzył ich gwar kipiącego dookoła życia: szum opon samochodów parkujących obok Nowego Zamku, śmiech i rozmowy przechodniów, miarowe uderzenia jakiegoś mechanizmu w oddali, tupot stóp po metalowej nawierzchni Donausteg… W pierwszej chwili Harry miał ochotę zatkać uszy. Hermiona, cierpiętniczo marszcząc czoło, rozglądała się dookoła i najwyraźniej odczuwała taki sam dyskomfort.
Jednakże wyszedłszy z pozbawionych liści zarośli na otwartą przestrzeń Harry ze zdziwieniem zauważył, że niemal zapomniane odczucia wracają do niego i zaczynają naprawdę cieszyć. Świat Zmroku był na swój sposób piękny, ale teraz Harry czuł, jak bardzo mu brakowało tego uderzającego we wszystkie zmysły strumienia informacji, tej barwności i gwarności, od której na zawsze odgrodził się widmowy Eisenturm.
Okrążywszy zamek skierowali się wolnym krokiem na północny zachód i, minąwszy kilka małych kawiarenek i sklepików, wyszli na Ludwigstrasse, która żywo przypomniała Harry’emu ulicę Pokątną w Londynie. Zbliżało się Boże Narodzenie i uliczka została przekształcona w kawałek zimowej baśni. Na ścianach domów, słupach i billboardach mieniły się wszystkimi kolorami lampki, wyróżniające się zwłaszcza na tle zaczynającego ciemnieć nieba. Po przytłumionym świetle Zmroku cała ta iluminacja zapierała dech i stwarzała prawdziwie świąteczny nastrój, mimo że w Eisenturm nie świętowano Bożego Narodzenia, a do Nowego Roku i zaczynających się po nim ferii zimowych pozostawał jeszcze ciężki tydzień egzaminów. Na szczęście grono pedagogiczne akademii poszło uczniom na rękę i obniżyło wymagania, biorąc pod uwagę zakłócenia procesu edukacyjnego w tym semestrze.
Oczywiście, po walce w holu i ucieczce profesora Quirrella zrobiono wszystko, co było możliwe, by przywrócić życie w akademii na dawne tory. Prowadzenie zajęć z magii bojowej zlecono teraz Tsao Shu. Harry podejrzewał, że było to przynajmniej po części zemstą za to, że stanęła po stronie uciekiniera, ale nie mógł zaprzeczyć, że nikt z pozostałych nauczycieli nie poradziłby sobie na tym stanowisku lepiej od niej. Jej podejście znacznie różniło się od tego, do czego przyzwyczaili się na lekcjach Quirrella, ale było na swój sposób efektywne – Tsao Shu nie kładła nacisku na taktykę i pracę zespołową, lecz na indywidualny rozwój i stałą gotowość do walki.
Pokonawszy prób wejścia Harry w końcu zaczął robić postępy w niemieckim i teraz był w stanie całkowicie obejść się bez pomocy Perky’ego na zajęciach. Ten ostatni zresztą i tak był nadal w pobliżu, ale ograniczał się do pomocy doraźnej w szczególnie trudnych momentach. W sferze artefaktoryki musieli z Hermioną studiować materiał z wyprzedzeniem i na dodatkowych zajęciach – i to też wkrótce przyniosło owoce: pod koniec tego tygodnia profesor Krüger wezwał ich do siebie i zawiadomił, że od następnego semestru będą mogli chodzić na zajęcia z uczniami czwartego roku.
Jednym słowem, życie toczyło się dalej i trzeba oddać iluminatom sprawiedliwość, że toczyło się nieźle. Jednakże żadne ich wysiłki w kierunku przywrócenia życia na dawne tory nie mogły oszukać Harry’ego. Sprawa nadal nie była zamknięta. Zabójca wciąż pozostawał na wolności i znajdował się wśród nich, a niewinny człowiek – Harry nadal trzymał się przekonania o niewinności Quirrella – nadal przebywał na wygnaniu. Tydzień temu, w czasie pełni księżyca, wszyscy spodziewali się kolejnego rytualnego zabójstwa, lecz do niego nie doszło – albo tym razem zabójca wolał zatrzeć ślady. Wielu twierdziło, że to bezpośredni dowód winy Quirrella, który teraz zabija gdzieś poza Ingolstadt, ale ani Harry, ani Hermiona nie wierzyli, że to prawda.
Dlatego też, gdy dzisiejszego ranka rektor akademii i przełożony zakonu Adam Weishaupt ogłosił, że popołudniowych zajęć ostatniego dnia przed tygodniem egzaminacyjnym nie będzie, oboje ochoczo uchwycili się możliwości nawiązania kontaktu z zaginionym profesorem. Niestety, jak dotąd przekaźnik nie wydawał ani jednego dźwięku. A może Quirrell zniszczył artefakt, by nikt nie mógł go zlokalizować?
Weszli do kawiarni o trudnej do wymówienia nazwie Erleuchtetengarten, której właścicielką była Sophia Wunderlich – sympatyczna, jasnowłosa kobieta mieszkająca w para-Ingolstadt. De facto kawiarnia była miejscem rozrywki uczniów i nauczycieli Eisenturm znajdującym się poza Zmrokiem, chociaż, oczywiście, nikt nie zabraniał odwiedzania jej zwykłym śmiertelnikom, którzy z zasady stanowili większość gości.
— Myślałaś o tym, co będziesz robić, kiedy to wszystko się skończy? – zapytał Harry, usiadłszy naprzeciwko Hermiony przy prostym, drewnianym stoliku, w oczekiwaniu na zamówienie.
— Co się skończy? Ta historia z zabójstwami?
— Nie tylko. Kiedy Voldemort zostanie pokonany, kiedy ukończymy akademię – co wtedy?
Hermiona wzruszyła ramionami.
— Słyszałeś przecież, co mówił Quirrell. Świat magii zawsze był niebezpieczny, czy to z Voldemortem, czy bez. Wiesz, Harry… Kiedy przyjęli mnie do Hogwartu, wydawało mi się, że znalazłam się w baśni. Pewnie dzieci czarodziejów… mam na myśli tych, którzy wychowywali się w czarodziejskich rodzinach, postrzegają to inaczej – dla nich magia jest zwyczajnym elementem rzeczywistości. Nie mają złudzeń. A dla mnie czary zawsze były nieodzowną częścią dobrze kończących się baśni, które opowiada się dzieciom na dobranoc. A potem to wszystko. Czasem chciałabym nigdy nie znać tej strony świata, a wtedy baśń pozostawałaby baśnią.
— Ale… być może jednak nią pozostanie. Jeśli wszystko dobrze się skończy. Jeśli uda nam się znaleźć i ukarać przestępcę, zwyciężyć Voldemorta i uratować niewinnych ludzi.
— Nigdy nie uda nam się uratować wszystkich, przecież rozumiesz, Harry? Już nam się nie udało. A po Świątyni Stworzenia…
Hermiona spuściła głowę; wydawałoby się, że zaraz się rozpłacze. Harry wyciągnął rękę i ścisnął jej palce. Okazały się strasznie zimne, choć w pomieszczeniu było ciepło, a na dworze też nie szalał mróz.
— Po Świątyni Stworzenia – ciągnęła Hermiona – zrozumiałam, jak łatwo można stracić kompletnie wszystkich, nawet jeśli nikt nie zginął. Teraz boję się mocno przywiązywać się do ludzi. W Eisenturm są świetni ludzie, ale nadal nie mam nowych przyjaciół. Im więcej bliskich osób, tym bardziej boli, kiedy się ich straci.
Harry spochmurniał. Jeśli Hermiona nie chce nawet nawiązywać nowych przyjaźni, to mało prawdopodobne, że zdobędzie się na coś więcej. Ale jemu nigdzie się nie spieszy, a sytuacja może się zmienić, podobnie jak stosunek Hermiony do niej. Dlatego po prostu pokiwał głową, nie mogąc się jednak powstrzymać od westchnienia, co nie uszło uwadze Hermiony.
— Ale nie mam zamiaru pozbywać się tych przywiązań, które już mam – uśmiechnęła się do niego ciepło.
Harry poczuł straszne szczypanie w oczach i z pośpiechem wyjął z kieszeni przekaźnik, by zmienić temat rozmowy.
— Spróbuję jeszcze raz posłuchać, czy profesor Quirrell nie jest dostępny – powiedział i ścisnął przekaźnik palcami.
— No, nareszcie! – rozbrzmiał mu w uszach głos Quirrella, sprawiając, że Harry podskoczył w miejscu. – Słyszy mnie pan, panie Potter?
Harry spojrzał na Hermionę wytrzeszczonymi oczyma. Ta zrozumiała go bez słów i dotknęła palcem przekaźnika.
— T-tak, panie profesorze – powiedział cicho Harry. – Słyszę pana. Z pańskiej strony bardzo długo nie było żadnego sygnału i już pomyśleliśmy…
— Proszę mi wybaczyć, ale to mój własny środek bezpieczeństwa. Nie byłem pewien, czy nie zabrali wam drugiego przekaźnika.
— A teraz? I skąd pan wie, że się podłączyłem?
— A teraz wymyśliłem, jak wprowadzić niewielką modyfikację w urządzeniu, która pozwala mi dokładnie wiedzieć, kto i kiedy podłącza się z drugiej strony – odpowiedział Quirrell ze śmiechem. – Tak więc teraz mamy stały kanał komunikacji. Z tym, że nawiązywać kontakt możecie wyłącznie wy, jeśli tylko Hiroko nie pomoże wam z analogicznym udoskonaleniem. Do tej pory nie będziecie mogli wiedzieć, że się podłączyłem.
— Ale… panie profesorze, gdzie pan teraz jest? I co mamy teraz robić? – zapytał Harry i jego własne pytanie wydało mu się tak głupie, że aż śmieszne. Skąd profesor może wiedzieć, co mają robić? Ma po uszy własnych problemów.
— Zdaje się, że wspominaliście nazwisko oświeconego Quirrella? – zabrzmiał głos nad jego uchem.
Harry wzdrygnął się i odwrócił z przestrachem, by zobaczyć mile uśmiechniętą Elsę Fries w towarzystwie Kurta i Eriki, i postarał się jak najbardziej niedbale wsunąć przekaźnik z powrotem do kieszeni. Potem odpowiedział wymuszonym uśmiechem i przywitał się.
— Przepraszam, nie chciałam podsłuchiwać – powiedziała oświecona Fries ze śmiechem, unosząc ręce. – Po prostu rozmawialiśmy tutaj o tym, kto dokąd się wybiera na ferie. Wszyscy z waszego roku rozjeżdżają się do domów, ale wy, o ile wiem… hmm.
— Tak, nie mamy dokąd jechać – przytaknęła Hermiona. – Naszym domem jest teraz Eisenturm.
— No właśnie. Wybaczcie, jeśli to było niezbyt taktowne…
— Wszystko w porządku, pani Fries – odpowiedział szybko Harry.
— No cóż… Podczas nadchodzących ferii miałam zamiar przeprowadzić niewielkie badanie. I miałam nadzieję, że wy mi pomożecie, jeśli oczywiście nie macie innych planów w tym czasie. Zapewniam was, będzie to bardzo zajmujące zajęcie. Na pewno ciekawsze, niż siedzenie przez dwa tygodnie w zamknięciu, nieprawdaż?
Erika i Kurt pożegnali się i skierowali do innego stolika. Elsa Fries bez ceremonii przysunęła sobie krzesło i ulokowała się po lewej stronie Harry’ego. Nie miał zbyt dużego wyboru – nie odpowie przecież oświeconej odmową?
— Oczywiście, pomożemy – wzruszył ramionami. – Jeśli to jest w naszej mocy. Ale o jakim badaniu pani mówi?
— Pamiętacie, wspominałam o szyfrze, który Johann Wolfgang von Goethe prawdopodobnie umieścił w treści „Fausta”? – zapytała Fries, opierając się na krześle.
— Nawet przeczytałam jeszcze raz „Fausta” w związku z tym – skinęła głową Hermiona. – W tym utworze faktycznie jest pod dostatkiem wyrażeń przypominających tajny kod, ale nie rozumiem… Dlaczego Goethe nie mógł otwarcie przekazać tych informacji innym iluminatom? Po co je szyfrować i ryzykować, że tajemnica zostanie utracona na zawsze?
— Nie wszystko jest takie proste – odparła Elsa Fries, wzdychając. – W 1784 roku w naszym zakonie doszło do rozłamu. Adolf von Knigge, niegdyś prawa ręka Adama Weishaupta, zdradził go i poszedł swoją drogą wraz z grupą zwolenników. Organizacja była wtedy na krawędzi zniszczenia -–za poduszczeniem Kniggego iluminatów tropiono i likwidowano jednego po drugim w ciągu co najmniej dwudziestu lat. Goethe nie wiedział, komu ufać i nie mógł pisać do samego Weishaupta, obawiając się, że list zostanie przechwycony. Dlatego, jak się przyjmuje, użył szyfru w celu przekazania tych informacji z nadzieją, że do momentu rozszyfrowania opozycja iluminatów albo zostanie zniszczona, albo zwycięży. W obydwu przypadkach zachowywanie tajemnicy nie byłoby już potrzebne. Ale się pomylił.
— W czym? – zapytał Harry.
— Opozycja przetrwała, podobnie jak sami iluminaci, i teraz też ma status tajnej organizacji. Opór trwa do tej pory, a poznanie tej tajemnicy mogłoby radykalnie zmienić układ sił. Najwyraźniej ten, kto jako pierwszy zdoła rozwikłać szyfr, odniesie zdecydowane zwycięstwo nad przeciwnikiem.
— I pani to nazywa „niewielkim badaniem”, pani Fries? – spochmurniała Hermiona. – Ma pani zamiar w dwa tygodnie rozwiązać zadanie sprzed dwustu lat?
— Niezupełnie. Zajmuję się tą kwestią od dnia wstąpienia do zakonu. Tym razem chciałabym po prostu sprawdzić pewną swoją niewielką hipotezę – być może to zapewni nam klucz do szyfru. Mam podstawy, by przypuszczać, że faktycznie jestem bliska rozwiązania.
— I cóż to za podstawy? – zainteresował się Harry. – Coś się potwierdziło?
— Pamiętacie incydent z tym chłopakiem, Kurtem? Wszyscy pomyśleliśmy wtedy, że ktoś próbował przeszkodzić mi w stworzeniu modelu dla Hiperturingu. Ale przecież nie tylko ja byłabym w stanie to zrobić. Poza tym nie jestem czarownicą i nie odgrywam żadnej strategicznie ważnej roli w zakonie. Za to na jednym z niedawnych posiedzeń areopagu opowiedziałam o swoich znaleziskach związanych z szyfrem. I jeśli to faktycznie zaniepokoiło naszych wrogów, to znaczy, że – po pierwsze – posunęli się dalej, niż my, a po drugie – że ja depczę im po piętach. Logiczne, nieprawdaż?
Harry wzruszył ramionami. Ten wywód wyglądał z jednej strony całkiem sensownie, ale coś w całej tej historii nadal go niepokoiło – jak gdyby najważniejsze ogniwo ginęło mu wśród góry nic nie znaczących informacji.
— A po co komuś zależałoby, żeby wrobić profesora Quirrella? – zapytał. – O ile wiem, on wcale nie zajmował się szukaniem szyfru.
— Wcale nie jestem pewna, że został wrobiony, Harry – odpowiedziała łagodnie Elsa Fries. – Pamiętacie przecież, że oświecony Lange sprawdził poprawność mojego modelu i nie znalazł żadnych słabych punktów. Ale jeśli nawet, to profesor Quirrell dążył do tego samego celu, co ja, tyle, że z innej strony. To, co ja chcę odnaleźć, on próbował stworzyć sam. I sądząc po jego wypowiedziach też był bliski celu.
— Ma pani na myśli, że tajemnica zawarta w „Fauście” – Harry uniósł brwi ze zdziwieniem – to…
Elsa Fries skinęła głową z uśmiechem.
— Tak. Wszystko mówi o tym, że kryje się tam położenie źródła gliny Edenu lub przepis na jej wytworzenie.
— A organizacja, która usiłuje pani przeszkodzić? Kim oni są?
— Ahnenerbe, rzecz jasna. Wiecie przecież, że kiedyś kierował nią sam Reichsführer SS Heinrich Himmler? Po jego śmierci i upadku Trzeciej Rzeszy organizacja odeszła do głębokiego podziemia, ale nadal działa i w tej chwili nie wiemy nic o tym, kto jest jej przywódcą, gdzie znajdują się jej bazy, a także kto z iluminatów jest jej tajnym agentem.
— Dobrze, pani Fries. Naradzimy się z Hermioną i…
— Proszę mi wybaczyć – przerwała mu Hermiona – ale ten plan nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Harry znalazł się tutaj ze względów bezpieczeństwa i to bardzo dużym kosztem, w tym także z mojej winy. Narażając Harry’ego na ryzyko możemy zmarnować wszystkie te wysiłki, nawet jeśli zapomnieć o tym, że jest to po prostu nieetyczne.
— W żadnym wypadku nie chcę na was naciskać – odparła szybko Elsa Fries, wyraźnie zdziwiona tak kategoryczną odpowiedzią. – Obiecuję, że nie będę narażać Harry’ego na żadne niebezpieczeństwo, ale w każdym razie czeka was nielekki tydzień egzaminów, a już potem na spokojnie zdecydujecie, czym będziecie się zajmować w czasie ferii. Umowa stoi?
Gdy Elsa Fries opuściła ich, pomachawszy ręką przy samym wyjściu i znów obdarzywszy ich miłym uśmiechem, Harry, po wymianie spojrzeń z Hermioną, wyjął z kieszeni przekaźnik i ścisnął go palcami.
— Słyszał pan to, panie profesorze?
— Co do słowa.
— I co pan o tym myśli? Czy powinniśmy… współpracować z oświeconą Fries?
— Ja osobiście jestem kategorycznie przeciw – oświadczyła Hermiona tonem nie znoszącym sprzeciwu.
— Myślę, że ona nie mówi wszystkiego, chociaż ogólnie podała fakty w pełni poprawnie – w głosie Quirrella zabrzmiały nuty niepewności. – Nie mogę was prosić, żebyście ryzykowali życiem dla zaspokojenia mojej ciekawości, ale wolałbym być w pobliżu podczas jej „niewielkiego badania”, gdyby nie wysokie prawdopodobieństwo, że dostanę od niej kulę w łeb. Dlatego byłbym wdzięczny, jeśli się jej przyjrzycie. Jednakże…
— Tak?
— Jednakże jeśli odczujecie, że jej kolejny pomysł oznacza zagrożenie życia, lepiej zostańcie w Eisenturm i zawiadomcie mnie natychmiast, dokąd i w jakim celu się wybiera. A jeszcze lepiej, jeśli będziecie to robić regularnie.
— Myśli pan, że może okazać się zdrajczynią? – zapytał Harry z powątpiewaniem. – Przecież nawet nie jest czarownicą.
— Niczego podobnego nie twierdzę, a jednak jej działalność poza Eisenturm z pewnością przyciągnie uwagę agentów Ahnenerbe. A o ich planach wolałbym wiedzieć jak najwięcej. Niezależnie od wszystkiego, Elsa Fries ma rację – teraz lepiej skupcie się na egzaminach. Wrócimy do tego tematu w przyszłym roku.
Zakończywszy rozmowę z Quirrellem Harry poczuł się jeszcze bardziej zakłopotany niż przed nią. Elsa Fries podejrzewa, że Quirrell jest zabójcą i agentem Ahnenerbe, a przy tym beztrosko prosi Harry’ego, by wziął udział w badaniu, które już teraz przyciąga uwagę ich wrogów. Quirrell nie podejrzewa Elsy Fries o nic konkretnego, a jednak sugeruje, by Harry ją szpiegował, co też z pewnością oznacza ryzyko. Sam Harry jest skłonny ufać obojgu oświeconym i ma zamiar spełnić ich prośby: pomóc w badaniu Elsie Fries, ale przy tym regularnie powiadamiać Quirrella, co się dzieje.
I tylko Hermionie cała ta historia wyraźnie się nie podoba, chociaż nigdy nie unikała przygód. Czyżby zaczęła się poważnie o niego bać? Czy to skutek tego, co przyszło im przeżyć, czy… Czy Hermiona faktycznie zaczyna interesować się nim nie tylko po przyjacielsku? Zresztą pewnie jest to tylko jego pobożne życzenie. Jego przyjaciółka i wcześniej protestowała przeciwko wyraźnie niebezpiecznym inicjatywom – jest w miarę ciekawa, ale nie będzie w imię przygody kłaść głowy pod topór.
Zasiedzieli się w kawiarni do późna i Harry nie zauważył, kiedy wskazówka dużego zegara w kształcie tęgiej sowy o wyłupiastych oczach, wiszącego nad kontuarem, minęła jedenastą w nocy. Czasami podchodzili do nich koledzy z roku, kilka razy przywitali się z nimi przechodzący obok nauczyciele z akademii. Na dworze nadal migotały lampki, rzucając kolorowe odblaski na twarz siedzącej przy oknie Hermiony, przez co dziewczyna wydawała się dziełem malarza-impresjonisty. Harry ukradkiem zachwycał się regularnymi, delikatnymi rysami jej twarzy, a każde spojrzenie na nie pozostawiało w duszy krwawiącą ranę. Dlaczego teraz? Dlaczego wcześniej nie zauważał tego wszystkiego?
Stopniowo w lokalu oprócz nich pozostało tylko kilkoro przypadkowych przechodniów, nie mających nic wspólnego z Eisenturm, lecz żadne z nich nie śledziło zmian w składzie gości. Rozmawiali i Harry’emu wydawało się, że nigdy w życiu tak dobrze mu się z nikim nie rozmawiało. I jak mógł się wcześniej nie domyślić, że Hermiona może być taka? Jak to się stało, że nigdy tak nie rozmawiali przez cały czas nauki w Hogwarcie – o wszystkim, co tylko zdarzało się w ich życiu?
Harry opowiedział, jak w dzieciństwie panicznie bał się ciemności, ale usiłował to ukrywać. Hermiona – o tym, jak maniakalnie unikała wszelkiego brudu. Harry opowiedział jej, jak rok przed otrzymaniem listu z Hogwartu Dudley w nowym śnieżnobiałym stroju podarowanym przez rodziców przewrócił się w błotnistą kałużę, zaledwie przekroczył próg, i jak Dursleyowie zmyli za to głowę Harry’emu, uważając, że to jego sprawka. Hermiona przypuszczała, że to faktycznie mógł być przejaw spontanicznej magii, więc Dursleyowie w pewnym sensie mieli rację. W odpowiedzi przytoczyła historię o tym, jak w wieku pięciu lat ze złości stłukła lustro, po prostu spojrzawszy na nie.
Harry zapytał z uśmiechem, co Hermiona myśli o przesądach, ta zaś tak głośno prychnęła w odpowiedzi, że Harry z zaskoczenia zakrztusił się sokiem, który właśnie próbował wypić. Gdy razem śmiali się z tego, co się stało, przechodząca obok pani Wunderlich ironicznie zapytała, czy nie mają przypadkiem zamiaru zawiesić kłódki na moście Donausteg, czym wprawiła Harry’ego w zakłopotanie. Zarumieniony, spojrzał ukradkiem na Hermionę, ta jednak potraktowała propozycję właścicielki lokalu zupełnie beztrosko, jeśli w ogóle zwróciła na nie uwagę, i nadal uśmiechała się z roztargnieniem, patrząc na coś przez okno.
Gdy opuścili lokal i szli z powrotem do wieży, Hermiona wzięła Harry’ego pod rękę. Pewnie po to, by się nie przewrócić – temperatura spadła znacznie poniżej zera i miejscami drogę pokrywała warstwa świeżego lodu. Zapewne zimno też było przyczyną tego, że dziewczyna przez całą drogę przytulała się do niego – wyszedłszy z wieży nie ubrali się wystarczająco ciepło, gdyż nie planowali tak późnego powrotu. Lecz Harry mimo wszystko mocno postanowił, że pocałuje Hermionę, gdy dojdą do skrzydła mieszkalnego, a wtedy niech się dzieje, co chce. Jeśli się na niego za to pogniewa… cóż, to się pogniewa i już.
Weszli do Zmroku, zamieniwszy rozświetlone i tętniące życiem Ingolstadt na bezludną ciszę i powoli, niemal uroczyście przeszli oszronioną aleją ku wejściu do Eisenturm, nadal oświetlonemu skrzyżowanymi pochodniami Hekate i Prometeusza. Gdy wchodzili po schodach, Harry pomyślał, że pani Wunderlich ma rację – na pewno pójdą na most Donausteg i zawieszą tam kłódkę. Może nawet dwie – w Zmroku i poza jego granicami. Jeśli oczywiście Hermiona zgodzi się być jego dziewczyną, a nie tylko przyjaciółką. A jeśli się nie zgodzi… Ale lepiej o tym nie myśleć.
Patrząc na puste korytarze wieży Harry na moment poddał się panice – a jeśli nikogo tu już nie ma? A jeśli oddziały Ahnenerbe wzięły szturmem Eisenturm, likwidując wszystkich, których Harry znał, póki oni mile spędzali czas w Erleuchtetengarten? A jeśli za najbliższym rogiem natkną się na oddział ubranych na czarno ludzi z naszywkami przedstawiającymi dwie błyskawice, i padną pod gradem kul, poniewczasie usłyszawszy krzyk „Feuer!” i ogłuszający huk karabinów szturmowych?
Ale za rogiem spotkali jedynie Ursulę, która rozmawiała o czymś cicho z rozdzierająco ziewającym Hansem, i Harry odetchnął z ulgą. Jego świat tym razem przetrwał i wszystko nadal było dobrze. No, prawie wszystko. Na pewno ją pocałuje. Już wkrótce.
—Harry, co ci jest? – usłyszał zdziwiony głos Hermiony. – Wyglądasz na przestraszonego. I… Co ty, trzęsiesz się?
— Nie, wszystko w porządku – odpowiedział szybko z wymuszonym uśmiechem. Jego serce biło gdzieś pod samym gardłem, przeszkadzając oddychać. – Po prostu przypomniałem sobie o tygodniu egzaminów. Cały weekend trzeba będzie siedzieć nad artefaktoryką.
Już po wypowiedzeniu tych słów Harry przeklął sam siebie w myśli. I po cóż to powiedział? Dlaczego nie powiedział prawdy, skoro już ma zamiar pocałować ją na pożegnanie? Przeszli koło drzwi o numerze czterysta szesnaście i zatrzymali się przy pokoju Hermiony. Ta odwróciła się do Harry’ego z uśmiechem, by życzyć mu dobrej nocy. Teraz! Do licha, i dlaczego on zwleka?
— Fajnie dziś było, prawda, Harry? – zapytała. – Tak… świątecznie. Jakbym wróciła do życia.
— Tak, Hermiono – spróbował uśmiechnąć się w odpowiedzi zdrętwiałymi od nagłej paniki wargami. – To był najlepszy dzień mojego nowego życia. Starego pewnie też.
Hermiona zawahała się, spuściła oczy, i, znów się uśmiechnąwszy, spojrzała na niego wyczekująco. „Przecież ona czeka, żebyś ją pocałował!” – wrzeszczał natrętny głos w jego świadomości. „No już, idioto! Pocałuj ją, póki nie jest za późno!”.
— No… to dobranoc, Harry – powiedziała Hermiona i było już za późno.
Odwróciła się do drzwi i wetknęła klucz do dziurki. Z zamkiem było coś nie tak. Nie z tym, jak wyglądał, a znacznie głębiej, tam, gdzie postrzeganie czarodzieja, wyćwiczone przez Harry’ego na lekcjach artefaktoryki, wychwytywało oznaki zaklęć i nieznacznych zmian właściwości przedmiotów.
— Nie! – krzyknął Harry i złapał Hermionę za rękę w chwili…
…W tej właśnie chwili, gdy ze zgrzytem przekręciła klucz. Oślepiająca czerwona błyskawica z sykiem wystrzeliła z zamka i prześliznęła się po ich rękach jak ognisty wąż. Nieznana siła uniosła ich nad ziemię i rzuciła na przeciwległą ścianę. Harry poczuł uderzenie i druzgocący ból, usłyszał krzyk Hermiony, a potem otaczający ich świat pogrążył się w krwawej mgle i nie było w niej nic oprócz gęstej ciemnobrązowej ciemności i nieustającego, przeciągłego krzyku tysięcy głosów.
Chapter 12: Noc ognia
Chapter Text
Część II. Kod Goethego
„Świat jest pokryty znakami, które potrzebują rozszyfrowania”
(Paul Michel Foucault)
„Znacznie łatwiej znaleźć błąd, aniżeli prawdę. Błąd leży na powierzchni i zauważasz go od razu, a prawda jest ukryta w głębi i nie każdy może ją odnaleźć”.
(Johann Wolfgang von Goethe)
Noc ognia
Kroczył w ciemności w dół zbocza, potykając się i ślizgając po wilgotnej, gliniastej powierzchni. Mgła prawie się rozwiała, lecz niezbyt to pomogło – z trudem widział zarys jaskini w rozproszonym, widmowym, czerwonawym świetle, które wychodziło z jakiejś głębi. I te głosy… Teraz wydawały się cichsze, ale nadal jeszcze rozbrzmiewały w stęchłym powietrzu, a echo wielokrotnie odbijało je od nierównych ścian, zanim ostatecznie rozproszyły się i zmieszały z miarowym hukiem wydobywającym się ze skalnego podłoża.
Pamięć działała jakoś niewłaściwie, odbijając się nieuporządkowaną mieszanką obrazów przy każdej próbie przypomnienia sobie ostatnich wydarzeń. Błyszczące wilgocią kły bazyliszka w chmurze cuchnącego oddechu. Pędząca w jego stronę ściana tysięcy akromantul w półmroku Zakazanego Lasu. Zmaterializowana ciemność w postaci dementora, wysysająca zeń resztki życia. Rozbłysk zielonego światła, na zawsze zmieniający jego los. Dziesiątki i setki epizodów, przeżytych, domniemanych i możliwych tasowały się w jego świadomości jak w talii kart magika i nie dało się odróżnić rzeczywistości od wymysłów w tej niezrozumiałej mieszaninie.
Był zagubiony i nie miał pojęcia o tym, co się z nim stało. Nie wiedział, po co tu jest i dokąd idzie. Nadal jeszcze pamiętał swoje imię, ale nie miał absolutnej pewności. Jednakże ból, który przeszywał jego ciało na początku drogi, teraz prawie ustał, uznał więc, że to dobry znak.
Coś chrupnięcie i przemieściło się w błocie pod jego stopą i Harry z trudem utrzymał równowagę. Spojrzawszy w dół zobaczył niewyraźny zarys dużego, okrągłego kamienia z kilkoma otworami i kopnął go nogą. Kamień nadspodziewanie lekko odskoczył w bok, uderzył w ścianę i odwrócił się. Była to mocno ubłocona ludzka czaszka. Zrobiwszy jeszcze krok Harry znów usłyszał chrupnięcie i zatrzymał się, rozglądając się dookoła. Czerwonawe światło stało się jaśniejsze, oświetlając gliniastą powierzchnię, z której jak okiem sięgnąć wystawały fragmenty kości. Dziesiątki czaszek, żeber, pokruszonych kręgów, paliczków – prawdziwe królestwo śmierci. Żołądek podszedł Harry’emu do gardła, ten jednak z uporem dał krok w przód. Od następnego kroku się powstrzymał.
W ciemnoczerwonym półmroku przed nimi widniała masywna postać o ludzkich kształtach. Nie wykonała ani jednego ruchu, lecz Harry usłyszał głos, który huknął w zatęchłym powietrzu podziemia:
— Clavem!
— Co? – zapytał bezradnie, cofając się.
— Clavem aut mortem! – padła natychmiast odpowiedź i postać ruszyła w jego stronę, z chrzęstem mieląc na proch ludzkie kości pod nogami.
— Ja nie… — zaczął Harry i znów się cofnął, zawadzając nogą o wystające z gliny żebro i niezręcznie machając rękami przewrócił się na wznak. W plecy od razu wbiło mu się kilka odłamków kości, lecz prawie nie czuł bólu, patrząc na zbliżającą się istotę.
— Mortem! – wykrzyknęła istota, pochylając się nad rozciągniętym na ziemi Harrym i wznosząc kończynę, by zadać cios. Był to gigantyczny golem. Harry krzyknął i odruchowo wyciągnął przed siebie ręce, świetnie zdając sobie sprawę, że uderzenia glinianą dłonią nie zatrzymałaby raczej nawet stalowa tarcza. Czyjeś palce chwyciły go za nadgarstek i w oczy uderzyło go światło, wydające się jaskrawym po egipskich ciemnościach jaskini.
— Harry! – usłyszał i ostatecznie się obudził.
Leżał w niewielkim pomieszczeniu, urządzonym podobnie jak szpitalna sala, tylko znacznie przytulniejszym. Za oknem w widmowym odbiciu widniał cienki sierp księżyca. Prawie nów. Ile czasu już tu spędził. Na brzegu jego łóżka siedziała ubrana w białą piżamę Hermiona i ściskała jego dłoń. Wydawała się uradowana i uśmiechała się nieśmiało. Uśmiech był w pełni szczery, ale przy tym z jej oczu można było odczytać przestrach.
— Pana Harry dojść do siebie! – wykrzyknął Perky, pojawiając się nie wiadomo skąd, od czego Harry się skrzywił. Perky w niezgrabnych podskokach popędził do wyjścia. – Harry się ocknąć! – ogłosił już za drzwiami i do ich uszu dotarł szybko oddalający się tupot wraz z okrzykami o tym, że pana Harry odzyskać przytomność.
— Co… – powiedział Harry, z trudem obracając wyschniętym językiem. – Co się stało? Gdzie ja jestem?
— Nic nie pamiętasz? – zapytała Hermiona, pochmurniejąc. Uśmiech na jej twarzy ustąpił miejsca trosce. – Odprowadziłeś mnie do drzwi, a kiedy wetknęłam klucz…
— Klucz! – wykrzyknął Harry i usiadł na łóżku, momentalnie czując silne zawroty głowy. – Pamiętam. Czerwona błyskawica. Jakieś zaklęcie zostało rzucone na zamek i ty…
Fala wspomnień ogarnęła go jak tsunami i zastygł w bezruchu, z przerażeniem przypominając sobie, co się stało. Cios zaklęcia o opóźnionym działaniu, w jakiś sposób przypominającego Confringo – i straszna siła odrzuciła ich w tył, łamiąc kości i wyłączając świadomość. Jak w ogóle udało im się przeżyć coś takiego? Harry rzucił na przyjaciółkę zaniepokojone spojrzenie.
— Hermiono, wszystko z tobą w porządku? Nie jesteś ranna?
Hermiona już chciała odpowiedzieć, lecz w tej chwili drzwi się otworzyły i na salę weszła Gerda Krause w jasnozielonym fartuchu medycznym. Harry już się przyzwyczaił do tego, że większość oświeconych wykonywała w Eisenturm dwie-trzy funkcje jednocześnie i nauczanie było zaledwie jedną z nich, nawet jeśli główną. Gerda Krause oprócz nauczania surwiwalistyki magicznej zarządzała skrzydłem szpitalnym wieży, a wśród jej podwładnych było kilkoro mugoli, charłaków i czarodziejów, z których większość mieszkała na stałe w para-Ingolstadt.
— Gratuluję odzyskania przytomności! – powiedziała życzliwie. – Jak pan się…
— Harry! Spodziewaliśmy się już najgorszego – zwróciła się doń Elsa Fries, która właśnie weszła i bez ceremonii odsunęła Gerdę Krause na bok, po czym usiadła na brzegu łóżka koło Hermiony. – Nie mogę sobie wybaczyć, że wystawiłam was na cios.
— Ale co to ma wspólnego z panią? – zapytał zdumiony Harry. – Ktoś umieścił magiczną minę w drzwiach Hermiony…
— Pewnie ktoś podsłuchał naszą rozmowę w Erleuchtetengarten. I ten ktoś najprawdopodobniej pomyślał, że Hermiona – tu skinęła głową w jej stronę – jest w stanie zmienić rozkład sił. Nie wiem, w jaki sposób, ale nie mam innych przypuszczeń. Przecież chyba nie będziemy brać pod uwagę głupich plotek krążących wśród uczniów, nieprawdaż?
Hermiona wzruszyła ramionami i dopiero teraz puściła dłoń Harry’ego.
— Zdążyłyśmy już o tym porozmawiać z oświeconą Fries – powiedziała. – Tak, mam dobrą pamięć i przeważnie zapamiętuję wszystko, co mam okazję przeczytać. Być może jestem w stanie pomóc w rozszyfrowaniu przesłania Goethego. Ale żeby tak bez wahania próbować mnie przez to zabić… Ktoś traktuje mnie zbyt poważnie.
— Pewnie ktoś, kto cię dobrze zna, Hermiono – odpowiedział Harry ponuro. – Ja też bym cię nie lekceważył.
W głowie mimo woli znów pojawiły mu się myśli o Quirrellu. Profesor słyszał ich rozmowę. I wie, do czego jest zdolna Hermiona. Jednakże nie było go w pobliżu i i nie miał możliwości rzucić zaklęcia na zamek w drzwiach, nieprawdaż? Z drugiej strony Harry nie miał pewności, gdzie znajdował się profesor podczas ich rozmowy i nie był w stanie sobie wyobrazić, jakimi jeszcze możliwościami dysponuje Kwiryniusz Quirrell, któremu udało się wyjść zwycięsko z walki z kilkoma najsilniejszymi czarodziejami Eisenturm.
— A o jakich „głupich plotkach” mowa? – zapytał w końcu.
— Póki leżeliśmy tu nieprzytomni – rzekła Hermiona, uśmiechając się słabo – pozostali zdążyli już zacząć podejrzewać Hiroko, wyobrażasz sobie? Że jakoby chciała usunąć rywalkę. Co za bzdura! Wszyscy widzieliśmy, jak ona reaguje na jakąkolwiek przemoc.
— A zatem, panie Potter – spróbowała jeszcze raz Gerda Krause – jak się pan czuje? Czy coś pana boli?
— Trochę głowa – odpowiedział Harry, wsłuchując się we własne odczucia – a poza tym chyba wszystko dobrze, dopóki się nie ruszam. Czy byłem poważnie ranny? A Hermiona?
Gerda Krause pokręciła głową.
— Lepiej byłoby wam nie wiedzieć. Z trudem przeżyliście. Uratowało was tylko to, że ładunek był przeznaczony dla jednej osoby. Sama panna Granger pewnie by zginęła, a tak większość trafiła pana, panie Potter. Najgorsze macie już za sobą, ale powinniście zostać w łóżku jeszcze co najmniej trzy dni.
Krause skierowała się do wyjścia, ale zatrzymała się i, odwróciwszy się, w końcu zastąpiła zatroskaną minę uśmiechem.
— Właśnie, szczęśliwego Nowego Roku – powiedziała. – Obudził się pan w samą porę. Kilka godzin przed początkiem imprezy.
***
Harry miał już nadzieję, że oświecona Fries wyjdzie, podobnie jak Gerda Krause, tej jednak nie spieszyło się, by ich opuszczać. Nadal przewiercała go zaniepokojonym spojrzeniem, jak gdyby spodziewając się, że nagle zacznie wić się w konwulsjach albo stanie się coś jeszcze gorszego. Pod jej wnikliwym spojrzeniem poczuł się nieswojo i, by zmienić temat na jakiś niezwiązany z jego stanem zdrowia, zapytał na chybił trafił:
— A jaką hipotezę chce pani sprawdzić? Chodzi mi o to tajne przesłanie w „Fauście”. Pamięta pani, jak nam opowiadała w kawiarni?
Kobieta niechętnie odwróciła wzrok i powiedziała:
— Teraz nawet już nie wiem, czy powinniśmy ją sprawdzać samodzielnie. W razie czego raczej nikt nie będzie mógł nam pomóc. Ale nie mam przed wami tajemnic, więc… Myślałam o tym, żeby wybrać się na Brocken.
— Brocken? – zdziwiła się Hermiona. – Tę górę?
— Tak. Miejsce, w którym w „Fauście” odbyła się Noc Walpurgii. Uważam, że Goethe ukrył tam wskazówkę do miejsca, w którym znajduje się to, czego szukamy. Albo być może klucz do rozszyfrowania pozostałych części „Fausta”, nie jestem jeszcze pewna.
Harry bardzo mętnie pamiętał część poematu, o którym była mowa, ale jednego był pewien.
— Ale ten epizod pochodzi z pierwszej części poematu. Myślałem, że przesłanie Goethego powinno się znajdować w drugiej, czyż nie?
Fries niecierpliwie pokiwała głową, pogrzebała w fałdach swojej szaty i wyjęła dość sfatygowane kieszonkowe wydanie „Fausta”. Gdy wertowała książeczkę, Harry zauważył, że dosłownie każda strona była upstrzona mnóstwem zapisanych ołówkiem uwag, podkreśleń, strzałeczek i dopisków na marginesach – najwyraźniej Elsa Fries poświęciła analizie poematu niemało czasu. Jego rola w zaproponowanym im badaniu wydała mu się jeszcze bardziej niejasna. Jeśli nawet Hermiona ze swoją fenomenalną pamięcią jest być może zdolna pomóc, to jakiż miałby być pożytek z niego samego? Rozpalanie ogniska i przygotowywanie posiłków podczas wyprawy?
— Masz całkowitą rację, Harry – uśmiechnęła się Fries. – I jestem pewna, że podczas pisania tej sceny Goethe nie miał na myśli żadnego sekretu. To zupełnie inna historia. Wiadomo, że Goethe trzykrotnie wszedł na Brocken. Przypuszczam, że tym sposobem próbował zwrócić na to miejsce uwagę wszystkich, którzy zaczęliby szukać jego tajnego przesłania na stronicach „Fausta”. Co więcej, w drugiej części Goethe ponownie wspomina o Nocy Walpurgii, tylko już nie w wariancie europejskim, a klasycznym.
Harry poczuł, że traci wątek, a przecież Elsa Fries nawet nie przystąpiła jeszcze do analizy. Najwyraźniej skutki odniesionych obrażeń dawały o sobie znać, przeszkadzając mu się skupić. Zebrał się w sobie, usiłując skoncentrować się na wywodach oświeconej.
— Ale… po co w takim razie szyfr w drugiej części? – zapytał w końcu. – Jeśli oczywiście faktycznie tam jest.
Oświecona kiwnęła głową z aprobatą.
— Doskonałe pytanie, Harry, znowu masz rację. Gdyby na Brockenie znajdowało się rozwiązanie zagadki, dodatkowe komplikacje byłyby całkowicie zbędne, prawda? Jeśli mnie zapytacie… Myślę, że w najlepszym przypadku znajdziemy tam jedynie niewielki fragment tajnego przesłania albo po prostu sugestię, jak rozszyfrować drugą część poematu. Dlatego że mimo mnóstwa fragmentarycznych informacji, które udało nam się wydobyć z tekstu, nadal nie mamy pełnowartościowego klucza do szyfru.
— A co już się udało wydobyć? – zainteresowała się Hermiona.
— Coś niecoś – odpowiedziała oświecona wymijająco. – Oprócz wyraźnych wskazań na to, czego szukamy, bezpośrednio w tekście poematu jest także informacja zaszyfrowana metodami steganografii. W rzeczywistości jest to jedna z najstarszych metod – tak zwany szyfr starożytnej Sparty. Nie słyszeliście o nim wcześniej?
Harry przecząco pokręcił głową, wskutek czego pulsujący ból pod czaszką znacznie się nasilił. Szyfr. Starożytna Sparta? Za dużo informacji w ciągu ostatniej godziny. Spojrzał ukradkiem na Hermionę, ta jednak z miną wyrażającą zrozumienie kiwała głową i bardziej przypominała równoprawną koleżankę oświeconej niż jej uczennicę.
— Aby sporządzić zaszyfrowaną wiadomość – Elsa Fries znów wsiadła na nauczycielskiego konika i przemówiła niczym na wykładzie – należało wziąć pasmo pergaminu, nawinąć je spiralnie na drewniany walec, który nazywał się „skytala” i zapisać wiadomość wzdłuż niego. Gdy pasmo rozwijano, było ono pokryte mieszaniną liter i do odczytania pierwotnej wiadomości potrzebna była skytala o takiej samej średnicy. Oczywiście, jest to bardzo prosty sposób w przypadku krótkich komunikatów…
— Ale przecież Goethe raczej nie mógłby zrobić czegoś takiego z całym poematem… – sprzeciwił się Harry ze zdziwieniem i od razu urwał, żałując własnej niedomyślności. – A, no tak… Mógł przecież obejść się i bez pasma.
— Właśnie tak – uśmiechnęła się pobłażliwie oświecona. – Można obejść się i bez pasma. Po prostu zwracać uwagę na to, jaka litera pojawia się na każdym piątym, szóstym, dziesiątym miejscu i tak dalej, w zależności od wybranego początkowo znaczenia. Zakresy do pięciu można śmiało odrzucić, prawie nie da się ich kontrolować. Powyżej stu także, tam zbyt łatwo się pomylić w liczeniu liter. Goethe, pozbawiony środków technicznych, nie mógł sobie na to pozwolić, nieprawdaż? A wszystkie pozostałe zakresy zwykły komputer sprawdzi w sekundę. Ma się rozumieć, to wszystko zostało sprawdzone jeszcze wiele lat temu i nie tylko przez nas. Wypróbowaliśmy też większość innych metod, z których mógł korzystać Goethe – szyfry podstawieniowe, przestawieniowe, strumieniowe… Sprawdziliśmy wszystkie proste metody i to nie raz. Rezultaty są, hmm… dziwne. Zbijające z tropu.
— Czyli udało się dojść do jakichś rezultatów? Udało się coś odczytać?
— Można tak powiedzieć. W kilku zakresach równocześnie odnaleziono anomalię statystyczną w postaci ukrytej w nich nazwy legendarnej krainy „Thule”. Łatwo będzie wam to sprawdzić. Ponadto, ta kraina jest też wspomniana otwarcie – w piosence, którą śpiewa Małgorzata, pamiętacie? „Był w Thuli król wielkiej cnoty”. – Fries podała Harry’emu książeczkę, otwierając ją na właściwej stronie. – Dobrze wiadomo, że ta piosenka była pierwotnie osobnym utworem, a Goethe włączył ją w tekst „Fausta” później – z treścią poematu nie ma ona w ogóle nic wspólnego.
Nazwa krainy wydała się Harry’emu znajoma i zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć, gdzie już słyszał ją wcześniej. Jeśli to legendarna kraina, to najwyraźniej nie z tych legend, które miał okazję słyszeć do tej pory. A jednak… Uchwycił spojrzenie Hermiony, która patrzyła nań szeroko otwartymi oczyma. Pamiętała! W tym momencie Harry również sobie przypomniał. Tam, w para-Ingolstadt, gdy wyjęli kartkę rękopisu ze schowka Sarana, co przeczytali u góry strony? „…Również będący wcześniej członkiem Towarzystwa Thule”, ot, co.
— Towarzystwo Thule – wymamrotał, zagubiony.
— No właśnie, Harry – skinęła głową Elsa Fries. – Powiązanie jest tu widoczne jak na dłoni, mimo że to towarzystwo, o ile nam wiadomo, już nie istnieje. Opowiem o tym później: w historii tajnych stowarzyszeń i bez tego nie brakuje bardzo ciekawych kart. A teraz musicie odpocząć i dojść w pełni do zdrowia – klimat na Brockenie jest daleki od śródziemnomorskiego. Tak więc dobranoc i szczęśliwego Nowego Roku, moi drodzy.
Oni również życzyli jej w odpowiedzi szczęśliwego Nowego Roku i oświecona opuściła salę, zostawiając ich we dwoje. Harry, który z jakiegoś powodu czuł się niezręcznie w jej obecności, odetchnął z ulgą i rzucił okiem na prosty, okrągły zegar, wiszący na przeciwległej ścianie. Do północy pozostało mniej niż dwadzieścia minut. Żeby tylko Hermiona nie wyszła wcześniej. Teraz miał straszną ochotę, by powitać Nowy Rok wraz z nią, nawet jeśli sala szpitalna ani trochę nie sprzyjała stworzeniu romantycznej atmosfery.
Trzeba zająć ją rozmową, żeby jej też nie przyszło do głowy, że jest zmęczony i bardzo chce wejść w Nowy Rok w samotności. Jednakże jakiekolwiek tematy rozmowy, które był w stanie teraz wymyślić, wydawały mu się nie na miejscu i mogły zniszczyć ostatnie szanse na świąteczną atmosferę. Trzeba było też pamiętać, że rozmowa od serca, którą w każdej chwili mógłby usłyszeć Quirrell.. Zaraz, a faktycznie mógłby? Gdzie teraz jest przekaźnik? Miał go w kieszeni, gdy omal nie zginęli od ładunku.
— Hermiono, nie wiesz, co zrobili z moim ubraniem, gdy nas tu przynieśli? – zapytał.
— To samo, co z moim – włożyli do szafki przy wejściu – machnęła ręką w stronę drzwi i uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Szukasz przekaźnika? Pewnie zniszczyło go wyładowanie. Kiedy doszłam do siebie cztery dni temu, w pierwszej kolejności próbowałam skontaktować się z Quirrellem. Nie udało się.
Hermiona wyjęła przekaźnik z kieszeni piżamy i podała go Harry’emu. Ten ostrożnie wziął maleńki krążek i podniósł bliżej oczu. Na metalowej powierzchni widniały dziwne kolorowe rozmazane wzory, jak gdyby ktoś próbował nanieść na urządzenie miniaturowe graffiti. Harry ścisnął artefakt kciukiem i palcem wskazującym. Wydawało mu się, że gdzieś z samej głębi granic słyszalności dobiegł cichy szelest, ale pewnie mu się tylko wydawało.
Wstrzymał oddech, nasłuchując, i w tym momencie ciemny krajobraz za oknem rozświetlił oślepiający rozbłysk, a ściany wieży zadrżały od huku. Z zaskoczenia Harry wzdrygnął się i upuścił krążek na kołdrę. Hermiona podskoczyła z przestrachu, ale wyjrzawszy przez okno, roześmiała się z ulgą.
— To przecież fajerwerki! – wykrzyknęła, znów ściskając go za rękę. – Szczęśliwego Nowego Roku, Harry!
— Szczęśliwego Nowego Roku, Hermiono – uśmiechnął się Harry w odpowiedzi. – Pójdziemy popatrzeć?
Z trudem zsunął się z łóżka, opierając się na ręce Hermiony, która pomogła mu dojść do okna, gdzie z ulgą oparł się na parapecie, zaciekle walcząc z zawrotami głowy. Hermiona pstryknęła wyłącznikiem i sala pogrążyła się w ciemności. Za oknem jednakże rozgrywał się koniec świata. Gdzieś od strony zabudowań para-Ingolstadt w niebo z piekielnym hukiem wzbijały się rakiety, oświetlające wszystko dookoła oślepiającym fioletowym blaskiem, i rozmywały się w górze za cienką powłoką chmur.
Gdy kanonada ucichła i Harry uznał, że przedstawienie się skończyło, ciemne niebo przeciął ze świstem płonący bolid i zniknął za horyzontem. Za nim jeszcze jeden. I jeszcze. A potem z nieba spadł ognisty deszcz, który w minutę zmienił noc w dzień. Wydawało się, że gdzieś tam na górze wybuchła średniej wielkości asteroida i jej rozżarzone odłamki spadają teraz z orbity okołoziemskiej prosto na nich, gotowe zgnieść, zdruzgotać, spopielić wszystko, co żyje, co znajdowało się w dole. Nigdy w swoim życiu Harry nie widział niczego tak pięknego i przerażającego zarazem – te dwie emocje zostały jakby ze sobą sprzęgnięte i teraz, zapomniawszy o swoim kiepskim samopoczuciu, mógł tylko stać z otwartymi ustami i patrzeć na szaleństwo niebiańskiego ognia nad para-Ingolstadt.
Z trudem oderwawszy się od tego widowiska przeniósł wzrok na Hermionę. Na jej twarzy widniał dokładnie taki sam zachwyt, który odczuwał on sam – patrzyła szeroko otwartymi oczyma w niebo, które przecinały na części spadające gwiazdy. Przez cały ten czas ani na chwilę nie puszczała jego dłoni. Gdy ostatnie ogniste kreski ześliznęły się po nieboskłonie Harry poczuł, jak dłoń Hermiony rozwarła się i jej palce splotły się z jego palcami. Harry wstrzymał oddech; bał się poruszyć, żeby nie odsunęła swojej dłoni i nadal stał, opierając się o parapet i wciąż patrząc w pociemniałe okno, za którym widniały tylko światła para-Ingolstadt, a z rzadka zza prześlizgujących się chmur pokazywał się prawie niewidoczny księżyc.
— Co będziemy robić dalej, Harry? – zapytała w końcu Hermiona, patrząc nadal w zamyśleniu na płonące wcześniej złotymi rozbłyskami budynki.
— Masz na myśli…
— Chodzi mi o Elsę Fries. Nadal chcesz wziąć udział w jej badaniu?
Harry wzruszył ramionami. Nie było żadnych gwarancji, że w Eisenturm jest bezpieczniej niż poza nim. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że zabójca nadal jest aktywny, a tym razem zwrócił uwagę na nich.
— Myślę, że nie mamy wyboru, Hermiono. Eisenturm jest takim samym miejscem jak Hogwart czy cokolwiek innego. Jeśli Ahnenerbe zdobędzie tak potężną broń, nikt nigdzie nie będzie bezpieczny. Wcześniej czy później wojna dotrze też tutaj. Wiem, że się o mnie martwisz i dziękuję ci za to. Ale przecież lepiej wyprzedzić wroga i zapobiec wojnie teraz, kiedy jeszcze możemy to zrobić, zgadza się?
Hermiona smutno pokiwała głową, ale nic nie odpowiedziała, tylko mocniej ścisnęła jego dłoń. Od strony para-Ingolstadt dobiegały dźwięki zabawy. Grała estradowa muzyka, wśród której zdarzały się utwory zarówno ze świata mugoli jak i takie, które były znane tylko w świecie magii; w każdym razie Harry był pewien, że niektóre piosenki wykonywała Celestyna Warlock. „Znów jesteśmy odcięci od wszystkich” – pomyślał. – „Dlaczego zawsze tak się dzieje?”. Dziwne, ale to wymuszone odosobnienie wcale go w tym momencie nie przygnębiało. Lekki smutek wynikający z tego, że obserwuje z boku, jak wszyscy się bawią, dzielony z najlepszą przyjaciółką zmieniał się w cichą przytulność, która dawała radość. Gdyby ktoś teraz zaproponowałby mu przeniesienie się w centrum imprezy, odmówiłby zdecydowanie.
— Poza tym – powiedział znów z uśmiechem – czyżbyś była w stanie przegapić możliwość być może najbardziej fascynującej przygody w twoim życiu? Przecież żyjesz książkami, a tu taki człowiek jest po prostu niezastąpiony. Wydostanę się stąd, wybierzemy się z oświeconą Fries śladami Goethego i na pewno znajdziemy klucz do tajemnicy. Z twoją pomocą nie może być inaczej.
Hermiona uśmiechnęła się i spuściła głowę.
— W końcu ci nie podziękowałam – powiedziała.
— Za co? – zdziwił się Harry.
— Za to, że tydzień temu uratowałeś mi życie, omal nie płacąc za to swoim własnym. Znowu. Gdybyś nie złapał mnie za rękę, byłabym martwa.
Wyobraził sobie taki rozwój wydarzeń i ścisnęło mu się gardło. Gdyby to wszystko przebiegło nieco inaczej, gdyby spóźnił się o ułamek sekundy, Hermiona zginęłaby na jego oczach, a on żyłby dalej. Ale czy można byłoby uważać to za życie – bez tego, co jest dla niego najdroższe na świecie? Żyłaby ta druga Hermiona, która uczy się w Hogwarcie i przyjaźni się z drugim Harrym. Ale ta, jego Hermiona, wraz z którą tyle już przeżył, odeszłaby z jego życia na zawsze.
— Nie pozwolę ci umrzeć – powiedział z mocą. – Dlatego, że bez ciebie… niech wszystko zginie i przepadnie, Hermiono.
Ta objęła go w milczeniu, wtulając twarz w jego ramię i Harry delikatnie dotknął ustami jej włosów, żałując, że musi opierać się o parapet i przez to nie może w pełni odwzajemnić jej objęć. Czas się zatrzymał.
— Wiem, Harry – wyszeptała i podniósłszy ku niemu twarz, pocałowała go w policzek. – Pora spać. Musisz więcej odpoczywać, żeby odzyskać siły.
— Oczywiście – odpowiedział drżącym głosem. – Ty też.
Hermiona pomogła Harry’emu dojść do łóżka, gdzie ten, krzywiąc się z bólu, opadł na prześcieradło. Ciemna sylwetka Hermiony na tle okna pozostawała nieruchoma i Harry ze ściśniętym sercem życzył jej dobrej nocy, najbardziej na świecie pragnąc, by pozostała przy nim. Ona jednak rzekła w odpowiedzi:
— Miłych snów, Harry – i rozpłynęła się w ciemności.
— Miłych snów – wymamrotał ledwo słyszalnym głosem i uśmiechnął się.
Pięć minut później już spał.
Chapter 13: Brocken
Chapter Text
Za oknem wagonu przelatywał ośnieżony pejzaż. Trudno było dostrzec coś konkretnego – warstwa mgły w tym dniu opadła niżej niż zwykle, a kłęby pary, obficie wypuszczane przez lokomotywę, obniżały widoczność prawie do zera, zamieniając otaczającą ich panoramę w bezładną mieszaninę odcieni bieli. Nie ma już na świecie zbyt dużo linii kolejowych, na których nadal są w użyciu parowozy. Jedną z nich jest linia prowadząca na szczyt góry Brocken, jak Harry przeczytał w prospekcie turystycznym na stacji.
Umieszczony na peronie duży termometr wskazywał minus piętnaście stopni Celsjusza. Nie jest to najgorszy mróz, lecz Elsa Fries już poradziła im, by się nie oszukiwali – na szczycie Brockenu jest znacznie zimniej, a silny wiatr zmienia klimat tego miejsca w prawdziwe lodowate piekło. Jednakże ryzyko odmrożenia w ich przypadku było minimalne i to wcale nie z powodu ciepłej odzieży.
Harry przesunął palcami po nadgarstku, gdzie wciąż widniała cienka linia świeżej blizny, wyczuwając pod skórą podłużne zgrubienie. „Taki artefakt” – wyjaśniła mu Gerda Krause przed zabiegiem – wszczepiamy wszystkim dorosłym członkom bractwa. Jednakże w szczególnych przypadkach dostają go także uczniowie”. Następnie zaczęła szczegółowo wyliczać funkcje, ograniczenia i zasady działania urządzenia, lecz Harry przyswoił sobie to, co najważniejsze: implant wzmacnia odporność organizmu, w tym także na skrajne temperatury, a zarazem służy jako przepustka przez portale iluminatów na całym świecie, przez które w innym przypadku można byłoby przejść tylko razem z kimś z oświeconych.
— A jednak nie wszystko rozumiem – powiedział Harry, wertując przewodnik. – Tu piszą, że co roku ten „szlak Goethego” przechodzi prawie dwieście tysięcy turystów. Jak to się stało, że nikt do tej pory nie wpadł na trop żadnego tajnego przesłania? Jeśli oczywiście Goethe faktycznie je pozostawił.
Elsa Fries, siedząca w wagonie naprzeciwko Harry’e, z pobłażliwym uśmiechem wyjęła urządzenie GPS i, włączywszy je, odwróciła je ekranem w ich stronę.
— Jest kilka powodów równocześnie – powiedziała. – Najważniejszy to ten, że słynny szlak Goethego, opisywany w przewodnikach turystycznych, jest dość oddalony od miejsc, przez które faktycznie przechodził autor „Fausta” i odtworzono go w przybliżeniu jedynie na podstawie geologicznych notatek Goethego. W przeciwieństwie do tego, który możecie zobaczyć na ekranie. To faktyczna trasa jego ostatniego wejścia na Brocken.
— Ale skąd pani ją zna?
— Również z dokumentów samego autora, które nie były do tej pory publikowane. Był tak uprzejmy, że naniósł ją na swoje mapy. Niedawno udało nam się je odnaleźć w pewnej prywatnej kolekcji.
— To dużo mil – powiedziała Hermiona, pochmurniejąc. – Aby zbadać szczegółowo każdy odcinek, potrzebowalibyśmy pewnie co najmniej roku.
— Pewnie właściciel map uważał tak samo, więc nic nie znalazł, podobnie jak jego przodkowie, od których dostał je w spadku. Ale, jak już mówiłam, Goethe wszedł na Brocken trzykrotnie i za każdym razem dokumentował trasę. Udało mi się nanieść wszystkie trzy trasy na jedną mapę. To, że dwie z nich się przecinają, było praktycznie nieuniknione. Ale to, że trzecia przecina się z dwoma pierwszymi w tym samym punkcie, jest co najmniej podejrzane.
— A w punkcie przecięcia nie może być jakiegoś miejsca, które Goethe chciał odwiedzić za każdym razem? – zapytał Harry. – Może to jakiś hotel albo wygodne miejsce na biwak…
— Jestem pewna, że tak właśnie jest – zwycięsko błysnęła oczyma Elsa Fries. – On faktycznie starał się odwiedzić to miejsce przy każdym wejściu. Ale nie ma tam żadnych hoteli, już to sprawdziłam. Są tam po prostu granitowe skały i zwały kamieni otoczone drzewami. Właśnie tam się wybieramy.
Migające za oknem ciemne plamy szybko przerzedzającego się lasu zastąpiło nagromadzenie zasp i pociąg zwolnił bieg. W polu widzenia pojawił się niepozorny ceglany budynek, prawie całkowicie tonący w zaspach. „Brocken” – przeczytał Harry ledwie widoczny spod warstwy śniegu czerwony napis. Pociąg drgnął i otaczający ich krajobraz przestał się poruszać, a głos z głośników obwieścił, że przybyli na stację końcową.
— Jesteśmy zaledwie kilka metrów od szczytu – oznajmiła Elsa Fries, gdy wysiedli z wagonu w objęcia mroźnego powietrza. – Jednakże szczyt nas nie interesuje. Pójdziemy w przeciwnym kierunku. Widzicie te skały porośnięte drzewami?
Droga okazała się niesamowicie męcząca z powodu ciągle zwiększającej się ilości śniegu – całkowicie nieporównywalnej z czymkolwiek, co Harry miał okazję widzieć wcześniej. Przedzieranie się przez te zwały śniegu było czystą udręką i od czasu do czasu, za milczącym pozwoleniem Elsy Fries, musieli oczyszczać sobie drogę za pomocą zaklęcia Deprimo. Na szczęście w polu widzenia nie zaobserwowali ani żywej duszy.
— A w Eisenturm nie było żadnego artefaktu do automatycznego odśnieżania? – zapytała w końcu Hermiona, opadłszy z sił.
Elsa Fries roześmiała się i pokręciła głową.
— Obawiam się, że nasz zakon rzadko miewa do czynienia z zaspami śnieżnymi – odpowiedziała. – Jednakże mamy już niedaleko. W obrębie lasu śniegu będzie mniej, a stamtąd to już rzut beretem do celu, sądząc po nawigacji. Cóż robić? Gdyby to miejsce było łatwo dostępne, pewnie zostałoby już wiele razy odnalezione, czyż nie?
— A jednak nikt nie odnalazł legendarnego praskiego golema – zaprotestowała Hermiona. – Pamięta pani? Pod koniec szesnastego wieku wielki rabin ben Becalel stworzył glinianego golema, by bronił mieszkańców żydowskiego getta w Pradze przed pogromami. Dużo o nim czytałam, ale…
— Nie znaleźli, bo w Pradze nigdy nie było żadnych golemów, czego by tam nie pisano w brukowcach – kategorycznie odpowiedziała oświecona. – Przeczesaliśmy całe miasto jeszcze na początku wieku, przeprowadziliśmy prace ze źródłami na wielką skalę – a rezultaty były zerowe. Wszystko wskazuje na to, że praski golem to późniejszy mit, który wymyślono ze dwieście lat po śmierci ben Becalela. Czy to dobrze, czy źle – jak pisał Goethe, prawda jest ukryta w głębi. Na powierzchni są tylko liczne błędy.
Godzinę później nawigator zaterkotał, powiadamiając, że doszli do celu. Harry rozejrzał się. Wokół nich wznosiły się bezładnie oblepione śniegiem granitowe głazy. Nie było ani śladu działalności człowieka, nic nie zwracało na siebie uwagi i nie sprawiało wrażenia sekretnej wiadomości.
— No cóż, moi drodzy, zaczynamy szukać – beznamiętnym tonem powiedziała Elsa Fries, zdejmując z ramienia przenośny wykrywacz metalu. – Goethe raczej nie zostawił tu żadnego magicznego artefaktu, to za bardzo przyciągałoby uwagę… Ale jakieś ślady mogą być. Zwracajcie uwagę na wszystko, co niezwykłe.
Po pół godziny daremnych poszukiwań Harry przekonał się, że w tym miejscu nie ma kompletnie nic niezwykłego. Kilka razy wykrywacz metalu w rękach Fries zagadkowo zabulgotał, ta jednak, spojrzawszy na jego wyświetlacz, tylko machnęła ręką i wymamrotała z irytacją coś o zmineralizowanym podłożu. Jej twarz, wyrażająca w chwili przybycia na miejsce beztroski optymizm, stawała się coraz bardziej ponura, aż w końcu oświecona wyprostowała się, ocierając pot z czoła.
— Coś tu jest nie tak! – wykrzyknęła, zataczając wykrywaczem metalu szeroki łuk. Wykrywacz zawył.
Elsa Fries zastygła w bezruchu, lecz sekundę później, z płonącymi oczami, skierowała się w stronę masywnego odłamka granitu, niezręcznie wystającego spod warstwy śniegu, i skierowała wykrywacz metalu ku jego podstawie. Rozległo się takie samo wycie, a liczby na wyświetlaczu podskoczyły do góry skali.
Odłożywszy urządzenie na bok Fries zaczęła gorączkowo rozkopywać śnieg rękami. Harry i Hermiona rzucili się jej na pomoc i po pięciu minutach wspólnych wysiłków w rękach oświeconej znalazła się nieduża metalowa listwa o porysowanej, ciemnej powierzchni. Fries starannie otarła ją rękawem płaszcza i spod warstwy brudu błysnęło srebro z wygrawerowanymi literami w alfabecie łacińskim.
Elsa Fries podniosła znalezisko do oczu i rzuciła okiem na tekst.
— To… wiersz – powiedziała. – Wygląda na fragment „Fausta”, ale w poemacie na pewno go nie było, nie mam wątpliwości. W żadnym wydaniu ani w żadnym z rękopisów Goethego, przebadałam je wszystkie.
Harry wyciągnął rękę i wziął do ręki srebrny przedmiot. Słabo czytelny tekst na jego powierzchni głosił:
WSZYSTKO PRZEMIJA. GWIAZDY ŚWIECĄ,
RZUCAJĄC BLASK NA CAŁY ŚWIAT,
BY PARKA MŁODA LOS DWÓCH OSÓB
WSKAZAŁA ZA TRZYDZIEŚCI LAT.
— I… Czy to nam coś da? – zapytał, zdumiony.
— Być może – odpowiedziała beznamiętnie oświecona. – To pewnie klucz, podpowiedź, jak należy traktować tekst „Fausta”. Zapewne Goethe nie miał zbyt wysokiego mniemania o zdolnościach intelektualnych potomności, skoro uznał, że nie obędziemy się bez podpowiedzi.
— Dla mnie osobiście jakoś nic nie stało się jaśniejsze – burknął Harry, całkowicie rozczarowany znaleziskiem. – Jakaś tam młoda parka…
— Wrócimy do Eisenturm i dodam ten fragment do bazy – odpowiedziała Elsa Fries, znów biorąc w ręce kawałek metalu. Przeanalizujemy wszystko, włącznie z rozmieszczeniem spacji, które mogą odgrywać rolę szablonu Cardana dla głównego tekstu, stykałam się już z takim szyfrem. Zbadamy też sam obiekt. Niewykluczone, że tekst na powierzchni nie jest najważniejszy, a rozwiązanie…
— Proszę powoli podnieść ręce do góry i się odwrócić, wszyscy troje – rozległ się głos za ich plecami, któremu towarzyszył zgrzyt zamka. – A potem podać nam to, co znaleźliście.
Zastygli w bezruchu i odwrócili się, podnosząc ręce. Przed nimi stali czterej uzbrojeni mężczyźni, z których jeden, znacznie starszy od pozostałych, z rozłożystą siwą brodą i krzaczastymi brwiami, uśmiechał się krzywo, mierząc w ich stronę z pamiętającego lepsze czasu myśliwskiego sztucera Sauer.
— Ahnenerbe? – zapytał Harry szeptem, nachyliwszy się do oświeconej.
— Raczej nie – uśmiechnęła się i zwróciła do nowo przybyłych: – Kim jesteście, do diabła?
— Czy wyraziłem się niejasno, proszę pani? – odezwał się znów przywódca i, odchrząknąwszy, obficie splunął sobie pod nogi. — Proszę przekazać nam ten przedmiot. Bez zbędnych ruchów.
Hermiona zachwiała się, nogi jej się ugięły i bez dźwięku upadła na śnieg. Harry rzucił się w jej stronę, lecz w tym momencie pocisk zmiótł śnieg pod jego stopami.
— Stój, ty szczurze! – warknął brodacz. – Nic dziewczynie nie będzie.
— Nawet sobie nie wyobrażacie, z kim macie do czynienia – z lodowatym spokojem rzekła Elsa Fries, podając srebrną listewkę przywódcy.
— Proszę mi wierzyć, znam waszą parszywą organizację od lat – prychnął tamten, zabierając im znalezisko. – I kiedy wasi ludzie położyli łapę na mapach, które przechowywał mój brat, od razu zrozumiałem, z kim mam do czynienia. A teraz proszę się odwrócić i trzymać ręce za plecami. Spuścizna wielkiego Goethego nigdy…
Elsa Fries nie zdążyła spełnić jego żądania. Ostatnie słowa brodacza zagłuszył okrzyk leżącej na śniegu i absolutnie spokojnej Hermiony:
— Expelliarmus!
Sauer wypadł przywódcy z rąk, uderzając go lufą w czoło, przez co brodacz zachwiał się i niezręcznie usiadł w zaspie, łapiąc się za rozciętą brew. Harry złapał Hermionę pod pachami i wraz z nią rzucił się za najbliższy granitowy głaz, podczas gdy ta krzyknęła:
— Fumos Duo!
Miejsce starcia zasnuł gęsty dym, za którym rozległ się huk wystrzałów. Elsa Fries wśliznęła się jak wąż za występ skalny niedaleko od nich, błyskawicznie wyciągnąwszy walthera i natychmiast otworzyła ogień na ślepo. Okrzyk bólu, który dobiegł od razu zza zasłony dymnej, wywołał drapieżny uśmiech na jej twarzy.
— Biegnijcie na stację – powiedziała, wskazując spojrzeniem w tył od siebie. – I czekajcie tam na mnie. Przyjdę, kiedy skończę tu z nimi.
— Ale ich przecież jest czterech, a pani bez magii…
— Teraz już trzech – odparła z zimną krwią, wymieniając magazynek i strzelając dwukrotnie w dym. – Harry, nie dyskutuj. Nie wolno ryzykować waszym życiem, a moim można. Idźcie!
Hermiona, spojrzawszy mu w oczy, dyskretnie kiwnęła głową i oboje, przygięci ku ziemi, uciekli z miejsca starcia. Pojedyncze dźwięki wystrzałów dobiegające z tyłu stawały się coraz cichsze – jak widać Elsa Fries była żywa i z powodzeniem kontynuowała walkę. „Ileż ona ma przy sobie naboi?” – zdążył pomyśleć Harry, gdy nagle z tyłu dał się słyszeć wybuch, po którym nastąpiły krzyki i serie z broni maszynowej.
Harry zatrzymał się, choć Hermiona nadal ciągnęła go za rękaw w stronę stacji.
— Karabiny maszynowe? – wymamrotał, zszokowany. – Tam nikt takich nie miał.
— A więc przyszli tacy, co mają – odparła niecierpliwie Hermiona. – Chodźmy, Harry. Tu jest niebezpiecznie.
Przez czas, który spędzili na poszukiwaniach, padający nadal śnieg praktycznie zniweczył wszelkie owoce ich wysiłków w kierunku odśnieżenia drogi od stacji, więc droga powrotna nie była ani trochę łatwiejsza. W rzeczywistości była trudniejsza – biorąc pod uwagę zmęczenie i konieczność poruszania się pod górę. Ale gdy tylko zbliżyli się do stacji, ostatecznie opadłszy z sił, Harry w myśli poczuł wdzięczność za koszmarny klimat Brockenu. Stacja była otoczona kordonem ludzi w czerni. Przez śnieżną mgłę trudno było rozpoznać, czy to mundury, ale w każdym razie nie można było liczyć na radosne powitanie.
Harry i Hermiona jednomyślnie przypadli do ziemi – na szczęście śniegu nasypało powyżej pasa i z takiej odległości nie dałoby się ich zauważyć przy padającym śniegu.
— No i co teraz? – zapytał Harry, bezsilnie opadając na ziemię. – Droga do stacji zablokowana, nie ma z kim się skontaktować. Gdyby przekaźnik ocalał…
— A może on działa teraz w jedną stronę? Wtedy profesor Quirrell mógłby przyjść nam z pomocą – z nadzieją w głosie wymamrotała Hermiona. – Już on na pewno by sobie ze wszystkimi poradził.
— On teraz może być na drugim końcu świata – odparł ponuro Harry. Widząc pochmurniejące spojrzenie Hermiony, postarał się szybko zmienić nastrój: – Świetnie udawałaś to omdlenie, żeby sięgnąć po różdżkę. Już pomyślałem, że naprawdę…
— Że straciłam przytomność na widok ludzi z bronią? – roześmiała się Hermiona. – Och, Harry…
Harry złapał oddech i ostrożnie wyjrzał zza zaspy. Kordon wokół stacji nigdzie nie zniknął i najwyraźniej w najbliższym czasie nikt nie miał zamiaru nakazywać mu odwrotu.
— Trzeba gdzieś przeczekać – powiedział. – Śnieg może przestać padać, a wtedy będzie nas stąd widać jak na dłoni.
— Z powrotem do lasu? – podniosła nań udręczone spojrzenie Hermiona.
— W prospekcie turystycznym pisali, że tu dookoła jest sporo minihoteli i leśnych schronisk. Chwilę… – powiedział, wyjmując złożoną na pół ulotkę z wewnętrznej kieszeni kurtki. – O, patrz, tu jest mapa. Linia kolejowa przebiega tędy, więc jesteśmy teraz gdzieś tu…
Pięć minut później przedzierali się już w wybranym kierunku, starając się trzymać jak najdalej od miejsca starcia. Krótki zimowy dzień ustępował przed nadciągającą ze wschodu ciemnością. Cienie zasp i trafiających im się od czasu do czasu na drodze drzew wyciągały się, mieszając się z setkami innych podobnych i zmieniając zaśnieżony płaskowyż w coś przypominającego zmięte prześcieradło namalowane przez gigantycznego awangardowego malarza.
Zobaczywszy kątem oka jakiś ruch z boku Harry odwrócił się gwałtownie w tym kierunku i odskoczył z przestrachu. W kłębiącej się mgle ukazały się dwie ogromne ludzkie postacie – zdawałoby się, utkane z samego mroku i otoczone dziwną tęczową poświatą. Poruszywszy się niespokojnie zastygły bez ruchu.
— Hermiono co… kto to jest? – zapytał Harry zachrypniętym nagle głosem.
— Widmo Brockenu – beztrosko odpowiedziała Hermiona. – Fajnie, co? Nigdy wcześniej takiego nie widziałam.
— Widmo?
— O Boże, Harry, przecież przeglądałeś broszurę – odpowiedziała Hermiona ze śmiechem. – W tych górach to częste zjawisko. Słońce świeci nam w plecy i rzucamy cień na mgłę w przeciwnym kierunku. Czytałam o tym jeszcze na pierwszym roku w Hogwarcie. Patrz!
Hermiona pomachała ręką i jeden z olbrzymów dokładnie powtórzył jej ruch. Nagle obie postaci zaczęły się niespokojnie poruszać i przesunęły się na bok.
— Ale dlaczego one ruszają się też same z siebie?
— Podmuch wiatru przemieścił warstwę mgły i tyle. Chodźmy, Harry. Ktoś może je zobaczyć to zjawisko i domyślić się, że tu jesteśmy.
Gdy śmiertelnie zmęczeni dotarli na skraj lasu Hary zaczął nasłuchiwać. Oprócz szumu wiatru w koronach drzew było cicho jak makiem zasiał i jego niepokój nieco się zmniejszył. A jednak nadal nie był w stanie nazwać sytuacji, w której się znaleźli, inaczej, jak katastrofą.
— Jak myślisz, udało jej się uratować? – zapytał.
— Na pewno – odpowiedziała z przekonaniem w głosie Hermiona. – Widziałeś przecież, jak walczyła. A napastnicy to wyraźnie dyletanci, jedyny naprawdę niebezpieczny to ten, na którego rzuciłam Expelliarmus.
— Nie chodzi mi o nich – Harry pokręcił głową, stroskany. – Ktoś jeszcze przyłączył się do strzelaniny. I to z naprawdę silną bronią. Dobrze, jeśli to policja czy nawet Bundeswehra – jeśli Elsa Fries została złapana, iluminaci dadzą radę ją wyciągnąć. Ale jeśli to Ahnenerbe, to ona po prostu nie przeżyje.
— Jak Ahnenerbe mogło się o tym dowiedzieć?
— W Eisenturm działa ich agent, pamiętasz? I nie zdziwię się, jeśli stale obserwują Brocken – w końcu też są zajęci takimi samymi poszukiwaniami. Dziwne, że oświeconej nie przyszła do głowy ta ewentualność.
Hermiona nastąpiła na zaspę o nieregularnym kształcie, ta zaś z jękiem wyrwała jej się spod nóg, od czego dziewczyna krzyknęła i odskoczyła w bok, uchwyciwszy się rękawa kurtki Harry’ego. Dopiero teraz zauważyli, że ciemne plamy dookoła to nie błoto. Przed nimi daremnie usiłował wydostać się ze śniegu ten sam brodacz, który stał na czele napastników. Nie miał ani broni, ani czapki. Rozczochrane włosy były posklejane od krwi, koło czubka głowy widniała rana postrzałowa, od samego spojrzenia na którą żołądek Harry’ego ścisnął się boleśnie. Hermiona wydała cichy okrzyk i odwróciła wzrok. Było niezrozumiałe, jakim cudem ten człowiek jeszcze żył, ale w każdym razie nie pozostało mu wiele.
— Hi… - wychrypiał umierający, rzuciwszy na nich nieprzytomne spojrzenie jedynym okiem – drugie było całkowicie zalane krwią.
— Co? – machinalnie zapytał Harry.
— Hi… Hitler… jugend – z nienawiścią powiedział brodacz i spróbował splunąć, co wywołało u niego atak krwawego kaszlu.
— Co tam się stało? – przemagając przerażenie i odrazę zapytał Harry. – Gdzie ośw… kobieta, która była z nami? Proszę powiedzieć!
— Ahne… ner… – gardło umierającego zacharczało i padł twarzą w śnieg, nieruchomiejąc.
Hermiona pociągnęła nosem, nadal omijając wzrokiem ciało pod nogami. Harry ścisnął jej dłoń i powiedział łagodnie:
— Musimy iść. Zaraz będzie całkiem ciemno.
— Tylko nie mów, że zapomniałeś zaklęcie Lumos – spróbowała się uśmiechnąć Hermiona, co w połączeniu z rozpaczą na jej twarzy nie wydało mu się przekonujące. – Harry… Nie musimy go obszukać? Pewnie już nie ma przy sobie tego kawałka metalu?
Dotykanie zakrwawionego człowieka, który dopiero co umarł, było ostatnią rzeczą, na jaką Harry miałby ochotę. Lecz Hermiona miała rację. Jeśli brodacz zdołał zabrać ich znalezisko z miejsca starcia, nie należy zostawiać go w rękach Ahnenerbe. W to, że prędzej czy później zwłoki zostaną znalezione, Harry nie wątpił i był to jeszcze jeden powód, by spieszyć się z przeszukaniem.
Harry westchnął i uklęknął koło ciała. Rozpiąwszy mu kożuch przeszukał kieszenie, walcząc z obrzydzeniem i brudząc ręce krwią. Kawałka metalu nie było. Gdy stracił już nadzieję, że cokolwiek znajdzie, jego wzrok padł na wystający spod podszewki biały róg jakiegoś dokumentu. Wyciągnął zszyty i złożony na pół plik papierów i nie myśląc wiele włożył sobie do kieszeni. Potem wyprostował się i westchnął:
— Nie ma tego kawałka metalu. Myślę, że już ktoś go obszukał, a potem kula w łeb i zostawił na miejscu, uznając go za martwego. Potem on się ocknął i jakoś tu dotarł, nie wiem, jak mu się to udało w tym stanie.
Hermiona skinęła głową bez słowa i ruszyli w dalszą drogę w wybranym kierunku. Pół godziny później, przez które nie znaleźli żadnego znaku życia, Harry zaniepokoił się. Jeszcze piętnaście minut później niepokój zastąpiła pewność – zboczyli z drogi i teraz znajdują się nie wiadomo gdzie w ciemnym, zimowym lesie, który być może nadal penetrują agenci Ahnenerbe. Czara jego goryczy się przelała; miał ochotę upaść w śnieg i się rozpłakać. Nie rozumiał, jak do tej pory trzyma się zachowująca milczenie Hermiona.
— Pewnie zabłądziliśmy – powiedział, zatrzymując się. – Trzeba będzie zatrzymać się na nocleg tutaj. Rozpalimy ognisko…
— Harry, patrz! – Hermiona wskazywała coś za jego plecami. Spojrzawszy, przekonał się, że przyjaciółka ma rację: w egipskich ciemnościach wśród gołych pni drzew widniały złociste iskierki, ledwo zauważalne wśród czarnych gałęzi.
Zebrawszy wszystkie nie wiadomo skąd wzięte siły, ruszyli prawie biegiem w stronę światła. Piętnaście minut później, zdyszani, na uginających się nogach i oblepieni śniegiem od stóp do głów stali pod drzwiami skromnego piętrowego budynku, którego szyld nad drzwiami głosił, że mają przed sobą hostel „Noc Walpurgii”. Hermiona pokręciła głową z uśmieszkiem.
— Pewnie gdziekolwiek indziej taki szyld odstraszył by gości. A tu… po to tu przecież przyjeżdżają.
— Mam nadzieję, że nam ktoś otworzy – powiedział Harry, naciskając na dzwonek.
Właściciel hostelu, który otworzył im drzwi, okazał się wysokim, chudym staruszkiem o niezdrowej cerze i zapadniętych policzkach. Koniuszek jego nosa wieńczyła ogromna brodawka, a na widok jego uśmiechu, obnażającego resztki zębów bursztynowej barwy, Harry na wszelki wypadek zaczął sobie przypominać wszystkie zaklęcia obronne, jakie kiedykolwiek opanował.
— Przykro mi, młodzi ludzie, ale dziś już nie ma miejsc – oświadczył od progu staruszek zgrzytliwym głosem i zachichotał, jakby było z czego. – Z powodu niepogody wielu przyjezdnych postanowiło przeczekać jeszcze parę dni, więc wszystkie pokoje są teraz zajęte.
— Nie potrzebujemy osobnego pokoju – zwróciła się doń Hermiona, przybierając jak najżałośniejszy ton. – Po prostu przeczekać noc. Zabłądziliśmy w lesie i spóźniliśmy się na ostatni pociąg. Jakiekolwiek pomieszczenie się nada.
— Hmm… – staruszek w zamyśleniu podrapał się po zarośniętym szczeciną podbródku. – Mam takie pomieszczenie w piwnicy. Zimnawo tam., za to jest stara wersalka. Chyba, że potrzebujecie dwóch łóżek… – skrzywił się i rozłożył ręce.
— Jedno nam wystarczy – odpowiedziała spokojnie Hermiona. – Bardzo panu dziękujemy.
— Jutro rano wybieram się do Thale, kupić jedzenie. Mogę was podwieźć na tamtejszy dworzec – staruszek znów zachichotał.
Po raz kolejny podziękowawszy dziwacznemu gospodarzowi Harry i Hermiona zeszli wraz z nim do piwnicy, gdzie otworzył rozklekotane drzwi obite sklejką, pstryknął włącznikiem i teatralnym gestem zaprosił ich do środka. Wszedłszy do zaimprowizowanego pokoju rozejrzeli się. Staruszek nie kłamał: pod ścianą faktycznie stała przedpotopowa wersalka z podartym obiciem, niegdyś czerwonym, teraz pokrytym ciemnymi plamami nieznanego pochodzenia.
Z lewej strony wersalki wznosiły się żelazne regały zapchane wszelkim możliwym chłamem – od zepsutych dziecięcych zabawek po zardzewiałe narzędzia budzące skojarzenia z narzędziami tortur Inkwizycji. Naprzeciwko, bezpośrednio na podłodze, piętrzyły się stosy książek, z których te leżące niżej były beznadziejnie zawilgocone. Hermiona, patrząc na to świętokradztwo, straciła mowę i obdarzyła właściciela hostelu oburzonym spojrzeniem, którego ten zapewne nie zauważył. Zachichotawszy na pożegnanie, niewyraźnie życzył im dobrej nocy i zatrzasnął za sobą drzwi.
Hermiona podeszła do wersalki i tak, jak stała, w kurtce, padła na nią, wyciągając nogi.
— Teraz wiem, czym jest szczęście – wymamrotała z zamkniętymi oczyma.
Harry ostrożnie przysiadł obok.
— Ciasnawo tutaj – zauważył. – Chyba pościelę sobie na podłodze.
— Nie gadaj bzdur. Posunę się – odpowiedziała Hermiona i faktycznie przemieściła się bliżej brzegu, zrzucając buty na podłogę. – Jeszcze tego brakowało, żebyś przeziębił się przed podróżą. Cały dzień łazić na mrozie, a potem jeszcze spędzić noc na podłodze w piwnicy – żaden implant ci nie pomoże.
Wzruszywszy ramionami Harry zdjął kurtkę i ulokowawszy się obok Hermiony przykrył się nią zamiast kołdry. Wszystkie kończyny bolały go z przemęczenia; wydawało się, że każda komórka jego ciała jest śmiertelnie zmęczona. Starał się nawet nie myśleć o tym, jak jutro rano da radę się podnieść. Dobrze byłoby, gdyby Elsa Fries zdołała uratować się z tej potyczki i wezwała iluminatów na pomoc – wtedy szybko dotarliby do Eisenturm i mogli spędzić resztę ferii w cieple i komforcie. Ale jak widać cudów nie ma nawet w świecie magii. Stopniowo jego myśli skierowały się w inną stronę. Co to było, co dziś znaleźli? Sekretna wiadomość, która pomoże rozszyfrować inną sekretną wiadomość?
— Hermiono? – zapytał szeptem. – Nie śpisz jeszcze?
— Nie mogę zasnąć – odpowiedziała słabym głosem. – Całe ciało mnie boli.
— Mnie też – przytaknął Harry. – Słuchaj… Pamiętasz ten czterowiersz Goethego, który był na tej srebrnej listwie?
— Co do słowa – uśmiechnęła się Hermiona. – I zdaje się, że wiem, co on oznacza.
Chapter 14: Portal
Chapter Text
Obawy Harry’ego potwierdziły się – gdy właściciel hostelu zabębnił w drzwi i oznajmił, że za godzinę wybiera się do Thale, oboje z Hermioną z trudem zdołali się podnieść. Bolało absolutnie wszystko, a nogi dosłownie uginały się przy każdym kroku. Pozbierawszy się naprędce, umywszy się i rozprostowawszy kończyny wyszli z hostelu. Hermiona zdążyła zabrać ze sobą „Historię obserwacji gwiaździstego nieba”, którą znalazła wśród nagromadzonych w pokoiku książek. Gospodarz, obojętnie machnąwszy ręką, powiedział, że może zabrać sobie książki jakie tylko zechce – i tak miał zamiar je wyrzucić. To ostatnie zdanie sprawiło, że skrzywiła się jak od fizycznego bólu.
Rankiem Brocken nie wydawał się już tak złowieszczym miejscem jak zeszłego wieczoru. Wschodzące słońce, przebijające się przez rzędy drzew rosnących przy drodze, którą pędzili wiekowym Volkswagenem Caddy, nieco poprawiło im nastrój i teraz oprócz silnej chęci powrotu do Eisenturm Harry’ego zaczynała ogarniać naturalna ciekawość człowieka, który znalazł się w centrum tajemniczych wydarzeń – nawet mimo śmiertelnego zagrożenia, które nad nimi zawisło.
Nie ryzykowali dyskusji o wydarzeniach poprzedniego dnia przy gospodarzu, zwłaszcza, że ten nie dawał im nawet otworzyć ust. Przez całą drogę, swoim zwyczajem chichocząc w niepasujących momentach, bez ustanku opowiadał o tym, jak okropnie obeszła się z nim jego nieboszczka żona, która miała czelność wybrać się na tamten świat, nie zatroszczywszy się o stertę dokumentów, które teraz będzie musiał sam sortować aż do sądnego dnia.
Po kilku daremnych próbach podtrzymania rozmowy Harry i Hermiona zdali sobie sprawę, że staruszek nie potrzebuje rozmówców – w pełni wystarczali mu słuchacze. Dlatego też, spojrzawszy po sobie, spędzili resztę drogi w milczeniu, traktując głos rozmownego gospodarza jak nudne słuchowisko. Harry wykorzystał ten czas, by się trochę zdrzemnąć, zaś Hermiona z zagadkowym półuśmiechem wertowała „Historię obserwacji”.
I dopiero gdy w końcu zasiedli w przedziale pociągu Hermiona zdecydowała się zadać mu pytanie:
— Nie patrzyłeś jeszcze, co było w dokumentach, które znaleźliśmy przy… tym człowieku?
— Tylko pobieżnie. Spójrzmy teraz, póki jest czas.
Harry położył na stoliku ubrudzony zakrzepłą krwią plik papierów i postarał się ostrożnie porozdzielać posklejane kartki. Mimo wszystkich środków ostrożności niektóre kartki i tak rozdarł, ale nie zrobiły się od tego znacznie mniej czytelne – błoto, krew i stopniały śnieg nieodwracalnie zniszczyły ponad połowę tekstu.
Pierwsza strona była najwyraźniej napisanym odręcznie listem, przy czym jego autor zdecydowanie nie władał kaligraficznym charakterem pisma. Pochyliwszy się nad rozmazanym tekstem przyjaciele z trudem odczytali: „…już wiesz… w zeszły piątek… włamali się do magazynu i… ta sama kobieta i… ochroniarz, który… mapy Goethego, na których zaznaczył… Bierz wszystkich i przyjeżdżaj. Rozumiem, braciszku, że proszę o wiele, ale to jedyne, co nam pozostało. Nie wolno dopuścić, by ta organizacja dostała… Twój brat Albert”.
Mimo że lwia część tekstu przepadła, to, co pozostało, wydawało się potwierdzać to, czego zdążyli się już dowiedzieć, tyle że z przeciwnej strony.
— Elsa Fries nie powiedziała, że ukradli mapy – powiedział Harry, spochmurniawszy. – Nie myślałem, że iluminaci mogą tak nisko upaść. Mają wystarczająco pieniędzy, żeby po prostu kupić tę informację.
— Nie znamy wszystkich okoliczności, Harry – odpowiedziała Hermiona. – Właściciel mógł kategorycznie odmówić sprzedaży map albo już umówił się na sprzedaż z kimś innym, chociażby z Ahnenerbe. Zobaczmy, co jeszcze tu jest.
Druga kartka zawierała wydrukowany rozkład jazdy pociągów w Saksonii-Anhalt, dwa połączenia były podkreślone. Trzecia i czwarta były kartkami z książki, w której Hermiona rozpoznała notatki Goethego o geologii Harzu, z mnóstwem dopisków tam, gdzie była mowa o wejściu na Brocken. Ostatnia zaś… Pierwszą rzeczą, na którą Harry zwrócił uwagę u dołu strony, był mocno rozmyty, ale nadal rozpoznawalny symbol, który Harry po raz pierwszy zobaczył na lekcji Zeldy Stein. Czarne Słońce – koło z dwunastoma zygzakowatymi promieniami. Z tekstem było zaś znacznie gorzej.
— To hebrajski – powiedziała Hermiona.
— Dasz radę to przeczytać? – zapytał Harry z nadzieją w głosie.
— Harry, nie jestem poliglotką. Ale myślę, że gdy wrócimy do Eisenturm, nie będziemy mieli problemów z tlymaczeniem. Więc na razie schowaj dokumenty jak najlepiej. Jeśli Elsa Fries trafiła do niewoli, może to pomoże nam ją uwolnić.
— Niby dlaczego? Ci, którzy nas zaatakowali, w ogóle nie reprezentowali żadnej organizacji i nie wydaje mi się, żeby komukolwiek z nich udało się przeżyć. Po prostu chcieli ochronić skrytkę Goethego przed nazistami. Rozumiesz chyba, że wzięli nas za Ahnenerbe? Ich przywódca nazwał nas Hitlerjugend przed śmiercią.
— I póki byli zajęci oświeconą Fries, zaatakowali ich prawdziwi agenci Ahnenerbe – skinęła głową Hermiona. – Pamiętasz, jak usłyszeliśmy serie z broni maszynowej?
Harry zamknął oczy i oparł się na siedzeniu. Nie mógł pozbyć się przeczucia, że zagrożenie, które gęstniało wokół nich od pierwszego dnia w Eisenturm, w jakiś sposób jest powiązane z nim samym. Wróg, który krążył w pobliżu jak stado rekinów, bez wahania przelewając krew innych osób, z jakiegoś powodu oszczędzał Harry’ego. Może było to po prostu subiektywne odczucie, ale… Karl, który użył wobec niego zaklęcia niewybaczalnego, od razu potem został zabity. Ktoś próbował zabić Hermionę, ale nie tego, kto zawsze był przy niej. Udało im się ujść z życiem z Brockenu, gdzie zaginęła wydająca się niemal wszechmocną oświecona i grupa uzbrojonych ludzi.
Wydawałoby się, że dawno zapomniane uczucie, którego doświadczył jeszcze w Hogwarcie przed podróżą do Świątyni Stworzenia znów dało o sobie znać. Szklany korytarz. Wybory, których dokonują za niego inni – ci, których nawet nie zna. Narzucona mu rola „wybrańca”. Różnica polegała na tym, że tu zakulisowe manipulacje były o wiele bardziej delikatne i dyskretne. Nikt nie próbował szantażować go poczuciem obowiązku lub odpowiedzialności przed bliskimi, ale im dłużej Harry obserwował to, co się działo wokół niego, tym wyraźniej zza mgły ukazywały się zarysy figur na szachownicy niknącej w nieskończoności. Niezależnie od tego, jak bardzo by chciał, nie mógł wziąć udziału w tej partii, która zaczęła się na długo przed jego narodzinami i być może zakończy się wiele lat po jego śmierci, gdy czyjś wyniosły głos tonem chłodnego triumfu ogłosi: „Szach i mat!”.
— Hermiono – zwrócił się do przyjaciółki, która też siedziała w zadumie, nadal szukając czegoś w „Historii obserwacji” – a co z tym czterowierszem Goethego? W końcu mi wczoraj nie powiedziałaś.
— Wczoraj jeszcze nie byłam pewna – uśmiechnęła się Hermiona i pomachała mu przed oczyma książką, którą trzymała w rękach. – Dlatego dziś odnalazłam to, czego potrzebowałam, żeby to sprawdzić.
— Książka o historii astronomii? Ale co ma do tego Goethe? Oczywiście, zajmował się optyką i naukami przyrodniczymi, jednak…
— Nie, Harry, tu nie chodzi o to, czym zajmował się Goethe. Biorę pod uwagę tylko samą treść wiersza. Na początku jest mowa o gwiazdach, które rzucają blask. I to na cały świat. Jak myślisz, o czym mowa?
— No, jeśli to nie jest jakaś skomplikowana metafora, to przypuszczałbym, że chodzi o supernowe. Profesor Werner poświęcił im niedawno cały wykład, pamiętasz?
— Pamiętam nie tylko wykład, ale też pewne liczby, które wymienił profesor – odparła Hermiona. – I masz rację, Harry, na pewno mowa o supernowych. Jak często wybuchają w naszej galaktyce?
Harry w ogóle tego nie zapamiętał, umilkł więc, zawstydzony. Hermiona bez słowa podała mu książkę, wskazując wers do przeczytania: „…Przeciętnie w galaktyce Droga Mleczna supernowa wybucha raz na jedno stulecie. Jednakże przed erą teleskopów ich obserwacja była skrajnie trudna. Wszystko wskazuje na to, że w przeciągu czterystu lat przed wybuchem SN 1572 w gwiazdozbiorze Kasjopei nie było ani jednej obserwacji…”.
— No dobrze. I co z tego? – zapytał Harry, nie rozumiejąc.
— To, że w wierszu mowa o dwóch wybuchach, które oddziela trzydzieści lat. Oczywiście, teraz, gdy możemy obserwować nawet odległe galaktyki, do odkryć supernowych dochodzi często. Ale w epoce Goethego był znany tylko jeden taki przypadek.
Hermiona wyprostowała się, napawając się wrażeniem, jakie zrobiła. Harry przez jakiś czas czekał na kontynuację, lecz w końcu poddał się jako pierwszy i zapytał:
— I co to za przypadek?
— Pierwszy wybuch – ten, o którym przed chwilą przeczytałeś – został zaobserwowany w 1572 r. Drugi – trzydzieści dwa lata później, w 1604 r.
— Pewnie masz rację – Harry czuł dziwną mieszankę zachwytu zdolnościami Hermiony i rozgoryczenia własną nieprzydatnością. W końcu doszedł prawie do tego samego wniosku, ale i tak został o krok w tyle, jeśli nie dalej. – A jednak nadal sens tego wiersza jako całości jest dla mnie niejasny. Kim jest ta „młoda parka” i co mają do tego supernowe?
— Parki to boginie losu w panteonie starożytnego Rzymu, tak samo, jak greckie Mojry i skandynawskie Norny. Goethe pisze o nich otwarcie w „Fauście”, pamiętasz? – z nutą niecierpliwości odpowiedziała Hermiona, najwyraźniej szczerze nie rozumiejąc, jak Harry może nie pamiętać czegoś, co czytał. – Najmłodsza z nich wyznacza los nowo narodzonego człowieka. Jak się mówi – „to, co jest mu pisane”. Wygląda na to, że w czterowierszu Goethego mowa o tym, że losy dwóch osób zostały w jakiś sposób powiązane z wybuchami dwóch supernowych. Nietrudno się domyślić, kim są ci ludzie. To oni zaobserwowali i opisali wybuchy supernowych, które dzieliło trzydzieści lat.
— I… znasz ich nazwiska?
— Wszyscy znają ich nazwiska! – odpowiedziała Hermiona ze zdziwieniem. – Supernowa z 1572 r. została zaobserwowana i szczegółowo opisana przez duńskiego astronoma i alchemika Tychona Brahego. Supernowa z 1604 r. – przez niemieckiego astronoma Johannesa Keplera. A wiesz, co w tym wszystkim jest najciekawsze?
Harry, pogodzony już ze swoją rolą biernego słuchacza, podniósł tylko na Hermionę pytające spojrzenie, ta zaś zadała śmiertelny cios:
— Najciekawsze polega na tym, że obaj astronomowie spotkali się w 1600 roku i to nie byle gdzie, a w Pradze! Właśnie w tym okresie, gdy rabin ben Becalel według znanych nam mitów stworzył golema imieniem Josef. Oprócz tego w tym okresie Tycho Brahe był bliskim przyjacielem ben Becalela. O, przeczytaj sam! – Hermiona podała mu książkę z umieszczoną w tekście ramką z biografią Tychona Brahego, lecz Harry tylko pobieżnie rzucił na nią okiem i spojrzał dziewczynie w oczy.
— Hermiono, ty… – nie mógł znaleźć słów, które oddałyby to, co czuł w tym momencie. – Jesteś po prostu niesamowita! – wypalił w końcu, co wywołało lekki rumieniec na jej policzkach.
— I jeśli mam rację – kontynuowała z uśmiechem – to…
— Pewnie, że masz! – z nadmierną zapewne gorliwością wykrzyknął Harry.
— Jeśli mam rację, to Elsa Fries się myli. W mitach o praskim golemie jest co najmniej ziarenko prawdy. A to znaczy, że dalsze poszukiwania klucza trzeba kontynuować właśnie w Pradze.
Harry poniewczasie zdał sobie sprawę, że rozszyfrowanie sensu wiersza wcale nie oznacza rozwikłania całej zagadki. Była to jedynie aluzja do rozwiązania, które być może nadal czeka na swój moment w prastarym mieście, w miłym towarzystwie setek mitów i niestworzonych opowieści. Jednakże oni z Hermioną nie będą już musieli rozwiązywać tej zagadki. W ciągu mniej niż ośmiu godzin będą w Eisenturm. Zbierze się areopag, ich sprawozdanie zostanie uważnie wysłuchane, podziękują im, a zwłaszcza Hermionie, za wykazaną odwagę i pomysłowość, po czym pokażą im drzwi i od tego momentu partia szachów będzie rozgrywać się bez ich udziału.
Zapewne niedługo czarodzieje iluminatów i Ahnenerbe zewrą się w walce na śmierć i życie na ulicach Pragi, usiłując dotrzeć do klucza jako pierwsi. Pewnie będą ofiary, ale iluminaci – Harry miał szczerą nadzieję – odniosą zwycięstwo i w końcu odkryją tę największą tajemnicę, która pozwoli im pokonać odwiecznego wroga i uczynić świat odrobinę lepszym.
Ale teraz to już nie ich sprawa i – choć w jakiś sposób tęsknił za możliwością znalezienia się w centrum niesamowitej przygody – nadal jeszcze zbyt dobrze pamiętał, że prawdziwa przygoda to w pierwszej kolejności krew, pot i łzy, a dopiero potem ewentualne zwycięstwo i dotknięcie tajemnicy. Jaka tajemnica jest warta krwi bliskich osób?
***
Droga do Ingolstadt wydała mu się zaskakująco krótka, nawet mimo kłopotów z przesiadką w Magdeburgu. Zdążyli szczegółowo przedyskutować tematykę „Fausta”, Ahnenerbe, ich agenta wśród iluminatów i własne plany na życie, nie zauważając, jak nieuchronnie zimowe słońce chyli się ku zachodowi. Gdy Harry wysiadł na peron i pomógł wysiąść Hermionie, uśmiechał się beztrosko. Czas spędzony z przyjaciółką działał nań jak narkotyk, a bliskość domu dawała poczucie zwycięstwa. Znaleźli się w wirze prawdziwej walki, uciekli okrutnej nazistowskiej organizacji, przy okazji rozgryźli jedną z zagadek Goethego – wydawało się, że świat leżał u ich stóp.
Pewnie to właśnie euforia, w której był Harry, podążając z Hermioną pod rękę do wyjścia z dworca w Ingolstadt, przeszkodziła mu w porę zauważyć, że ktoś ich śledzi. Dopiero gdy za prowadzącymi na zewnątrz szklanymi drzwiaim zobaczył trzech rosłych, stojących nieruchomo mężczyzn w czarnych płaszczach, patrzących przed siebie bez wyrazu, nagle zdał sobie sprawę, że nic się nie skończyło. Organizacja, która spędziła kilkadziesiąt lat na próbach odgadnięcia szyfru, nie wypuściłaby ich z rąk tak łatwo.
Harry tak mocno ścisnął rękę Hermiony, że ta jęknęła z zaskoczenia, lecz spojrzawszy tam, gdzie on, kiwnęła głową ze zrozumieniem. Stanęli z boku strumienia przechodzących ludzi, robiąc przejście, i rozejrzeli się. Niemal od razu Harry zobaczył jeszcze dwóch obserwatorów, stojących nieco dalej w budynku dworca. Nie próbowali nawet maskować swojej obecności – po prostu stali i przewiercali ich obojętnym wzrokiem, spokojnie czekając na rozwój wydarzeń. To, że agenci Ahnenerbe, jeśli faktycznie to byli oni, nie atakowali od razu, dawało pewną nadzieję – najwyraźniej nie mieli zamiaru zwracać na siebie uwagi otoczenia. A to znaczy, że dopóki dookoła jest wystarczająco dużo ludzi, nic im nie grozi. W każdym razie przez jakiś czas.
— Raczej nie wymkniemy się niezauważeni – powiedział cicho Harry. – Trzeba wezwać na pomoc iluminatów.
— Jak? Do Eisenturm nie zadzwonisz – spochmurniała Hermiona i z rozgoryczoną miną pokręciła głową. – Już dawno powinniśmy byli się zainteresować, jakie Eisenturm ma środki łączności ze światem zewnętrznym. Jeśli to w ogóle możliwe, biorąc pod uwagę Zmrok.
— Teraz są ferie, większość uczniów przebywa poza Zmrokiem. Jeśli poprosić kogoś z nich, żeby poszedł do Eisenturm i zawiadomił…
— Masz numer telefonu do kogokolwiek z nich? – ironicznie uniosła brwi Hermiona.
Harry spuścił głowę z ponurą miną. Zadzwonić na policję? Ale co powiedzą, gdy przyjedzie? Że dziwni ludzie stoją przy wejściu? Był pewien, że każdy z agentów Ahnenerbe okazałby się mieć nienaganną reputację i ważny powód ku temu, by znajdować się na dworcu. Może uciec się do chuligańskiego wybryku z nadzieją, że policja ich samych wsadzi za kratki? Ale stamtąd nadal nie mogliby skontaktować się z iluminatami, a Ahnenerbe w pełni może mieć – i pewnie ma – swoich ludzi w policji, skoro zdołali przedrzeć się nawet do Eisenturm. Jednakże prawie od razu doznał olśnienia i wykrzyknął:
— Zaraz! Potrzebujemy informacji.
Chwyciwszy Hermionę za rękę pociągnął ją do kontuaru ze świecącą powyżej niebieską literą „i”, nie zwracając uwagi na protesty przyjaciółki w związku z tym, że numerów osób prywatnych, a zwłaszcza nastolatków, żadna informacja im nie poda.
— Dobry wieczór! – zwrócił się do siedzącej za kontuarem młodej kobiety, z której twarzy nie schodził dyżurny uśmiech. – Nie mogłaby pani podać nam numeru do kawiarni Erleuchtetengarten? – Zachwycone spojrzenie Hermiony było najlepszą nagrodą za wszystkie przeżyte niedawno męki.
Wcisnąwszy się wraz z Hermioną do najbliższej budki telefonicznej Harry rzucił okiem na obserwatorów. Ci wyraźnie się zaniepokoili. Jeden z nich wyjął z kieszeni płaszcza coś przypominającego krótkofalówkę czy też jeden z tych kosztownych telefonów komórkowych, które coraz częściej można było zobaczyć na ulicach Niemiec, i powiedział coś, patrząc na nich z ukosa.
Harry nie tracąc czasu wybrał numer i zaczął czekać na odpowiedź, słysząc długie sygnały i przestępując z nogi na nogę z niecierpliwości. Długo nikt nie odbierał. Obserwator – ten, który rozmawiał przez krótkofalówkę – zdążył zakończyć rozmowę i, powiedziawszy coś innemu agentowi, skrył się w tłumie. Gdy wreszcie ktoś raczył podejść do telefonu z drugiej strony, okazało się, że to wcale nie właścicielka kawiarni, tylko ktoś z młodszego personelu:
— Kawiarnia Erleuchtetengarten, dobry wieczór! – usłyszał Harry głos najwyraźniej należący do bardzo młodego chłopaka. Przywitawszy się, poprosił do telefonu panią Wunderlich, od razu stykając się z kolejną przeszkodą.
— Jest teraz bardzo zajęta. Duży napływ gości! Może zadzwoni pan później!
— To sprawa życia i śmierci! – nie wytrzymawszy, warknął Harry. – Dosłownie.
— Przepraszam, ale nie mogę…
— Proszę jej powiedzieć, że pilnie potrzebujemy pomocy z Eisenturm – wypalił Harry, lekceważąc kwestię tajności. – Po prostu powiedzieć. Poczekam na linii, niezależnie od tego, co odpowie.
— Pomoc skąd?
— Z Eisenturm, do cholery! Niech pan jej to powie natychmiast! – wybuchnął znowu Harry.
Tym razem osiągnął efekt – dało się słyszeć stuknięcie po odłożeniu słuchawki na stół i szybko oddalające się kroki. W przeciwieństwie do niezbyt bystrego chłopaka właścicielka kawiarni zareagowała natychmiast.
— Sophia Wunderlich przy telefonie – usłyszał Harry, zanim minęła minuta. – Kto potrzebuje pomocy?
— Harry Potter i Hermiona Granger, uczniowie siódmego…
— Pamiętam pana – padła natychmiast odpowiedź. – Co wam się stało?
Harry rzucił Hermionie wieloznaczne spojrzenie i ta zbliżyła ucho do słuchawki.
— Jesteśmy teraz na dworcu, sami – powiedział Harry. – Śledzi nas dwóch mężczyzn, najwyraźniej to agenci Ahnenerbe. Przy wejściu czeka na nas jeszcze co najmniej trzech. Potrzebujemy pomocy, by się wydostać. Mamy ze sobą ważne dokumenty i…
— Proszę mnie uważnie posłuchać. Zawiadomię naszych natychmiast, ale prawdopodobnie nie doczekacie się pomocy szybciej niż za dwadzieścia minut od tego momentu. Postarajcie się pozostawać tam, gdzie jest dużo ludzi i działają kamery monitoringu. Jednakże jeśli będzie wam się wydawało, że chcą was zaatakować, postarajcie sami się ukryć.
— Ale jak…
— Nie skończyłam – przerwała mu pani Wunderlich ze stalowymi nutami w głosie, których Harry nigdy nie spodziewałby się usłyszeć u sympatycznej właścicielki kawiarni. – Najbardziej niezawodnym sposobem ucieczki jest skorzystanie z sieci naszych portali. Na dworcu znajdują się cztery z nich. Na końcu pierwszego peronu, tam, gdzie jest billboard Audi, znajdziecie portal prowadzący do Francji, jest oznaczony kołem. Na końcu drugiego peronu – do Danii, kolejne dwa prowadzą do Czech i Austrii. Jeśli wszczepili wam już implant, możecie przejść przez którykolwiek z nich. Nikt nie będzie w stanie was tam ścigać. Nie odchodźcie daleko od portalu, od razu wyślemy po was swoich ludzi. Teraz… A wy kim jesteście? – jej głos zmienił się gwałtownie i Harry zrozumiał, że nie zwraca się do niego. – Nie wolno tu wchodzić! – jej słowa zagłuszył huk wystrzałów i na linii rozległ się głośny trzask, po którym nastąpił krótki sygnał.
Harry’ego oblał zimny pot. Nie dość, że teraz najwyraźniej nie mogą się spodziewać żadnej pomocy, to na domiar złego przez jego próbę wezwania iluminatów Sophia Wunderlich została napadnięte i teraz prawdopodobnie nie żyje. Iluż jeszcze ludzi wokół niego musi zginąć przez nieznaną jemu samemu rolę? Czując, że łzy napływają mu do oczu, potrząsnął głową i zacisnął zęby. Nie czas na rozklejanie się – jest z nim Hermiona i powinien zadbać o to, żeby nic się jej nie stało, skoro nie jest już w stanie uratować wszystkich pozostałych.
— Chodźmy na perony. Szybciej – powiedział.
Hermiona, której twarz wyrażała przerażenie tym, co się stało, bez szemrania ruszyła za nim. Obserwatorzy gdzieś wyparowali, Harry jednak nie oszukiwał się – pewnie i tak nie spuszczają ich z oka, więc nie należało się zbytnio odprężać. Przeszedłszy przez hol, gdzie mimo późnej pory nadal snuły się tłumy pasażerów i witających, prawie biegiem minęli szeroki korytarz i przeszli w stronę pociągów.
— Najwyraźniej nikt szybko nie przybędzie na pomoc – powiedział Harry, starając się mówić jak najspokojniej – więc po tamtej stronie portalu będziemy musieli długo czekać. Szkoda, że nie ma tu przejścia do Wielkiej Brytanii. Tam można byłoby skontaktować się z Dumbledorem, zrozumiałby… Chociaż, szczerze mówiąc, nie wiem, jak mu ufać po tym, co zrobił.
— Tu jest portal prowadzący do Czech – rzekła Hermiona drżącym głosem. W przeciwieństwie do Harry’ego nie kryła łez.
— Ale po co nam…
— Praga, pamiętasz? Jeśli nie możemy na razie wrócić do Eisenturm, kontynuujmy chociaż to, co zaczęliśmy. Niewykluczone, że w końcu właśnie to nas uratuje.
— Ani kroku dalej!
Odwróciwszy się, zobaczyli jednego ze śledzących. Wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu zagrodził im wyjście z peronu. W ręku trzymał pistolet, z którego mierzył do nich i w żołądku Harry’ego coś ścisnęło się nieprzyjemnie. Obejrzał się szybko – na peronie nie było żywej duszy, nie licząc kilku kolejarzy z drugiej stronu. Pierwszy peron był zapełniony, ale całkowicie odgradzał go od nich stojący przy nim pociąg, tak więc agent nie ryzykował zbytnio. Zwłaszcza, że w razie potrzeby mógłby pewnie otworzyć ogień przy wszystkich. Co teraz robić? Spróbować ogłuszyć agenta zaklęciem?
— Jeśli przyszła wam do głowy genialna myśl, by mnie zaatakować – jak gdyby odczytał jego myśli prześladowca – pamiętajcie: zanim zdążycie wyjąć różdżkę i wypowiedzieć zaklęcie, ja zdążę wystrzelić co najmniej trzy razy. I nie spudłuję.
— Więc czego pan od nas chce? – zapytał Harry, oddalając się o krok od Hermiony, by zdekoncentrować przeciwnika. Szybko rzucił okiem na przyjaciółkę z nadzieją, że ta zrozumie jego plan. Sądząc po tym, że zrobiła krok w przeciwną stronę niż on, zajęcia z taktyki magicznych pojedynków z Quirrellem również dla niej nie poszły na marne.
— Chcę, żebyście skończyli ze swoimi sztuczkami i przeszli do wyjścia awaryjnego, które jest za moimi plecami. Przepuszczę was.
Harry kiwnął głową i ruszył w stronę agenta. „Uwolnijcie swój rozum” – jakby na jawie usłyszał głos Tsao Shu i bez szemrania wykonał jej polecenie. „Powstrzymajcie wewnętrzny dialog” – i wielogłos myśli w jego głowie zastąpiła bezdenna cisza. „Poczujcie przestrzeń”. Czuł przestrzeń i czas. Jego uczuciom było niesamowicie daleko do delikatnego postrzegania Tsao Shu, lecz były w pełni wystarczające do wykonania zadania.
Agent, który miał już dość przenoszenia celownika z jednego na drugie, mierzył teraz wyłącznie do Hermiony, bezbłędnie dostrzegając słaby punkt Harry’ego. Więc właśnie od tej okoliczności trzeba zacząć. „Spróbujcie dosięgnąć swoim umysłem do najbliższej ściany…”. Ściany nie były mu do niczego potrzebne. Interesował go tylko ciężki kawałek metalu, ściskany przez dłoń wroga. Zupełnie blisko. Zimna, gładka powierzchnia. Słaba woń smaru do broni. Teraz! Harry włożył w ten impuls całe swoje siły w nadziei, że zdoła odsunąć pistolet agenta choć odrobinę w bok.
Rezultat jednak przeszedł jego oczekiwania. Agent obrócił się jak fryga, a jego pistolet szerokim łukiem poleciał daleko na tory. Hermiona, nie tracąc ani sekundy, wyciągnęła różdżkę, i, skierowawszy ją w rozwścieczonego przeciwnika, wykrzyknęła:
— Drętwota!
Agent Ahnenerbe bezwładnie potoczył się po peronie, dopóki nie zastygł bez ruchu.
— Biegiem! – krzyknął Harry i co sił w nogach rzucili się ku oddalonemu końcowi peronu, gdzie według słów pani Wunderlich znajdował się portal, którego szukali. Z tyłu dobiegły krzyki, ale Harry się nie odwracał – i bez tego wiedział, co zobaczy. Gdy do celu pozostało około dziesięciu jardów, pośliznął się i omal nie upadł na asfalt, ale jakimś cudem zdołał odzyskać równowagę. Gdzie jest koło oznaczające portal? Nie zdążył w końcu zapytać, jak jest oznaczony i teraz stali na krawędzi peronu, gorączkowo przyglądając się wszystkiemu dookoła, starając się nie patrzeć w stronę trzech mężczyzn w czarnych płaszczach, którzy nieuchronnie zbliżali się do nich od strony wejścia.
I w tym momencie Harry to zobaczył – wyblakły ze starości brązowy krążek zatopiony w asfalcie. Spojrzał na Hermionę i wyciągnął rękę w stronę krążka. Pocisk ze świstem wyrwał kawałek asfaltu z peronu. Chwilę później jasne światła dworca ustąpiły miejsca nieprzeniknionej ciemności. Przemieszczenie dokonało się.
Chapter 15: Rabin
Chapter Text
W miarę przyzwyczajania się wzroku do ciemności nie wydawała się ona już tak gęsta jak na początku. Otaczały ich wyłysiałe drzewa – nie prastare dęby jak wtedy, w albańskim lesie, a posadzone stosunkowo niedawno, z jeszcze cienkimi pniami i delikatną korą. Dziwne kamienne występy zapełniały otaczający teren we wszystkich kierunkach, tworząc regularny białawy deseń pobłyskujący w świetle okien pobliskich budynków.
Złapawszy oddech po niedawnym pościgu i wyszedłszy na teren pozbawiony drzew, rozejrzeli się i Harry poczuł, jak lekki chłód nieprzyjemnie prześliznął mu się po plecach. Kamienne występy okazały się nagrobkami – setkami prastarych, pochylonych i popękanych nagrobków, lekko przyprószonych śniegiem.
— To przecież… – powiedziała Hermiona drżącym głosem. – To przecież stary żydowski cmentarz w Pradze. Widziałam zdjęcia.
Odeszła na bok, starając się nie deptać ledwie wystających z ziemi kamiennych płyt, których było tam niezliczone mnóstwo.
— I dokąd teraz pójdziemy? – zapytał Harry, niezbyt licząc na odpowiedź. – Jeśli tu są iluminaci, to nic nam o tym nie wiadomo. Nie mamy nawet gdzie przenocować.
— To dzielnica Josefov. Tu wszędzie są synagogi. W nich przeważnie nie odmawiają noclegu i posiłku ludziom bez dachu nad głową – odpowiedziała smutno Hermiona.
Harry rozumiał powody jej przygnębienia. W niedawnej przeszłości miała wszystko: kochającą rodzinę, własny dom, Hogwart. I nawet gdy to wszystko runęło, na jakiś czas zyskała nowy dom – Eisenturm, wydający się wtedy niedostępną twierdzą, ostatnim bastionem uporządkowania w morzu otaczającego chaosu. A teraz stoją wśród nagrobków i nie mają nikogo i niczego oprócz siebie. Bezdomni. Zaszczuci. Śmiertelnie zmęczeni.
— Nie wiem, czy nas wpuszczą o tej porze… – pokręcił głową Harry. – Ale nie mamy wyboru. Chodźmy do wyjścia.
Zaczęli przedzierać się przez rzędy nagrobków tam, gdzie za ogrodzeniem migotały światła miasta i z rzadka rozlegał się szum nielicznych samochodów. Iść było trudno – pod warstwą śniegu kryły się odłupane z nagrobków kamienie, a samych pochówków było tu tak gęsto, że czasem trzeba było obchodzić ich rzędy szerokim łukiem.
— Czytałam, że tu jest kilka warstw grobów – z jakiegoś powodu szeptem powiedziała Hermiona. – Gdy nie było już miejsca na nowe pochówki, cały cmentarz zasypano warstwą ziemi i chowano już w niej, wyobrażasz sobie?
Ta informacja wcale nie poprawiła humoru Harry’emu, który westchnął z ulgą, gdy wreszcie udało im się pokonać wszystkie przeszkody i dotrzeć do skraju cmentarza. Niemniej jednak było za wcześnie na radość. Drogę zagrodził im wysoki kamienny mur bez jakichkolwiek szczelin. Nieco z boku widniała żelazna brama, lecz doszedłszy do niej przyjaciele przekonali się, że jest zamknięta na głucho.
— Mam nadzieję, że zadziała – rzekł z powątpiewaniem Harry, przyjrzawszy się masywnej kłódce i wyciągnąwszy różdżkę. – Alohomora!
Kłódka zazgrzytała głucho i brama uchyliła się. Wyszli ostrożnie, nie otwierając jej na oścież i rozejrzeli się dookoła. Na wprost przed nimi, skrzypiąc oponami po świeżym śniegu, przejechał samochód, lecz był on niemal jedynym ruchomym elementem na jasno oświetlonej ulicy, z wyjątkiem kilku spóźnionych przechodniów, nie zwracających na nich najmniejszej uwagi.
— O, ten budynek – Hermiona wskazała w stronę starego, ostro zakończonego budynku o brudnożółtych ścianach i oświetlonych oknach po lewej stronie od nich – to pewnie jedna z synagog… – Zawahała się, patrząc ze zdziwieniem na obiekt swojego zainteresowania.
— Co się stało? – zapytał Harry.
— Ja ją znam! – odpowiedziała Hermiona i jej oczy zabłysły. – To przecież Synagoga Staronowa! Właśnie ta! Nie wiedziałam, że jest tak blisko.
— Staronowa?...
— Synagoga, na której strychu według legendy nadal spoczywają szczątki praskiego golema.
Hermiona odwróciła się, rzucając mu spojrzenie, które wyrażało nieskrywaną fascynację.
— Kiedy ty się zdążyłaś dowiedzieć tego wszystkiego? – Harry był szczerze zdziwiony wiedzą Hermiony.
— No, Harry, przecież to wszyscy wiedzą! Najbardziej znana legenda Pragi, pierwszy raz przeczytałam ją jeszcze w Hogwarcie.
— Cóż, w takim razie trzeba będzie się tam dostać przy okazji – powiedział Harry w zadumie. – Może uda nam się znaleźć…
— Przy okazji? Harry, ta okazja jest teraz. Nie mamy czasu do stracenia. Ahnenerbe pewnie zdoła się dowiedzieć, dokąd prowadzi portal. Jestem pewna, że już jutro tu będą, jeśli nie wcześniej. A teraz możemy dostać się na strych niepostrzeżenie.
— W tej chwili? Ale jak?...
— Chodźmy – odparła twardo Hermiona. – Jeśli dobrze wszystko zapamiętałam, to nie będzie szczególnych trudności.
Trudności jednak się pojawiły, choć z początku wszystko szło dobrze. Obszedłszy synagogę z drugiej strony zobaczyli przytulne podwórko ogrodzone niewysoką żelazną kratą. Hermiona wskazała drzwi znajdujące się wysoko nad ziemią:
— One prowadzą na strych. Właśnie tam musimy się dostać.
Jak dostać się do drzwi strychu – wydawało się oczywiste. Cały rząd żelaznych klamr, zamocowanych na ścianie synagogi, tworzył prowizoryczną drabinę prowadzącą do wejścia – wystarczyło po nich wejść. Problem polegał na tym, że mniej więcej dziesięć stóp nad ziemią te stopnie kończyły się i nie wydawało się możliwym, by dosięgnąć nawet do najniższego z nich.
Hermiona obejrzała się dookoła i wyjęła różdżkę z wewnętrznej kieszeni kurtki.
— Co ty chcesz zrobić? – zapytał Harry z niepokojem. – Ktoś może nas zobaczyć, przecież na tę stronę wychodzą okna…
— A możesz zaproponować coś lepszego? – wzruszyła ramionami Hermiona, celując weń różdżką. – Wingardium Leviosa!
Harry z zaskoczenia niezręcznie machnął rękami i gwałtownie wzbił się w powietrze, po czym, poddając się ruchowi różdżki Hermiony, zbliżył się do ściany Synagogi Staronowej.
— Ej, Hermiono, co ty…
— Złap się za stopień, szybko! – odparła dziewczyna.
Uchwyciwszy się jednej z klamr Harry postawił stopę na najniższej. Podeszwa pośliznęła się na oblodzonym metalu i omal nie runął w dół, utrzymując się tylko cudem i boleśnie rozbijając przy tym kolano. Zaklęcie Hermiony przestało działać i Harry, ostrożnie przestępując z klamry na klamrę, podążał ku drzwiom, ciemniejącym nad jego głową.
— Teraz mnie! – zażądała Hermiona, gdy dosięgnął do gzymsu.
Harry, z trudem przytrzymując się jedną ręką, spełnił jej prośbę i Hermiona wzbiła się w górę, z trudem mieszcząc się koło niego na wąskich stopniach. Dopiero teraz zobaczył, że drzwi na strych stanowią jednolitą drewnianą deskę obitą metalem, pośrodku której widniała gwiazda Dawida. Klamki nie było, śladów zamka – też nie, a zatem otwarcie ich było problematyczne. Można było rozwalić je Bombardą, ale w ten sposób ryzykowali obudzenie całej dzielnicy i znalezienie się w nader niezręcznej sytuacji chuliganów, którzy włamali się do świętego miejsca tutejszych Żydów.
— Alohomora! – postanowił jednak spróbować Harry. Nic się nie wydarzyło. Drzwi nadal mało różniły się od drewnianego fragmentu ściany. Spojrzał bezradnie na Hermionę. Ta zamyśliła się na sekundę, lecz potem wyciągnęła swoją różdżkę.
— Aberto! – zakomenderowała. Drzwi nadal nie poddawały się i Hermiona wyjaśniła:
— To prawie takie samo zaklęcie jak Alohomora, a jednak są drobne różnice, więc pomyślałam… Zaczekaj!
Zmarszczyła czoło, przypominając sobie coś w skupieniu; jej wargi przy tym poruszały się bezgłośnie, wymawiając inkantacje zaklęć. W końcu, odnalazłszy coś w zakamarkach pamięci, Hermiona podjęła decyzję:
— Zasłoń oczy ręką – powiedziała, i – zmrużywszy własne – machnęła różdżką:
— Portoberto!
Rozległ się głuchy trzask – zdaniem Harry’ego zbyt głośny – i we wszystkie strony poleciały drzazgi. Coś spadło z metalicznym zgrzytem po tamtej stronie drzwi. Hermiona ostrożnie popchnęła drzwi z nadal jeszcze dymiącym otworem w okolicy domniemanego zamka i te otworzyły się, skrzypiąc rozdzierająco. Oboje wśliznęli się do środka i zatrzymali się, nie wiedząc, co dalej. Na strychu było ciemno – naprawdę ciemno. Jedyny promień światła, który przeniknął do środka, wpadał przez uchylone drzwi, przez które dopiero co weszli i trudno było dojrzeć cokolwiek we wnętrzu.
— Lumos! – powiedział Harry i niebieskawe światło, wydobywające się z koniuszka różdżki, którą trzymał przed sobą, oświetliło wnętrze strychu.
Przeszedłszy w głąb pomieszczenia poczuli narastające rozczarowanie. Na strychu nie było nic. Właściwie coś niecoś było – wielopoziomowe regały z pożółkłymi ze starości książkami, zwinięte arkusze ni to papieru, ni to pergaminu, kilka świeczników, rozlatujące się skrzynie z filakteriami i oczywiście pokrywająca to wszystko gruba warstwa kurzu. Jednakże nie było dosłownie niczego, co choćby odrobinę mogło przypominać golema lub jego szczątki.
— Może go gdzieś przewieźli… – powiedziała Hermiona bez szczególnego przekonania.
— Albo legendy po prostu kłamią – wzruszył ramionami Harry. – Być może Elsa Fries ma rację przynajmniej co do tego, że tu po prostu niczego nie znaleziono. W tej synagodze też pewnie szukali. Powinniśmy byli pomyśleć o tym wcześniej, zanim się tu włamaliśmy.
— Czytałam legendę o tym, że jeszcze w latach drugiej wojny światowej dostał się tutaj jakiś nazista – wymamrotała Hermiona. – Podobno spotkał tu…
Rozległo się pstryknięcie i w oczy uderzyło ich jaskrawe elektryczne światło. W panice odwrócili się w kierunku, skąd dobiegał dźwięk, odruchowo wystawiwszy przed siebie różdżki. Przy wewnętrznych drzwiach, prowadzących najwyraźniej do położonych niżej pomieszczeń synagogi, stał niewysoki, suchy mężczyzna około pięćdziesiątki, w mocno wytartej marynarce i jarmułce, spod której wystawały rozczochrane, siwe, kręcone włosy. Patrzył na nich z dziwną mieszanką pełnej znużenia irytacji i pogodzenia się z losem. „Jakby na ukochanego kota, który po raz dwudziesty zwędził swojemu panu kiełbasę” – mignęło dziwne porównanie w głowie Harry’ego. Szybko schowali różdżki, Harry wymamrotał przy tym „Nox!”, by zgasić magiczne światło, chociaż nie miało to już zbytniego znaczenia – nowo przybyły i tak wszystko widział. Przeniósł wzrok na zniszczony zamek drzwi na strych, z rozgoryczeniem pokręcił głową, westchnął i odsunął się, otwierając im przejście do synagogi:
— Proszę. Tędy znacznie łatwiej zejść – powiedział czystą angielszczyzną z prawie niezauważalnym słowiańskim akcentem.
— Proszę nam wybaczyć! – powiedziała Hermiona. – Wszystko naprawimy, słowo honoru! Niech pan nam da po prostu pięć minut i…
— Swoimi diodowymi latareczkami oczywiście? – Żyd pokiwał głową ze zrozumieniem. – Innym razem. Nie pierwszy raz musimy naprawiać te drzwi. Niestety, nikt nie słucha moich rad, by udostępnić strych turystom, więc od czasu do czasu ktoś tu się włamuje. Ale jeśli się pospieszycie, to uda wam się uniknąć nieprzyjemnego tłumaczenia się przed ważniejszymi niż ja osobami.
Harry bez szemrania skierował się w stronę wyjścia ze strychu, pociągnąwszy za sobą Hermionę.
— A… kim pan jest? – zapytał, od razu czując, jak głupie pytanie zadał.
— Golemem, oczywiście – spokojnie odpowiedział człowiek w jarmułce, a w jego oczach błysnęły łobuzerskie iskierki. – No, wiecie. Golem Josef, obrońca Żydów. Czyż nie jego spodziewaliście się tu znaleźć?
Harry poczerwieniał i spojrzał z wyrzutem na Hermionę, która w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami. Również wyglądała na mocno zakłopotaną.
— Mam na imię Hermiona – powiedziała poważnie. – A to mój przyjaciel Harry. Nie chcieliśmy psuć wam drzwi, po prostu nie widzieliśmy innego sposobu. To… dla nas bardzo ważne. Od tego, co zdołamy znaleźć, zależy życie wielu ludzi.
— Ershe.
— Co? – zapytali unisono Harry i Hermiona.
— To nie przekleństwo, to moje imię. Ershe Shirman, rabin. Wykładam Misznę w tutejszym bet-talmudzie, kłócę się z talmudystami o Kabałę, przeprowadzam comiesięczne wycieczki od strychu do wyjścia dla turystów, którzy tam przypadkiem wlecieli.
Ershe machnął ręką, zachęcając ich, by poszli za nim i zniknął w drzwiach. Harry podążył za nim, słysząc za plecami ciche „Reparo!”, którym Hermiona usunęła skutki ich pojawienia się na strychu. Zeszli po schodach na parter, przeszli obok siedzącego nad zwojem Tory rabina, który nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, zapisując coś w opasłym brulionie, przeszli przez salę pełną ludzi nawet o tak późnej porze i skierowali się do wyjścia.
— Ale my nie wlecieliśmy tam przypadkiem… – zaczął Harry, znów czując się głupio, że narozrabiali.
— Nawet nie wiem – powiedział Ershe, niespiesznie otwierając przed nimi żelazne drzwi wejściowe synagogi. – Moim zdaniem, żeby dotrzeć na strych, umiejętność latania nie przeszkodzi. Żeby dotrzeć do hotelu o tej porze – też nie, więc powodzenia.
— Nie zatrzymaliśmy się w hotelu… – zaczęła już Hermiona, lecz Harry szarpnął ją za rękę i umilkła. – Tak więc, jeszcze raz przepraszamy i do widzenia – zakończyła niezręcznie.
Ershe zatrzymał się w drzwiach i obrzucił ich dobrodusznie zakłopotanym spojrzeniem.
— Przyjezdni, ale nie zatrzymali się w hotelu. Nie turyści, ale włamali się do synagogi w poszukiwaniu golema. Uczniowie, ale zdołali wejść po stromej ścianie i zniszczyć żelazny zamek nie gorzej niż wprawni agenci Mosadu. Kim wy naprawdę jesteście, młodzieży? – zapytał. – Uczniami elitarnej szkoły dla superbohaterów?
— Jesteśmy… – Harry mimo woli uśmiechnął się na myśl, jak bliski prawdy okazał się Ershe. – Przepraszam, nie możemy tego panu powiedzieć.
— No dobrze – wzruszył ramionami tamten. – Każdy ma swoje tajemnice. Ja na przykład ukrywam swój wiek, żeby mnie nie wysłali na emeryturę. Macie gdzie przenocować?
— My… Coś znajdziemy – odpowiedział Harry wymijająco.
— A zaczekajcie tu na mnie – powiedział Ershe i znów wszedł do synagogi, zamykając za sobą drzwi. Harry i Hermiona spojrzeli po sobie, lecz spełnili prośbę rabina. Ten po pięciu minutach znów pojawił się w drzwiach, ubrany już w płaszcz i z niedużą torbą na ramieniu.
— Mam tu niedaleko samochód. Możecie przenocować w moim skromnym domostwie. Zbędnych pytań zadawać nie będę, ale mogę odpowiedzieć na wasze. Bo przecież macie pytania? Nie wyobrażacie sobie, ile różnych rzeczy można się dowiedzieć, nie psując przy tym żadnych drzwi.
Znów spojrzawszy po sobie Harry i Hermiona ruszyli za nim po skrzypiącym śniegu za róg synagogi. Hermiona całą swoją postacią demonstrowała poważne wątpliwości w to, że podjęli prawidłową decyzję. Harry w milczeniu wyciągnął z wewnętrznej kieszeni plik papierów, które znaleźli przy obszukaniu nieboszczyka na Brockenie, i otworzył stronę z tekstem po hebrajsku. Zdecydowanie potrzebowali pomocy choćby w tym i Hermiona po krótkim namyśle twierdząco kiwnęła głową.
Samochodem Ershe okazał się niesamowicie przedpotopowy sedan z plamami rdzy, którego modelu nie dało się określić. Ostrożnie ulokowali się na przesyconym zapachem benzyny tylnym siedzeniu, od czego to groźnie zaskrzypiało i przechyliło się w bok. Właściciel pojazdu usiadł za kierownicą i przystąpił do przeprowadzania skomplikowanego rytuału, przerywając swoje czynności przytłumionymi okrzykami po hebrajsku, uderzeniami pięścią w deskę rozdzielczą i krótkimi modlitwami do Najwyższego. Ten ostatni w końcu wysłuchał wezwań swojego sługi i silnik niechętnie zacharczał, po czym samochód zatrząsł się jak w gorączce.
— A… pańska rodzina nie będzie mieć nic przeciwko nieznajomym w domu? – zapytał Harry, by przerwać niezręczne milczenie. Oczy Ershe w lusterku wstecznym na moment zmrużyły się boleśnie, lecz jego głos zabrzmiał absolutnie spokojnie.
— Cała moja rodzina to regały ze sfatygowanymi książkami i stosy bezużytecznego chłamu. Na pewno nie będą przeciw, jeśli tylko nie postanowicie zrobić generalnego sprzątania.
Zatrzymali się w starej, lecz nad podziw czystej i zadbanej dzielnicy, i Ershe poprowadził ich przez nieduże podwórko do drzwi klatki schodowej. Najgorsze obawy Harry’ego nie potwierdziły się – klatka schodowa nie była pomazana graffiti, na podłodze nie wznosiły się wieloletnie stosy petów i potłuczonych butelek, co nierzadko można zobaczyć w zrujnowanych domach, a z zapachów dawał się wyczuć tylko lekki aromat jakiegoś posiłku, w ogóle nie nasuwający niemiłych skojarzeń. Zaprowadziwszy ich na pierwsze piętro rabin z nieoczekiwanie głośnym zgrzytem otworzył obite wytartą skórą drzwi i wszedł pierwszy.
— W salonie jest kanapa i fotel, który można rozłożyć, więc miejsca wystarczy – powiedział, zatrzaskując za nimi drzwi. – Jeśli was to ciekawi, są tam prawie wszystkie moje książki. Historia Pragi, kilkadziesiąt wariantów legendy o Maharalu i jego golemie, zresztą literatury pięknej też jest pod dostatkiem. Jeśli macie bezsenność, będzie czym zabić czas. Zjecie ze mną kolację? – zmienił nieoczekiwanie temat.
Zaledwie zasiedli do prostego posiłku Harry zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny. Nie trzeba było mu powtarzać dwa razy – wraz z Hermioną łapczywie rzucili się na zaproponowaną im zupę z soczewicy i przez pierwsze pięć minut późna kolacja mijała w całkowitym milczeniu, przerywanym jedynie od czasu do czasu przez brzęk łyżek.
— Panie Shirman – zaczął już Harry, gdy burczący groźnie żołądek nieco się uspokoił. – Chcieliśmy…
— Jestem po prostu Ershe, a nie jakiś prezes korporacji – przerwał mu rabin i po krótkiej pauzie dodał: – A szkoda.
— Panie Ershe – powtórzył Harry posłusznie, rzuciwszy krótkie spojrzenie na Hermionę – mamy ze sobą dokument po hebrajsku. Czy mógłby pan go dla nas przetłumaczyć? – Oddzielił właściwą kartkę od pliku brudnych papierów i podał ją gospodarzowi, zdążywszy zobaczyć, jak rozszerzają się jego oczy, gdy spojrzał na plamy zaschniętej krwi na papierze. Ershe wziął kartkę, rzucił na nią okiem i zastygł w bezruchu.
— Skąd to macie? – zapytał zmienionym głosem.
— To należało… do pewnego człowieka, który niedawno został zabity w Niemczech – odpowiedziała Hermiona.
Ershe popatrzył na nią uważnie i, przechyliwszy głowę w bok, zacisnął wargi. Potem oparł się na krześle i powiedział:
— Ten list… Właściwie to kopia pewnego bardzo starego listu. Znałem człowieka, który go napisał. Był więźniem Auschwitz – nie przeżył, ale udało mu się przekazać wieści swoim. Jak wy się wplątaliście w tę historię? Najciemniejsze strony naszej historii – zszokowany, pokręcił głową.
— Nie wolno nam o tym opowiadać, panie Ershe – niemal z żalem odpowiedziała Hermiona. – Chętnie podzielilibyśmy się z panem tą całą historią, ale…
— Wierzcie mi, umiem zachowywać cudze tajemnice. Gdybyście tylko wiedzieli, ile z nich osiadło w tym pojemniku przez całe moje życie – postukał palcem w swoją czaszkę z nieoczekiwanie dźwięcznym odgłosem. – Ale oczywiście nie nalegam. Chcecie poznać treść listu?
Oboje synchronicznie kiwnęli głowami, nie spuszczając oczu z gospodarza. Ten, wzruszywszy ramionami, znów wziął kartkę do ręki i zaczął czytać:
Witam, mój przyjacielu. Wybacz, że nie nazywam Cię po imieniu – ktoś może przejąć list, a wtedy miałbyś kłopoty. Mi też zostało już niewiele: z dwudziestu Żydów w naszym baraku przeżyło tylko trzech, łącznie ze mną. Jestem za słaby i nie mogę chodzić, ale dwaj pozostali spróbują uciec tej nocy – to właśnie oni dostarczą list, jeśli im się poszczęści.
Wiem, stary, że i tak niezmiernie nam pomagałeś, a poradzenie sobie z tym wszystkim nie jest nawet na twoje siły, więc nie proszę o pomoc. Ale być może ta informacja okaże się przydatna. Dziś rano przyjechał do nas po raz trzeci Himmler we własnej osobie – mówili, że to inspekcja. W rzeczywistości przyciągnął ze sobą całe stado stukniętych okultystów z Ahnenerbe; wyglądają na esesmanów, ale z dziwnymi naszywkami w kształcie koła ze złamanymi promieniami. Urządzali nad nami te swoje obrzędy z pentagramami, galimatiasem run i recytowaniem zaklęć. Wielu naszych umarło na moich oczach. Przyjacielu, nigdy nie wierzyłem w te wszystkie czarodziejskie abrakadabry, ale nie mogę nie wierzyć własnym oczom. Myślę, że to najprawdziwsza magia, więc Ty miałeś rację, a ja się myliłem.
Najważniejsze jest to, że usłyszałem, o czym mówili. O tym, że przywieźli najlepszych specjalistów, by poszukiwać sekretnej wiadomości, którą Johann Wolfgang von Goethe jakoby zaszyfrował w tekście „Fausta” i że wskazuje ona na miejsce położenia pierwszego Źródła – myślę, że właśnie tego, o którym opowiadałeś. Mówili też o tym, że wszystkie Źródła powinny leżeć na jednej linii. I o Tobie też wspominali! Stary, bądź ostrożny, dobrze? Już znaleźli coś w Albanii i teraz zostały im dwa kroki do celu, jak twierdzi ten rzeźnik.
Twój przyjaciel Salman
P.S. Tak właśnie wyglądały ich naszywki. Gdzie ja już mogłem widzieć ten symbol?
Ershe umilkł, trzymając w ręku list, potem złożył go i oddał Harry’emy. Po jego twarzy trudno było domyślić się emocji, jakie go ogarnęły – wydawał się spokojny, nawet beznamiętny. Potem, jak gdyby nigdy nic, zaczął pić herbatę. Harry nie spieszył się, by przerywać milczenie, bojąc się, że okaże się nietaktowny – i tak przetłumaczony przed chwilą dokument zmusił gościnnego gospodarza do wspomnień, do których z pewnością ten wolałby nie wracać.
— Do kogo był adresowany list, panie Ershe? – zapytała cicho Hermiona.
— To stara historia – beznamiętnie odezwał się zapytany, odstawiając filiżankę na stół. Dyskutować o treści listu najwyraźniej nie zamierzał. – Co za różnica teraz? Moi drodzy, lepiej powiedzmy już sobie dobranoc. Obawiam się, że będziemy musieli wcześnie wstać – w każdym razie ja. W synagodze nie przepadają za mną i jeśli jeszcze do tego się spóźnię, nie pomoże to mojej nieźle już zszarganej reputacji.
— Dlaczego za panem nie przepadają? – zapytał Harry ze zdziwieniem. Ershe wydawał mu się wcieleniem dobroduszności i nieszkodliwości – dziwne, że taki człowiek mógł wywoływać u kogoś negatywne uczucia.
— Kiedy człowiek tak długo rzuca się innym w oczy, to ktokolwiek będzie miał go śmiertelnie dość – odparł Ershe. – Fakt, w moim przypadku ostatnią kroplą stało się moje zapewne zbyt liberalne ogłoszenie, w którym zapraszałem do bet-talmudu. Że jakoby chętni będą mogli zapisać się do światowego spisku żydowskiego, dostaną zniżkę w szabat i tak dalej.
Harry omal nie zakrztusił się herbatą, Hermiona parsknęła, a potem, nie wytrzymując, roześmiała się, opierając się na krześle. Ponura atmosfera znikła bez śladu. Przez chwilę Harry’emu wydawało się, że goszczą wraz z Hermioną u jakiegoś dalekiego wujaszka, którego znają od dzieciństwa, a nieprzyjazny świat, naszpikowany agentami Ahnenerbe, rytualnymi zabójstwami i śmiercionośnymi tajemnicami nieco się odsunął.
— Poważnie? – zapytał Harry, gdy przestał kaszleć.
— Jestem uosobieniem powagi, przecież widzicie – bez mrugnięcia okiem odpowiedział Ershe. – A co do tego, żeby pójść spać, też byłem poważny.
Miało to sens. Harry i Hermiona życzyli rabinowi dobrej nocy i udali się do przeznaczonego dla nich pokoju, gdzie oprócz innych rzeczy faktycznie znaleźli imponującą bibliotekę. W przeciwieństwie do tego, co widzieli w piwnicy „Nocy Walpurgii”, tu książki zdecydowanie były traktowane jak należy. Spojrzenie Hermiony od razu nabrało ciepła na widok starannie posortowanych według tematyki książek, stojących za szklanymi drzwiczkami na regałach, na których nie było nawet śladu kurzu.
— Zostawię „Historię obserwacji” tutaj – powiedziała, podczas gdy Harry rozkładał sobie fotel. – Teraz ta książka raczej nie będzie nam potrzebna. A coś niecoś z historii Pragi właśnie by mi się przydało.
Rzuciwszy okiem na rzędy książek zatrzymała się na masywnym ilustrowanym przewodniku, na którego obwolucie widniała słynna Brama Prochowa – nieoficjalny symbol Pragi.
— Przespałabyś się lepiej, Hermiono – powiedział Harry z troską, przykrywszy się kocem. – Widzę przecież, że padasz z nóg.
Hermiona kiwnęła głową z roztargnieniem, ale nic nie odpowiedziała. Jej uwagę pochłaniała już książka, z którą położyła się na kanapie, i Harry, wzruszywszy ramionami, zamknął oczy. Sen przyszedł od razu i nie był przyjemny.
***
Harry patrzył na świat jakby z dołu, a rozmyte obrazy przesuwały się przed nim. Coś przypominającego drewniane kraty ograniczało mu swobodę ruchów, ale poza tym była jeszcze jego własna słabość. Ręce i nogi nie były mu posłuszne, a dobiegające doń dźwięki głosów dawały echo jak w żelaznej beczce.
— …On ostatecznie wymknął się spod kontroli – mówił ktoś, czyj głos wydawał się Harry’emu podejrzanie znajomy, mimo wszelkich zniekształceń. – I wiem, że podejmie nową próbę. Jeśli nie chcesz nosić tego symbolu na sobie, rozumiem cię, ale pomyśl o Harrym. Moc Czarnego Słońca obroni go, gdy nadejdzie czas.
— Prędzej splami! – odpowiedział mu gniewnie męski głos. – Odejdź! My sami…
— Nie! – zaprzeczył mu trzeci głos, należący do kobiety. – Ja… Zgadzamy się. Nałóż ochronę i niech się dzieje, co chce.
A potem w jego polu widzenia wypłynęła sylwetka człowieka, który wyciągnął ku niemu płonące fioletowym płomieniem palce i głowę Harry’ego wypełnił palący ból. Jęknął, zatrząsnął się w konwulsjach i wyrwał się z objęć snu.
***
Harry nadal leżał na rozkładanym fotelu w salonie Ershe. Jego nogi zaplątały się w koc, głowa opierała się o twardy podłokietnik, przez co kark zdrętwiał w odczuwalny sposób. Obróćił się w lewo. Na kanapie, położywszy książkę na stoliku obok, mocno spała Hermiona, nie wyłączywszy w końcu lampy na stole. Jej twarz była beztroska i żadne straszne sny nie zakłócały jej spokoju.
Harry bezdźwięcznie zsunął się ze swojego fotela, podszedł do kanapy i ostrożnie przysiadł na jej brzegu. Hermiona poruszyła się i rytm jej oddechu nieco się zmienił. Harry wyciągnął rękę i leciutko pogłaskał miękkie kasztanowate włosy. Potem, idąc za porywem serca, pochylił się i dotknął ustami jej skroni.
— Dobranoc, Hermiono – wyszeptał. – Kocham cię.
Zdawało mu się, że po jej wargach prześliznął się ledwie zauważalny uśmiech.
Chapter 16: Nauczyciel i uczeń
Chapter Text
— Niepotrzebnie rzuciliśmy się biegać po mieście, nie ułożywszy wcześniej planu działania – z niezadowoleniem powiedziała Hermiona po czterech godzinach bezowocnego błądzenia od jednego praskiego zabytku do drugiego. – To przecież oczywiste, że żadna tajemnica nie leży na wierzchu, sam Goethe o tym mówił… – Urwała i zamyśliła się o czymś głęboko.
Harry zaczynał podejrzewać, że Hermiona ma rację, choć rankiem, gdy Ershe poczęstował ich wegetariańskim śniadaniem i pojechał do synagogi, sytuacja wydawała mu się diametralnie inna. Faktycznie, agenci Ahnenerbe mogą pojawić się lada chwila, a gdyby tajemnicę można było rozwikłać siedząc w domu i wertując książki, dlaczego do tej pory nikt tego nie zrobił? Namówił Hermionę, by wziąć ze sobą kolorowy przewodnik i obejść wszystko, co miało jakikolwiek związek z Tychonem Brahem i Keplerem, a zarazem i z ben Becalelem.
W praktyce zadanie okazało się niewykonalne w ciągu jednego dnia, a na nic innego, oprócz powierzchownych oględzin zabytków, tablic pamiątkowych i „domów, w których kiedyś mieszkał i pracował N” nie mogli sobie po prostu pozwolić, by nie zwracać na siebie uwagi. Dlatego tym razem Harry nie oponował, tylko z powątpiewaniem wzruszył ramionami. Ciągle jeszcze niepokoił się w związku ze swoim porannym telefonem do Erleuchtetengarten, który mógł zostać wyśledzony. Fakt, że nikt nie odebrał, Harry dzwonił zresztą z automatu, odszedłszy jak najdalej od domu Ershego, ale jednak…
— Myślę – kontynuowała Hermiona – że naszym głównym błędem jest to, że szukamy z niewłaściwej strony. Podpowiedź, którą znaleźliśmy na Brockenie, nie wskazuje na tajemnicę. Jest ona kluczem do zrozumienia „Fausta”, a w tym do tej pory nie posunęliśmy się ani trochę naprzód. I nic dziwnego – co najmniej dwie potężne organizacje przez kilkadziesiąt lat usiłowały rozgryźć ten szyfr. Gdzie tam ja…
— Nie doceniasz samej siebie, Hermiono – uśmiechnął się Harry. – Poza tym teraz mamy klucz.
— Oni też mają – pokręciła głową. – Nie zdziwię się, jeśli już tu są.
Minęli klasztor na Strahovie, który Hermiona obrzuciła długim spojrzeniem, mamrocząc, że trzeba by przy okazji odwiedzić jego gigantyczną bibliotekę. Przeszli przez ulicę i na wprost zobaczyli zabudowania gimnazjum Johannesa Keplera.
— Co ty chcesz tam znaleźć? – zapytał zdumiony Harry. – Przecież to tylko nazwa!
— Nie wiem, Harry – odparła Hermiona z nutkami rozpaczy w głosie. – Możesz zaproponować coś lepszego? Byliśmy już w legendarnym „domu Fausta” i w kościele przed Tynem, byliśmy na grobie ben Becalela… Hmm.
— Domyślasz się czegoś? – zapytał Harry, rzuciwszy okiem na jej skupioną twarz.
— Po prostu pomyślałam… Goethe pisał, że prawda nie leży na wierzchu. Może sugerował, że jest ukryta pod ziemią? Popatrz sam – wszystkie trzy interesujące nas osoby leżą już w grobach i na trzy groby znamy położenie dwóch. Ben Becalel, czyli Maharal z Pragi – na Starym Cmentarzu Żydowskim. Tycho Brahe – w kościele przed Tynem.
— A Kepler?
— Kepler jest pochowany na cmentarzu w Ratyzbonie, to całkiem niedaleko od Ingolstadt. Ale podczas wojny trzydziestoletniej ten cmentarz został całkowicie zrujnowany i jego grobu już się nie odnajdzie. Pozostaje dowiedzieć się, który z trzech grobów…
Zastygła w bezruchu, patrząc gdzieś w prawo. Harry spojrzał w tę stronę, ale nie zobaczył nic oprócz maleńkiego skwerku, pośrodku którego wznosiła się kompozycja rzeźb: Tycho Brahe i obok jego uczeń, Johannes Kepler. Niczego szczególnego w tych posągach nie było. Harry widział już ich fotografię w przewodniku.
— Mój Boże… – powiedziała Hermiona z przejęciem. – Czyżby to… To przecież oni!
— No tak – wzruszył ramionami Harry. – Tycho Brahe i…
— Nie, nie rozumiesz! – sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki, gdzie miała ze sobą „Fausta”, w którego zagłębiała się od czasu do czasu. Wyjąwszy książkę, podetknęła ją Harry’emu pod nos, zmuszając go do odsunięcia się. – Spójrz na ilustrację!
Na okładce „Fausta” widniała wspaniała litografia Friedricha Schlicka „Faust i Wagner na spacerze”. Tylko ślepy nie zauważyłby rzucającego się w oczy podobieństwa.
— Oni… są podobni do siebie – wymamrotał Harry.
Hermiona pokiwała głową z entuzjazmem.
— I nie chodzi o zewnętrzne podobieństwo – powiedziała. – Ono pewnie było czystym przypadkiem. Za to to naprowadziło mnie na myśl. Popatrz sam: Faust był nie tylko uczonym, lecz także mistykiem, alchemikiem, czarnoksiężnikiem, przyjaźnił się z Mefistofelesem, a pod koniec poematu zamieszkał we własnym pałacu nad brzegiem morza, gdzie zajmował się realizacją dzieła swojego życia. A jego uczeń Wagner – to naukowiec gabinetowy, dokonujący odkryć na koniuszku pióra.
— I uważasz, że… – Harry spróbował uchwycić jej myśl.
— Tak! Dokładnie to samo można powiedzieć też o naszych astronomach. Tycho Brahe był astrologiem i alchemikiem o złowieszczej reputacji, o którym jego współcześni mówili, że zaprzedał duszę diabłu. I wyobraź sobie, on też zbudował prawdziwy pałac nad morzem, na wyspie Ven, który nazwał Uranienborgiem – „Niebiańskim Zamkiem”. Właśnie tam zajmował się astronomią – dziełem swojego życia. Pamiętasz jego biografię w „Historii obserwacji”? W przeciwieństwie do niego Johannes Kepler nie pasjonował się magią, lecz był skupiony na czystej nauce, mimo, że zarabiał na życie układaniem horoskopów. Jak mogłam nie zauważyć od razu tego, co oczywiste?
— Więc ta srebrna płytka z wierszem Goethego była potrzebna tylko po to, by naprowadzić nas na to podobieństwo?
Entuzjazm Hermiony udzielił się także Harry’emu, który teraz gorączkowo obmyślał ich dalsze kroki w świetle nowej informacji. Jednakże pierwszy wniosek wprawił go w zakłopotanie.
— Hermiono, ale co to nam daje? – zapytał. – Poważnie, odkryłaś niesamowitą wskazówkę i jestem pewien, że masz rację… ale co dalej?
— Dalej – przeczytać „Fausta” na nowo i spróbować przełożyć dzieje bohaterów poematu na to, co działo się w życiu naszych astronomów. Być może to da nam klucz. Hmm… Klucz.
— Klucz?
— Tak jest – kiwnęła głową Hermiona, nawet nie próbując wyjaśnić swojej zagadkowej uwagi. – Harry, musimy wrócić do domu pana Ershego. Będzie nam potrzebna jego pomoc. I wiesz, myślę, że warto byłoby wszystko mu opowiedzieć. Nie jesteśmy już w Hogwarcie i ten idiotyczny statut tajności tylko związuje nam ręce.
Przez całą drogę Hermiona budowała hipotezy odnośnie prawdziwego sensu „Fausta”, raz po raz przechodząc ze stanu burzliwego entuzjazmu wywołanego przez nowy pomysł do rozczarowania nieścisłościami niezmiennie pojawiającymi się w pomysłach. Harry próbował podtrzymywać rozmowę, jednakże nie był w stanie robić tego wystarczająco kompetentnie. Co gorsza, jego myśli co chwila wracały do snu, który nawiedził go tej nocy. W przeciwieństwie do innych nocnych koszmarów ostatnich miesięcy ten wydawał się nad podziw znajomy – jak gdyby nie był snem, a wspomnieniem.
Co się z nim dzieje? Chętnie przypisałby swoje nocne widzenia efektom ubocznym odrodzenia w ciele golema, jednakże Hermiona nie cierpiała na nic podobnego. Czy nie mogło się zdarzyć, że jego własny golem był wcześniej nosicielem osobowości kogoś innego? Czy ktoś pokroju Voldemorta nie mógł próbować wniknąć w niego podczas rytuału, tak, jak stało się kiedyś z kopią Quirrella? Harry wzdrygnął się, przypomniawszy sobie rezultat tego procesu. Jeśli i jego czeka ta przerażająca metamorfoza, to… Nie mógł nawet sobie wyobrazić, jak postąpić w takim przypadku – skończyć ze sobą czy jednak dzielić ciało z obcą osobowością. Zresztą, czy miałby wybór, gdyby wszystko zaszło tak daleko? Nawet osobowość Quirrella nie zdołała się temu przeciwstawić.
Gdy przeszedłszy przez prawie całe Stare Miasto znów dotarli do domu Ershego. Harry pomyślał, że takiej ilości pieszych wycieczek, jak na tych, nazwijmy to, feriach, nie robił jeszcze nigdy w życiu. Nogi bolały go ze zmęczenia, jednakże nie bez zadowolenia stwierdził, że zaczyna się przyzwyczajać do wysiłku fizycznego ostatnich dni. Hermiona, ku jego niemałemu zaskoczeniu, w ogóle demonstrowała cuda wytrzymałości i siły woli – przez cały ten czas nie usłyszał od niej ani jednej skargi.
Otworzyli drzwi kluczem, który zostawił im Ershe; zdaniem Harry’ego gospodarz zademonstrował po prostu niesamowitą łatwowierność, jednakże to w dziwny sposób harmonizowało z tym wszystkim, czego zdążyli się dowiedzieć o osobowości rabina. Wszedłszy do salonu Hermiona od razu ulokowała się na kanapie w towarzystwie stosu książek, wśród których oprócz „Fausta” Harry dostrzegł „Osobistości średniowiecznej Pragi”, „Życie i prace Maharala z Pragi”, „Golem z Pragi. Opowieści z żydowskiego getta”, „Zarys historii europejskiego renesansu”, „Kroniki wojny trzydziestoletniej”, a nawet „Apokryfy Starego Testamentu”. Zapytał już, czy może w czymś pomóc, lecz Hermiona machnęła tylko ręką z wyraźnym niezadowoleniem, by nie przeszkadzał.
Poczuwszy bolesne ukłucie urazy Harry zaczął samodzielnie przeglądać regały z książkami. W głębi duszy świetnie rozumiał, że Hermiona wcale nie chciała go obrazić – po prostu, pogrążywszy się bez reszty w tekście, czasami traciła kontakt z otoczeniem. A jednak uraza nie chciała ustąpić, sprawiając, że znów i znów czuł się niezasłużenie obrażony.
— Harry! – głos Hermiony oderwał go od przyglądania się grzbietom książek. – Chyba to znalazłam.
— Rozgryzłaś szyfr? – Harry był zdziwiony, ale nie za bardzo – uznał był już za oczywisty fakt, że dla jego przyjaciółki w tej sferze nie ma nic niemożliwego.
— No, niezupełnie. Ale mam sensowną hipotezę. Możemy ją sprawdzić, ale dodatkowe informacje też nam nie zaszkodzą. Na szczęście one na pewno nie są tajne.
Hermiona zebrała wszystkie książki, z którymi pracowała, w stosik na ławie i podeszła do Harry’ego, otwierając „Fausta”.
— O, zobacz… – zaczęła, ale w tym momencie zamek, jak zwykle, zazgrzytał głośno i trzaśnięcie drzwi obwieściło powrót gospodarza. Wyjaśnienia trzeba było odłożyć.
— No, jak, poszukiwacze zaginionej arki – zwrócił się do nich Ershe, wchodząc do salonu. – Macie coś nowego?
— Coś niecoś mamy – odpowiedziała skromnie Hermiona. – Poza tym potrzebujemy pańskiej konsultacji, panie Ershe. I dlatego musi pan wiedzieć, z czym mamy do czynienia.
— W takim razie proszę do stołu – uśmiechnął się rabin. – Cóż może być lepszego niż ujawnienie kilku strasznych tajemnic przy kolacji?
Pierwsze chwile przy stole upłynęły w milczeniu; ani Harry, ani Hermiona nie wiedzieli, od czego zacząć rozmowę, która może wywrócić obraz świata przeciętnego człowieka do góry nogami. Harry zebrał się na odwagę:
— Panie Ershe, być może nam pan nie uwierzy, ale magia istnieje. Prawdziwa.
— Wiem – skinął głową rabin. – I co dalej?
— Wie pan?
— Jestem specjalistą od Kabały, więc muszę wiedzieć. A jak się przeżyło tyle lat w Pradze i dowiedziało się tyle o historii tego miasta trudno zaprzeczać czemuś oczywistemu. W czasach Rudolfa II znajdowała się tu nieoficjalna stolica wszystkiego, co nieziemskie. Magowie, alchemicy, astrolodzy i, co tu dużo mówić, pierwszorzędni szarlatanowie z całego świata… Dlatego, moi drodzy, wycieczkę zapoznawczą możecie śmiało pominąć – istnieniem magii mnie nie zszokujecie. Zresztą już się domyśliłem, że tam na strychu nie machaliście jakimiś latarkami diodowymi.
Hermiona westchnęła z wyraźną ulgą. Harry podzielał jej uczucia: gdyby Ershe im nie uwierzył, sytuacja skomplikowałaby się znacznie i najprawdopodobniej musieliby walczyć o własnych siłach.
— Więc cóż tam macie za problem? Przed czym ratujecie świat?
— Ratujemy raczej samych siebie – gorzko uśmiechnęła się Hermiona. – Chodzi o to, że nasi wrogowie są z… Ahnenerbe. Pewnie pan…
Ershe prawie nie zmienił się na twarzy, lecz Harry zauważył, jak rozszerzyły się jego źrenice na wzmiankę o tej organizacji.
— Ahnenerbe… – powtórzył jak echo. – Okazuje się, że nadal istnieje. Cóż, moi drodzy, moje skromne zasoby są do waszej dyspozycji. Zresztą nie są aż takie skromne. Jednego nie rozumiem – czego oni chcą od was?
— Wszystko zaczęło się od rytualnych zabójstw w Ingolstadt… – rozpoczęła swoją opowieść Hermiona. Mówiła co najmniej pół godziny, zawierając w tym czasie opowieść o Eisenturm, zabójstwach, „Fauście”, potyczce na Brockenie i o wszystkim innym, co poprzedzało ich pojawienie się w Pradze. Ershe słuchał uważnie, kiwał głową, czasami zadawał pytania uściślające. Spokoju mógłby mu pozazdrościć sam Budda – wydawało się, że nic na świecie nie jest w stanie zaskoczyć rabina.
Czasami Harry łapał się na myśli, że być może reakcja gospodarza nie jest szczera – że wysłucha ich uważnie, uśmiechnie się, a potem pójdzie do swojego pokoju i wybierze numer pogotowia ratunkowego w celu pilnej hospitalizacji dwojga niebezpiecznych psycholi. Lecz zamiast tego Ershe, wysłuchawszy opowieści do końca, z zakłopotaniem podrapał się po potylicy i zapytał Hermionę:
— Hmm… Mówiła pani, zdaje się, że macie jakieś nowości? Udało wam się znaleźć coś w mieście.
— O dziwo nie w mieście – odpowiedziała Hermiona. – Przeanalizowałam to, o czym mowa w poemacie o Fauście i Wagnerze, i znalazłam mnóstwo ciekawych paralel. Ale moją uwagę przyciągnęły przede wszystkim dwa epizody. Jeden z nich opowiada o tym, jak Faust schodzi do przerażającej Jaskini Matek. Pamięta pan? Próbował znaleźć coś, co jest w stanie stworzyć żywą istotę, i w tym celu Mefistofeles wręczył mu pewien magiczny klucz. Czym on jest, Goethe nigdzie nie podaje, jednakże przejrzałam całego „Fausta” i znalazłam taki fragment mówiący o doktorze Wagnerze… – Hermiona otworzyła „Fausta” i zadeklamowała:
To dziś największa gwiazda w wiedzy firmamencie
on naukę pomnaża, on kształci pojęcie;
do jego się katedry pożądliwą zgrają
wszyscy, co wszystko wiedzieć chcą, hurmą zjeżdżają.
A on jako Piotr drugi dzwoni pękiem kluczy —
ziemię i samo niebo otwierać was uczy.
To nadzwyczajny człowiek! unosi, porywa —
Faust — w stosunku do niego — ani się umywa;
przeto też sławy Wagner i rozgłosu dożył,
on, który wszystko odkrył — powiem więcej: stworzył!
— I o czym to nam mówi? – zapytał Harry z powątpiewaniem.
— Tu otwarcie mówi się o tym, że poszukiwany klucz jest w rękach Wagnera. Czyli Keplera – Goethe po raz kolejny potwierdza, że to jedna i ta sama osoba. Kepler przecież rzeczywiście przyćmił swojego nauczyciela Tychona Brahego, sformułowawszy prawa ruchu planet.
— Ale, Hermiono, to przecież znaczy, że klucz jest nie do zdobycia! – odpowiedział zszokowany Harry. – Sama przecież mówiłaś, że cmentarz, na którym został pochowany Kepler, został całkowicie zniszczony podczas wojny trzydziestoletniej.
Ershe, który przez cały ten czas z niezmąconym spokojem pracował łyżką, wtrącił się do rozmowy:
— Wojna trzydziestoletnia skończyła się w połowie XVII wieku, panie Potter. Goethe, który napisał swój poemat na początku XIX stulecia, z pewnością słyszał tę radosną wieść.
— No właśnie! – wykrzyknęła Hermiona. – Poszukiwany klucz wcale nie znajduje się w jego grobie. Jest w jego osobistym archiwum. A wiesz, gdzie jest jego archiwum i dlaczego iluminaci nadal się do niego nie dostali, podobnie zresztą jak Ahnenerbe?
— Gdzie? – zapytał Harry, czując wzbierające rozgoryczenie własną bezużytecznością na granicy całkowitej bezradności.
— Dwa lata przed założeniem zakonu iluminatów archiwum Keplera wraz z zachowanymi materiałami Tychona Brahego zostało całkowicie wykupione przez Petersburską Akademię Nauk, więc teraz znajduje się ono w Rosji i niestety jest chronione nie gorzej od brytyjskich klejnotów koronnych. Musiałam przekopać się przez niemało materiałów, zanim natknęłam się na tę informację.
Ershe spojrzał z zachwytem na Hermionę i aż cmoknął językiem z wrażenia.
— Oby wszyscy mieli takie mózgi jak pani, panno Granger. Jest pani pewna, że nie ma pani Żydów w drzewie genealogicznym?
— Czasem wydaje mi się, że Hermiona miała w drzewie genealogicznym samą Atenę – powiedział Harry z wymuszonym uśmiechem, choć jego duma z przyjaciółki była zmieszana z goryczą wynikającą z tego, że sam nie dorastał do jej poziomu. Ależ ona musi mieć go za głupca! Nic dziwnego, że łagodnie ignoruje jego próby zbliżenia.
Hermiona, spuściwszy oczy z zakłopotaniem od gradu pochwał, kontynuowała:
— Tak więc musimy zdobyć materiały z archiwum. I to prawdopodobnie wszystkie materiały, co do jednego dokumentu, gdyż nie wiemy, jaką postać ma klucz.
— Na domiar złego – zauważył Harry – nie wiemy też, gdzie znajdują się drzwi.
— Niewykluczone, że natura klucza pozwoli nam dowiedzieć się również tego – wzruszyła ramionami Hermiona. – A jeśli nie… Cóż, będziemy analizować tekst „Fausta”. Jestem pewna, że tajemnic tam pod dostatkiem.
— Więc wybieracie się do Sankt Petersburga? – zapytał Ershe z powątpiewaniem. – Fakt, żelaznej kurtyny już nie ma, ale zapewniam was, że dostać się do archiwum będzie trudniej, niż na strych synagogi.
— Jeśli właściwie zrozumiałam to, co przeczytałam, wcale nie będziemy musieli się tam dostawać – uśmiechnęła się triumfalnie Hermiona. – Chodzi o to, że wydawaniem prac Keplera zajmuje się Bawarska Akademia Nauk w Monachium i tam są przechowywane kopie wszystkich materiałów, które raczej nie są jakoś pilnie strzeżone. Mam nadzieję, że to wystarczy. A jeśli nie… Cóż, wtedy pomyślimy, jak zdobyć oryginały.
— To dobry plan – skinął głową Ershe. – Jednakże, zdaje się, chcieliście zasięgnąć mojej rady w jakiejś sprawie? W czymże mogę wam pomóc po tak wyczerpującej analizie?
— Spędził pan całe życie w Pradze, gdzie miała miejsce główna część tej historii. Może pan wiedzieć o czymś, co nie znalazło się w żadnych książkach. Miejscowe legendy, plotki – cokolwiek, co ma związek z życiem tych ludzi. Jeśli wie pan o czymś takim… będziemy wdzięczni za tę informację.
Zapadła cisza. Ershe patrzył na nich w zamyśleniu, przenosząc spojrzenie z Harry’ego na Hermionę i z powrotem, a w jego wzroku coś wydało się Harry’emu… dziwnym. Jak gdyby z całych sił opierał się pragnieniu opowiedzenia im czegoś, czego nie należało opowiadać w żadnym wypadku. W końcu pragnienie to najwyraźniej wzięło górę i rabin wstał od stołu.
— Poczekajcie na mnie minutkę – poprosił i zniknął w sypialni, skąd wkrótce dobiegł dźwięk przekładanych rzeczy i skrzypienie wysuwanych szuflad.
Harry spojrzał pytająco na Hermionę, ta jednak odpowiedziała mu tak samo zdumionym spojrzeniem i najwyraźniej była nie mniej zaintrygowana zachowaniem Ershego. Tymczasem w sypialni coś zazgrzytało, jak gdyby przesuwano tam meble – jak zapewne było w rzeczywistości – i wkrótce gospodarz ukazał się w drzwiach, zdmuchując kurz z niedużej, drewnianej szkatułki, którą trzymał w ręku.
— Zostaniecie do rana? – zapytał.
— Zostalibyśmy z przyjemnością, panie Ershe – odpowiedział Harry. – Ale sam pan wie, kto dyszy nam w kark. Jeszcze i pana do tego narażamy. Myślę, że będzie lepiej, jeśli udamy się w drogę od razu.
— O mnie się nie martwcie – beztrosko machnął ręką rabin. – Przeżyłem niemało nazistów. Podrzucę was na cmentarz. Tam przecież jest wasz portal? Co do pani pytania, panno Granger… proszę to wziąć – położył szkatułkę na stole. – Podejrzewam, że może się wam to przydać.
— Co tam jest? – zapytała Hermiona, podnosząc wieczko. Na widok zawartości na moment zastygła w bezruchu. – Czy to jest… to, co ja myślę?
— Proszę wybaczyć, kursów telepatii nie kończyłem, tylko trochę krav maga – złośliwie uśmiechnął się Ershe. – Ale jeśli pani myśli, że to proteza nosa Tychona Brahego, to ma pani absolutną rację.
— Proteza nosa? – zdumiał się Harry. – W jakim sensie?
— W dosłownym – odparł Ershe. – Kiedyś ten szacowny astronom, lekko nadużywszy alkoholu, bił się w pojedynku z pewnym swoim duńskim kolegą o to, kto z nich lepiej zna matematykę. Nie wiem, jak było z matematyką, ale szermierką lepiej władał jego przeciwnik, wskutek czego Tycho Brahe w tym dniu stracił nos i musiał się postarać o metalową protezę – mosiężną, ściślej mówiąc. I to właśnie ona. Myślę, że pańska przyjaciółka opowie o tym znacznie szczegółowiej.
— Ale… panie Ershe – powiedziała Hermiona, pochmurniejąc – skąd pan go ma? W pańskim przewodniku jest napisane, że podczas ekshumacji ciała Brahego w 1901 r. protezy nosa nie odnaleziono.
— Niezupełnie, panno Granger. Ekshumację w kościele przed Tynem przeprowadzono naprędce i bez żadnych oficjalnych ceremonii, do tego było tam pełno turystów, którzy szybko rozgrabili kilka fragmentów trumny, odzieży zmarłego astronoma, trochę kości… To, co ma pani teraz w ręku, też zaginęło. – Ershe westchnął ciężko. – Turyści to najgorszy rodzaj pasożytów, sami wiecie. Wskutek tego autorzy sprawozdania musieli napisać, że nie było żadnej protezy. Ta jednak nie opuściła Pragi, a w końcu trafiła w moje ręce… Ale to już inna historia.
— I myśli pan, że to nam pomoże w rozwiązaniu zagadki? – zapytał Harry.
— Kto wie? – odpowiedział wymijająco Ershe, a jego wargi na moment wygięły się w ironicznym uśmiechu. – Wszystko, co ma jakikolwiek związek z Tychonem Brahe, może stać się ważne, nieprawdaż? Zwłaszcza ten zagadkowy schemat z drugiej strony protezy.
— Dlaczego pan nie powiedział od razu?! – wykrzyknęła Hermiona i odwróciła protezę. Jednakże jej chwilowy entuzjazm od razu ugasł na widok dziwnego ornamentu wyrytego w metalu. – Co to jest? Jakiś alchemiczny symbol?
Harry pochylił się nad protezą. Naniesiony na nią rysunek przedstawiał segmentowany pięciokąt, wewnątrz którego znajdowały się dwa symetryczne trapezy, podkreślone parą kresek. Harry nigdy nie widział niczego, co choćby odrobinę było do tego podobne. Szyfr? A może czyjś herb? Pozostawało mieć nadzieję, że dalsze śledztwo doprowadzi ich do odpowiedzi na to pytanie.
Tylko dlaczego tak wzmogło się wrażenie szklanego korytarza, poczucie, że wszystko, co dzieje się dookoła, jest przez kogoś wyreżyserowane? Na ile prawdopodobne było to, że pierwszy człowiek, którego spotkali w Pradze, okaże się posiadaczem rzeczy mającej bezpośredni związek z tajemnicą, nad którą się biedzili prze cały ten czas? A może sam fakt ich dążenia do rozwiązania sprawiał, że takie spotkania były nieuniknione? Harry nie uważał się za znawcę teorii prawdopodobieństwa, ale co do jednego był pewien: Ershe wie znacznie więcej, niż chciałby pokazać.
— Dziękujemy panu – powiedział Harry, biorąc w ręce pociemniałą ze starości mosiężną protezę. – Ale proszę powiedzieć szczerze, kim pan naprawdę jest? Zna pan już rozwiązanie zagadki „Fausta”, prawda?
Ershe uśmiechnął się ciepło i pokręcił głową.
— Już mówiłem, panie Potter, że umiem zachowywać tajemnice, zwłaszcza cudze. I coś niecoś z tej historii faktycznie jest mi znane. Ale nie będę wam robił próżnych nadziei – nie znam szyfru Goethego. Jednakże bardzo będę rad, jeśli to wy jako pierwsi zdołacie odsłonić rąbka tajemnicy. – Wstał od stołu. – Nadal chcecie dziś opuścić Pragę?
Na dworze już się ściemniło, jednakże miejskie latarnie jaskrawo oświetlały drogę, rzucając na świeży śnieg jaskrawe pomarańczowe blaski. Łagodna zima w Pradze nie mogła się równać z surowym mroźnym klimatem Brockenu i stwarzała nastrój uspokajający swą melancholią. Harry patrzył na przepływające za oknem rozświetlone okna prastarego miasta i już zaczynał czuć nostalgię wobec tego miejsca. Może gdy to wszystko się skończy, będzie można spędzić następne ferie tutaj? Cóż to takiego: dojechać na dworzec, przenieść się przez portal na stary cmentarz żydowski, a stamtąd – rzut beretem do Synagogi Staronowej, gdzie będzie już na nich czekać dobroduszny rabin, który…
Ershe ostro zahamował i rzeczywistość przerwała ciąg marzeń Harry’ego, jakby ktoś wylał mu za kołnierz kubeł zimnej wody. Droga przed nimi była przegrodzona barierą z wywieszonymi znakami „Roboty drogowe” i „Objazd”. Dwaj mężczyźni w strojach robotników drogowych stali nieruchomo przy barierze i patrzyli w ich stronę.
— Dziś z rana niczego takiego nie było… – wymamrotał pod nosem Ershe. – Coś tu jest nie tak.
Wrzucił wsteczny bieg, próbując zawrócić, lecz w tym momencie na drogę za nimi wyszło jeszcze dwóch i zastygli w bezruchu, czekając.
— Ahnenerbe – wyszeptała Hermiona.
— Jak miło z ich strony, że uprzedzili nas o remoncie drogi – uśmiechnął się Ershe, naciskając gaz do dechy. Silnik ryknął, bieżniki z piskiem zaczęły się ślizgać po zaśnieżonej nawierzchni, lecz chwilę później wiekowy samochodzik z całkowicie nieoczekiwaną prędkością wystartował, aż przyspieszenie wbiło Harry’ego w siedzenie.
Agenci Ahnenerbe zastępujący im drogę odskoczyli spod kół na boki, lecz niemal od razu w lusterku wstecznym błysnęły wystrzały. Śnieg koło nich dwa razy rozsypał się na boki od trafień, a potem rozległ się huk i samochód zniosło w bok. Ershe szarpnął kierownicę, próbując utrzymać się na drodze, lecz było już za późno – potrąciwszy zaparkowaną przy drodze furgonetkę, obrócili się w przeciwnym kierunku i samochód mocno uderzył w ogrodzenie. Silnik zgasł.
— Żyjecie? – zwrócił się do nich Ershe.
— Tak – odpowiedziała Hermiona, z grymasem bólu masując sobie prawy łokieć. – Wszystko w porządku.
Harry, który był oszołomiony tym, co się stało, ale bynajmniej nie fizycznie, tylko krótko kiwnął głową w odpowiedzi.
— Wysiadać z samochodu, pojedynczo! – usłyszał głos z zewnątrz. – Szybko! Trzymać ręce tak, żebym je widział!
Przy prawych drzwiach stał z szeroko rozstawionymi nogami człowiek w czarnym płaszczu, trzymając oburącz pistolet. Mierzył w stronę kierowcy. Ershe niespiesznie wysiadł i z godnością zrobił krok naprzód, po czym agent spochmurniał i uniósł pistolet wyżej. Rabin niemal od razu otrząsnął nogę i rzucił z oburzeniem:
— Co to ma być?! Jak ktoś wyprowadza psa, mógłby po nim posprzątać!
— Ręce na kark… – zaczął agent, lecz Ershe był już nie do powstrzymania.
— Niech pan patrzy, co się stało z moim butem! – wykrzyknął, podnosząc nogę.
Agent mimo woli przeniósł wzrok w dół – tylko po to, by zobaczyć, jak but Ershego z impetem uderzył go w krocze. W ostatniej chwili zdążył nacisnąć spust, lecz rabin uderzył grzbietem dłoni w jego nadgarstek i pocisk poleciał w śnieg. Harry wyskoczył z samochodu, chcąc pomóc Ershemu, ten jednak sam radził sobie doskonale. Wykręciwszy rękę wijącego się z bólu agenta za jego plecami, wyrwał mu pistolet i skierował go w potylicę przeciwnika, który bez dźwięku upadł w śnieg, trafiając fizjonomią w mało reprezentacyjny ślad psiego spaceru.
— Oto odpowiednia maca dla nazistowskiej gęby! – zachichotał Ershe, podczas gdy Harry pomagał wysiąść Hermionie, wciąż trzymającej się za stłuczony łokieć. – Za mną, moi drodzy! Tu można przejść przez podwórza.
— Nawet nie wiedziałem, że rabini tak świetnie się biją – wymamrotał Harry, gdy wbiegli w wąziutki zaułek, słysząc coraz bliżej krzyki goniących.
— Staruszek Imi udzielił mi kilku lekcji, kiedy jeszcze żył – wesoło odparł Ershe, którego wszystko, co się działo, wprawiło najwyraźniej w radosne podniecenie. – Krav maga, którą stworzył, jest teraz niesamowicie popularna w Izraelu. A teraz w tę aleję za krzakami! Tędy będzie na skróty.
Przecięli kolejne podwórko, gdzie za najbliższymi domami widniał zaostrzony dach Synagogi Staronowej, i prześliznęli się do przegrodzonego betonowym blokiem ciemnego przejścia. Rabin nagle zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać, gestem nakazując im ciszę. Głosy goniących rozlegały się daleko w tyle, jednakże Ershe nie spieszył się, by biec dalej.
— Idźcie naprzód, aż traficie na kratę – powiedział cicho. – Wisi tam kłódka, ale dla was to przecież nie problem? Za nią jest zejście w dół i podziemny tunel, który prowadzi do piwnicy Synagogi Klausowej, ona stoi bezpośrednio na cmentarzu. Kiedy się z niej wydostaniecie, biegnijcie do swojego portalu, jeśli droga wolna. Ale jeśli ktoś jej pilnuje, nie zgrywajcie bohaterów, lepiej przeczekajcie w piwnicy. Dam znać swoim i pomogą wam się wydostać.
— Co, nie idzie pan z nami? – zapytał Harry ze zdziwieniem.
— W Ahnenerbe nie ma głupich – odparł rabin. – Nie ma sensu, żeby uganiali się za nami po całej Pradze, jeśli wiedzą, dokąd się wybieramy. Jestem pewien, że większość z nich czeka na was na cmentarzu albo w pobliżu. Więc lepiej narobię tutaj rabanu, a wtedy, być może, uda mi się odwrócić uwagę choćby części naszych natrętnych przyjaciół.
— Panie Ershe! – wykrzyknęła Hermiona, a rabin syknął na nią, przykładając palec do ust. – Panie Ershe – powtórzyła szeptem – przecież oni pana zabiją! Nie jest pan nawet czarodziejem…
— Powiedziałem już, że przeżyłem mnóstwo nazistów, panno Granger – rozbrajająco uśmiechnął się Ershe. – Jakoś przeżyję i tych. Idźcie już!
Harry kiwnął głową i pociągnął za sobą Hermionę. Nie zdążyli przebiec nawet trzydziestu stóp, gdy usłyszeli za plecami strzały i wesoły głos Ershego ogłosił:
— Witam gości naszego miasta! Przyszliście popatrzeć, jak piszemy Protokoły Mędrców Syjonu? Serdecznie zapraszamy!
Słysząc, jak rzadkie wystrzały z pistoletów przeszły w serie z broni automatycznej i świst pocisków odbijających się od betonowego bloku, Harry poczuł chłód. Ershe w żaden sposób nie wydostanie się z tego w pojedynkę, choćby był bogiem wojny. Wracać? Ale wtedy narazi na śmiertelne niebezpieczeństwo Hermionę. Harry zacisnął zęby i ruszył dalej, starając się nie patrzeć, z jakim wyrzutem patrzy nań przyjaciółka.
Ershe nie kłamał: wkrótce minęli kratę, która na moment zagrodziła im drogę, i zeszli do podziemnego przejścia, które pewnie liczyło sobie kilkaset lat. Przebiegłszy ze sto jardów przy świetle Lumos natknęli się na przedpotopowe drewniane drzwi, po których otwarciu zobaczyli kamienne schody prowadzące w górę. Wydostali się z podziemia i znaleźli się w piwnicy, o której mówił im rabin. Pomieszczenie, oświetlone jedyną słabą żarówką w kącie, było puste i nie było wiadomo, po co w ogóle jest ono potrzebne w synagodze. Odgłosy strzelaniny, jeśli w ogóle jeszcze trwała, tu nie docierały i nic oprócz mknących z rzadka w oddali samochodów nie mąciło otaczającej ich ciszy.
Wymamrotawszy „Nox!” Harry uchylił okno piwnicy i ostrożnie wydostał się na ośnieżony cmentarz. Hermiona przy jego pomocy poszła w jego ślady. Znalazłszy się na zewnątrz, wyszeptała:
— Pamiętasz, gdzie był portal?
Harry pewnie wskazał ręką w stronę grupy młodych drzew i oboje, pochyleni i starając się wydawać jak najmniej dźwięków, zaczęli przedzierać się wśród nagrobków tam, gdzie czekała ich droga do ratunku. Gdy do celu pozostawało jakieś dziesięć kroków, zza drzew spokojnie wyszedł człowiek w długim, czarnym płaszczu. Nie było widać u niego broni, ale błyszczące spod kaptura oczy miały w sobie więcej groźby niż jakikolwiek nazista z bronią automatyczną.
— Ani kroku dalej – powiedział beznamiętnym tonem, zbliżywszy się do nich o krok.
— Drętwota! – krzyknęła Hermiona, machnąwszy różdżką w stronę przeciwnika. Ten tylko machnął ręką i przed nimi pojawiła się tarcza promieniująca widmową poświatą, która bez śladu wchłonęła zaklęcie.
Harry spróbował powtórzyć cios telekinetyczny, który tak dobrze mu się udał na dworcu w Ingolstadt, lecz czy to zabrakło mu koncentracji, czy to przeciwnik był przygotowany, bo tylko zachwiał się lekko, obdarzył Harry’ego drwiącym uśmiechem i wyciągnął przed siebie dłoń, która od razu zajaśniała jadowicie zielonym płomieniem. Harry zamarł w oczekiwaniu na śmiercionośne zaklęcie, lecz w tym momencie z prawej strony dobiegł znajomy głos:
— Znajdź sobie przeciwnika we właściwej kategorii wagowej, agencie.
Ten gwałtownie odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał głos, lecz nie zdążył nic zrobić: potężny cios telekinetyczny przewrócił go i wyrzucił w powietrze. Przeleciawszy kilka kroków czarodziej uderzył plecami w niewysokie drzewko, złamał cienki pień na pół i z jękiem spadł na ziemię. Harry i Hermiona jak zaczarowani spojrzeli w przeciwną stronę, gdzie z ciemności wyszedł ten, na pojawienie się kogo już dawno przestali liczyć – profesor Kwiryniusz Quirrell.
— Szybko, do portalu! – powiedział, przepuszczając ich przodem.
— Panie profesorze, tam ktoś potrzebuje pomocy! – wykrzyknął Harry!
— Za minutę będzie tu parę oddziałów szturmowych Ahnenerbe – uciął Quirrell – a moje siły nie są bezgraniczne. Jeśli wasz przyjaciel żyje, będziemy mogli wyciągnąć go później. A teraz idziemy!
Gdy pobiegli w kierunku portalu, porażony zaklęciem Quirrella czarodziej podniósł się i wymamrotał nieznaną Harry’emy inkantację.
— Leżeć! – warknął Quirrell i niebieska błyskawica, która wyleciała z jego palców, trafiła agenta, który krzyknął niespodziewanie cienkim głosem i ucichł bez ruchu. – Że też trzeba im powtarzać dwa razy – burknął profesor, przeciskając się między drzewami.
Wzięli się za ręce i ruszyli w stronę portalu, gdy za ich plecami rozlegały się już krzyki goniących. W ostatniej chwili Harry odwrócił się i zobaczył, jak łańcuch biegnących od wejścia uzbrojonych ludzi w czerni rozpływa się w powietrzu, a w oczy bije jaskrawe światło latarń dworca kolejowego w Ingolstadt.
Chapter 17: Tajemnice
Chapter Text
— Myśli pan, że nie ma ich na dworcu, panie profesorze? – zapytał Harry, obejrzawszy się nerwowo, co raczej nie dało mu wiele informacji w otoczeniu takiego mnóstwa ludzi.
— Nie myślę, tylko wiem. Wiem, że są na dworcu, wokół dworca i wokół Neue Schloss też. Jeśli oczywiście nie są kompletnymi idiotami – odparł zjadliwie Quirrell. – Tak więc nie mamy czasu do stracenia.
Właśnie przybył pociąg z Magdeburga i teraz przedzierali się przez tłum pasażerów i witających w ślad za profesorem, który zdecydowanie kroczył poprzez kolorowe morze ludzi w kierunku kas.
— To nie wybieramy się do wieży? – zapytała Hermiona ze zdziwieniem.
— Możemy spróbować. Jeśli chcecie na początek powalczyć z kilkoma patrolami Ahnenerbe, uciekając równocześnie przed ogniem ich snajperów, a potem, dotarłszy do Eisenturm, wywalić wszystkie z trudem zdobyte informacje przed ich agentem, który nadal ukrywa się wśród naszych.
— Ale jakie mamy jeszcze możliwości? – nalegała Hermiona. – Niechby ten agent się o tym dowiedział, ale jeśli ustalić, że nikt nie zostanie wypuszczony ze Zmroku…
— Jedyny rozsądny wariant to kontynuowanie śledztwa – przerwał jej Quirrell. – Mamy w tej chwili przewagę. Dzięki pani, panno Granger, wyprzedzamy ich o krok. Jeśli się zatrzymamy w tym miejscu, momentalnie nas wyprzedzą. Tak więc następny punkt to Monachium, na szczęście najbliższy pociąg w tym kierunku odchodzi za pół godziny. Odległość nie jest tak duża, można byłoby się teleportować, jednakże w nocy i tak nie mamy tam co robić, a nam wszystkim nie zaszkodzi wyspać się.
Ten plan zdecydowanie miał sens, lecz Harry’emu pomysł Quirrella nadal wydawał się grą va banque, czystym ryzykiem bez ściśle określonego celu. Tak, odmawiając powrotu do Eisenturm zachowają tajemnicę przed agentem, który przeniknął do ich środowiska. Lecz jeśli zostaną złapani, iluminaci nie otrzymają nawet tych niewielu rezultatów, które udało im się zdobyć. Sądząc po wyrazie twarzy Hermiony, podzielała ona wątpliwości Harry’ego. Quirrell ocenił ich pełne napięcia milczenie po swojemu, uznając, że potrzebują dodatkowych wyjaśnień.
— Moi drodzy – powiedział, łagodniejąc – zrozumcie prostą rzecz. W tej grze nie ma drugiego i trzeciego miejsca. Tu nie może być częściowego sukcesu. Albo pełne zwycięstwo, albo katastrofa. Wydaje wam się, że jestem nieostrożny, ale bardziej ostrożna strategia nie pozwoli nam utrzymać przewagi, a to znaczy, że z góry jest przegrana. Co, zapomnieliście o teorii gier, której uczyliście się u profesora Lange?
Na poziomie umysłu Harry rozumiał, że profesor ma rację, jednakże trudno było opanować naturalne reakcje emocjonalne. Nie uważał się za tchórza, jednakże przygnębiająca atmosfera nieustannego zagrożenia wywierała zgubny wpływ na samą podstawę psychiki, nadszarpując ją jak fala przyboju skałę z piaskowca. Rozpaczliwie pragnął, by znów mieć dach nad głową i – nawet jeśli niezbyt pewną – ochronę przed wrogami. To Quirrellowi łatwo, od wielu lat nie zna innego życia i jest w stanie nawet czerpać z niej przyjemność. Harry ukradkiem rzucił okiem na Hermionę. Jak ona to znosi?
Hermiona wydawała się spokojna i beznamiętna, choć nie mogła nie cierpieć przez to wszystko. Jak gdyby ukryła się w kuloodpornym kokonie gdzieś tam, we wnętrzu, za barierą niewymuszonych rozmów, umysłowej pracy ponad siły i fanatycznego pochłaniania nowych informacji. To, co wcześniej było dla niej przyjemnością, teraz było ratunkiem i mechanizmem obronnym. Jak długo wytrzyma ten kokon, dopóki nie zetknie się ona ze z odmienioną dla niej na zawsze rzeczywistością twarzą w twarz, i czy będzie gotowa na takie spotkanie? Harry przysiągł sobie w myśli, że za wszelką cenę będzie przy niej, jeśli będzie mu to dane.
Gdy tylko wpadli ze świeżo kupionymi biletami do pociągu, Harry, odwróciwszy się, zobaczył na peronie dwóch ludzi w czarnych płaszczach, którzy odprowadzili ich długim, niewzruszonym spojrzeniem.
— Panie profesorze… – dotknął ramienia Quirrella.
— Widziałem – odpowiedział spokojnie tamten. – Pojawili się już wtedy, gdy kupowaliśmy bilety w kasie.
— Ale teraz wiedzą, dokąd się wybieramy!
— A jednak raczej nie wiedzą, po co. Myślę, że pozwolą nam dotrzeć na miejsce przeznaczenia i dopiero wtedy zaczną działać.
— I co wtedy? – zapytał Harry.
Quirrell tylko uśmiechnął się złośliwie, sadowiąc się w przedziale. Pięć minut później pociąg ruszył i, nabierając prędkości, wyśliznął się spod dworcowego zadaszenia, pozostawiając agentów w tyle. Bezpośrednie zagrożenie minęło, ale czy na długo? Harry, który bezsilnie opadł na siedzenie naprzeciwko Quirrella, podniósł nań wzrok.
— Jak pan nas znalazł, panie profesorze? – zadał pytanie, które męczyło go już długo. Nie żeby podejrzewał o coś profesora, lecz ten dotarł do nich równocześnie z Ahnenerbe – przy tym, że wcale nie dysponował zasobami potężnej podziemnej organizacji. To dziwiło i stwarzało nieprzyjemne poczucie, że wszyscy wokół wiedzą coś, co samemu Harry’emu jest nieznane.
— Przecież mieliście ze sobą cały czas przekaźnik – unosząc lekko brew odpowiedział profesor. – Fakt, że jest uszkodzony, ale w jedną stronę nadawał jak wcześniej. Właśnie, mógłbym rzucić na niego okiem?
Harry, pogrzebawszy w kieszeniach, wymacał maleńki krążek i podał go Quirrellowi. A więc profesor wszystko słyszał… Absolutnie wszystko? Nagle przypomniał sobie swoje niedawne wyznanie do śpiącej Hermiony i, spojrzawszy na Quirrella, oblał się rumieńcem. Ten uśmiechnął się w ledwo zauważalny sposób, ostatecznie rozwiewając wątpliwości Harry’ego w tej kwestii. Żeby tylko nie przyszło mu do głowy opowiadać komukolwiek o tym epizodzie!
Jednak Quirrell najwyraźniej nie przywiązywał w ogóle wagi do duchowych rozterek Harry’ego. W skupieniu wpatrywał się w powierzchnię przekaźnika, położywszy go na dłoni. Najwyraźniej coś w nim wydało się profesorowi dziwne. Przesunął palcami nad metalową powierzchnią, jak gdyby macając urządzenie na odległość.
— Artefakt nie został uszkodzony przez magiczną pułapkę, w którą wpadliście – powiedział w końcu ponuro. – Ktoś umyślnie uszkodził go później, kiedy byliście nieprzytomni. Niczego pan nie pamięta w związku z tym? Może coś pan widział albo słyszał?
Oddał przekaźnik i Harry pomyślał o tym, jakie jeszcze niespodzianki mogą ich czekać. W końcu, jeśli pomyśleć, pierwotnie planował wykorzystać przekaźnik jako środek do podsłuchiwania rozmów Quirrella. Teraz zaś to właśnie Quirrell podsłuchuje jego własne rozmowy, a jeśli zagłuszyć urządzenie sposobem, który podpowiedziała mu Hiroko, profesor jeszcze pomyśli, że mu nie ufają albo planują jakąś intrygę. Z drugiej strony powinien przecież rozumieć, jak trudno utrzymywać zaufanie w warunkach, w których wrogiem może okazać się ktokolwiek z otoczenia.
— Nie, panie profesorze – odpowiedział Harry, chowając przekaźnik do kieszeni. – Straciłem przytomność i nic nie mogłem zobaczyć. Najwyżej oprócz dziwnego snu…
— Coś się panu przyśniło? – Quirrell był wyraźnie zainteresowany. – Co takiego?
— Wtedy akurat głęboka, ciemna jaskinia. Stosy kości pod nogami i gigantyczny golem pilnujący jakiegoś wejścia. On czegoś żądał, zdaje się, po łacinie, a potem mnie zaatakował i… obudziłem się.
— „Wtedy”? To były też inne sny?
— Tak, ostatnio śnią mi się dziwne sny. Czy to coś oznacza? Ostatnio śniło mi się… Nie jestem pewien, ale wydawało mi się, że to wspomnienie o tym, co się działo, zanim moi rodzice… Po prostu słyszałem, jak jakiś człowiek obiecał im ochronić mnie mocą Czarnego Słońca. Co to znaczy, panie profesorze? Dyrektor… to jest, dyrektor Hogwartu nic nie mówił o tym, że w tę historię jest wmieszane Ahnenerbe.
Quirrell spochmurniał i oparł się na siedzeniu w głębokiej zadumie. Jego czoło przecięły głębokie zmarszczki, tak zaskakujące u młodego nauczyciela. Wydawało by się, że rozwiązuje jakąś wybitnie trudną łamigłówkę, porównywalną z zadaniem stworzenia gliny Edenu i poszukiwaniem szyfru w tekście „Fausta”. Harry otworzył już usta, by zadać mu jeszcze jedno pytanie, lecz Quirrell powstrzymał go rozdrażnionym gestem.
— Nie opowiadałeś mi o tym – cicho powiedziała doń Hermiona, a Harry usłyszał w jej głosie wyrzut.
Wzruszył tylko ramionami. Prawie nie było o czym opowiadać – mętna mieszanina niezbyt zrozumiałych obrazów, znaczących nie wiadomo co – cóż w tym ciekawego? Cóż, Quirrell najwyraźniej był innego zdania. Jak gdyby ocknąwszy się, zapytał nagle:
— Co pan wie o bliźnie, którą miał pan na czole, panie Potter?
— Tylko to, że to ślad po zaklęciu Voldemorta… Gdy zaatakował mnie Avadą. I to, że zaczynała boleć w jego obecności. W tym także w obecności… pańskiej kopii.
— Ślad po zaklęciu? Słyszał pan kiedykolwiek, żeby Avada Kedavra zostawiała ślady na ofierze? – zapytał Quirrell z uśmieszkiem.
— Nie, nie słyszałem – przyznał Harry. – Ale profesor Dumbledore powiedział, że to przez to, że byłem chroniony…
— Stary chytrus – pokręcił głową Quirrell, śmiejąc się. – A jednak wszyscy najwyraźniej uwierzyli, choć nie ma w tym za grosz logiki. Zaklęcie nie uszkadza ciała bez żadnej ochrony, zaś z ochroną – zupełnie przypadkiem wycina na czole runę Sig w jej najstarszym wariancie. Dwa takie symbole obok siebie znajdowały się na naszywkach SS. Dwie skrzyżowane runy Sig – to dobrze wam znana swastyka. Dwanaście takich run tworzą symbol Czarnego Słońca.
Harry poczuł chłód. Czyżby ugrzązł w tej historii znacznie głębiej, niż uważał wcześniej? A jeśli od niemowlęctwa był narzędziem Ahnenerbe? I jeśli tak, to na czym polegała rola dyrektora? Z jakiegoś powodu myśl o tym, że w to może być wmieszany Dumbledore, była dlań szczególnie nieprzyjemna – za bardzo przyzwyczaił się, by myśleć, że arcymag jest poza podejrzeniem i bezwarunkowo stoi po stronie dobra. A jeśli Harry oszukiwał się od samego początku? Jeśli widział tylko to, co mu opowiadano?
— Więc pan uważa, że Albus Dumbledore mnie oszukał? Wiedział coś o tym, że…
— On zawsze wie znacznie więcej, niż mówi, panie Potter, powinien pan się do tego przyzwyczaić – dość ostro przerwał mu Quirrell, po czym z ciężkim westchnieniem przymknął oczy. – Radzę wam obojgu porządnie wypocząć przed przyjazdem. Nie wiadomo, kiedy znów będziemy mieli możliwość złapania oddechu.
Profesor miał zupełną rację – pod koniec dnia Harry czuł się całkowicie wyczerpany, a wszystko zmierzało do tego, że potem będzie jeszcze gorzej. Faktycznie, co mogło ich czekać? Z pewnością nie dzień odpoczynku. Raczej już kolejna gorączkowa pogoń za jeszcze jednym fragmentem układanki, starcia z nazistami, którzy przetrwali swoje czasy, a być może śmiertelne potyczki z nieokreślonym skutkiem.
Harry poszedł w ślady Quirrella – zamknął oczy i oparł się na siedzeniu. Przez szybko nasuwającą się mętną błonę snu poczuł, jak ciepła dłoń Hermiony położyła się na grzbiecie jego dłoni, i, uśmiechnąwszy się błogo na koniec, wpadł w czarną studnię niebytu.
***
Niemal natychmiast w miejscu niebytu pojawiła się widmowa karmazynowa poświata, lejąca się ze wszystkich stron, i coś w niej poruszało się we wszystkich kierunkach. Jakieś cienie, podobne do ogromnych, widmowych motyli, polatywały niespiesznie dookoła, miarowo machając półprzezroczystymi skrzydłami. Jeden z nich zbliżył się do Harry’ego, wbijając weń spojrzenie czworga płonących białym ogniem oczu.
— Kim jesteś? – zapytał Harry, a właściwie spróbował zapytać. Nie miał ust, a dźwięki nie rozchodziły się w tej świecącej mgle.
— Ludzcy synowie i córki nazywali mnie Tsakebe – padła odpowiedź w formie czystej myśli, jasnej i bezdźwięcznej. – Znasz mnie, dzierżący władzę.
— Dzierżący władzę? – zapytał, ale przed nim nie było już nikogo i czerwone światło zaczęło blaknąć. Zamiast niego pojawiła się ciemność, chłód i bezdenny smutek z powodu czegoś utraconego na zawsze.
***
Obudził się, gdy za oknem pojazdu nadal jeszcze trwała noc, którą od czasu do czasu przecinały objawiające się rozproszonymi iskrami miejscowości i stacje. Stukot kół i kołysanie się wagonu wielokrotnie nasilały melancholijny nastrój wywołany tym widokiem, przez co Harry gorzko pożałował, że się obudził.
— Za dwadzieścia minut wysiadamy – powiedział Quirrell, widząc, że Harry otworzył oczy. – Może pan budzić pannę Granger.
Hermiona nadal spała słodko, wygodnie oparłszy się na ramieniu Harry’ego, i ani trochę nie chciało mu się jej budzić. Ostrożnie uwolnił rękę i dotknął jej palców.
— Hermiono – powiedział cicho Harry, odwracając się do niej – jesteśmy prawie na miejscu.
Hermiona wzdrygnęła się i otworzyła oczy. Rzuciwszy Harry’emu zdezorientowane spojrzenie przez kilka sekund nie mogła oprzytomnieć, po czym potrząsnąwszy głową, ostatecznie się obudziła.
— Wszystko w porządku – zapytał Harry, pochmurniejąc.
Dziewczyna tylko beznamiętnie kiwnęła głową. Pukle jej włosów, zawsze zadbane, straciły blask i teraz leżały splątane, oczy miała zaczerwienione, twarz zapadniętą. Jakiej wytrzymałości nie prezentowałaby jego przyjaciółka, wszystkie te przygody nie przeszły dla niej bez śladu. Harry mógł tylko się domyślać, jakie wrażenie robi on sam. Z pewnością nie wygląda teraz na ucznia elitarnej placówki edukacyjnej w kraju wysoko rozwiniętym.
Pociąg wjechał na przedmieścia Monachium. Krajobraz za oknem rozjaśnił się światłem jarzeniowych latarń i nabrał bardziej cywilizowanych rys. Obok ze świstem i hukiem przemknął z przeciwka inny pociąg, pozbawiając Harry’ego resztek senności. Quirrell zaczął zakładać płaszcz, a Harry z Hermioną poszli w jego ślady.
Wyszedłszy na peron w pierwszej kolejności się rozejrzeli. Podejrzanych indywiduów w czerni nie było widać w najbliższej okolicy, lecz to, oczywiście, jeszcze nic nie znaczyło: Quirrell nawet wysunął przypuszczenie, że kierownictwo Ahnenerbe umyślnie podsuwa im pod nos łatwo zauważalnych agentów, by odwrócić ich uwagę od tych, którzy wykonują lwią część pracy.
— Lepiej chodźmy pieszo – powiedział profesor, spoglądając na zegarek. – Do otwarcia jest pół godziny, akurat zdążymy dojść. Od razu też się przyjrzymy, czy ktoś się nas nie uczepił.
Przez całą drogę do Hofgartenstrasse, na której znajdował się gmach Bawarskiej Akademii Nauk, nie udało im się jednak zauważyć ani jednego obserwatora. Quirrell niespiesznie zapoznał ich ze szczegółami swojego planu.
— Na szczęście tym razem najprawdopodobniej nie będziemy musieli włamywać się do archiwum i zajmować się podobnymi głupstwami – wyjaśnił. – W akademii pracuje nadal pewien mój stary przyjaciel i myślę, że nie odmówi mi kserokopii dokumentu, który nas interesuje. Jeśli, oczywiście, taki dokument w ogóle istnieje.
— I on wie, kim pan jest? – zapytał Harry ze zdziwieniem.
— On wie, że pasjonuję się nanotechnologiami i klejtroniką – z krzywym uśmieszkiem odpowiedział profesor – i dlatego od czasu do czasu proponuje mi ciekawe publikacje. Poznaliśmy się swego czasu właśnie na tym gruncie. A całej reszty wcale nie musi wiedzieć.
Zatrzymali się przy wejściu i Quirrell kontynuował:
— Możecie wejść do holu, ale lepiej poczekajcie na zewnątrz – tak będzie łatwiej sprawdzić, czy ktoś nas śledzi. Jestem niemal pewien, że czekają na moment, gdy będziemy mieć dokument w rękach.
— A co mamy robić, gdy się pojawią? – zapytała Hermiona.
— Środek łączności, choć i jednostronny, macie – po prostu zawiadamiajcie mnie przez przekaźnik o tym, co widzicie. A gdy wrócę… to się okaże. Snucie szczegółowych planów, mając pod nosem nieprzewidywalnego przeciwnika, to strata czasu – odpowiedział Quirrell z uśmieszkiem i zniknął w drzwiach Bawarskiej Akademii Nauk.
Profesora nie było długo – naprawdę długo. Przez pierwsze pół godziny po prostu stali przy wejści, przestępując z nogi na nogę i rozglądając się po po okolicy. Mimo położenia w centrum miasta i niesamowicie pięknego parku wprost naprzeciwko wejścia przechodniów było mało, a ci, którzy jednak przechodzili, nie wykazywali zbytniego zainteresowania. Przeważnie skręcali w kierunki Hofgarten lub szli dalej do dzielnic handlowych, nie zbliżając się do budynku.
Znużony staniem w jednym miejscu Harry zaproponował Hermionie spacer wzdłuż ulicy, nie oddalając się zresztą od wejścia i uprzedziwszy Quirrella o swoim zamiarze. Hermiona wyraziła zgodę, skwapliwie biorąc go pod rękę. Co do Quirrella, jeśli nawet był przeciw tak beztroskim zamiarom, niezbyt miał jak zaoponować.
Spacer wywarł na nich dobroczynne działanie. Spokojnie krocząc po świeżym śniegu, który od rana nie zdążył jeszcze zostać ubity, Harry na kilka sekund zapomniał, gdzie się znajdują i w jakiej są sytuacji. Nagle ogarnęły go miłe wspomnienia. Zdawało się, że oboje, jak wtedy, przed Bożym Narodzeniem, wracają z Erleuchtetengarten do Eisenturm, który stał się ich domem, gdzie czekali na nich przyjaciele i domostwa – choć niewielkie, to jednak własne. Po lekkim uśmiechu błądzącym po twarzy Hermiony Harry domyślił się, że ona też myśli o tym samym, i mocniej ścisnął ją za rękę, idąc za nieświadomym impulsem.
— Nawet smok mógłby teraz się do was podkraść niepostrzeżenie – rozległ się za ich plecami rozdrażniony głos Quirrella, sprawiając, że podskoczyli. – W ogóle nie zwracacie uwagi na to, co się wokół was dzieje.
— A co się dzieje? – Harry rozejrzał się dookoła, ale nie zauważył nic podejrzanego. Przy najbliższej ławce grubasek o dobrodusznym wyglądzie próbował coś znaleźć w sfatygowanej sportowej torbie. Kobieta w drogim futrze, stojąca w budce telefonicznej, gestykulowała zaciekle, dyskutując z nieznanym rozmówcą. Starsi państwo gorliwie kroczyli wzdłuż skraju parku, wyraźnie rozkoszując się świeżym styczniowym powietrzem. Żadnych podejrzanych indywiduów w czarnych płaszczach, żadnego błysku celowników optycznych z ciemnych otworów okiennych, żadnych tajemniczych samochodów z mocno przyciemnionymi szybami. Zwyczajna ulica ze zwyczajnymi ludźmi.
— Dowiedziałem się wszystkiego – nieoczekiwanie głośno oświadczył Quirrell, całkowicie ignorując pytanie Harry’ego. – Dokument, który nas interesuje, faktycznie istnieje, ale nie ma tu jego kopii – nigdy nie planowano jego publikacji, gdyż niesamowicie mądrzy pracownicy obydwu akademii nauk uznali, że nie ma sensu.
— Więc musimy znów jechać…
— Proszę nie gadać bzdur. Już zamówiłem kopię, za dzień-dwa będzie gotowa i będę mógł ją odebrać.
Harry’emu ani trochę nie spodobało się to, z jaką intonacją profesor to powiedział.
— Pan?
— Tak, ja. A pan i panna Granger wracacie do Eisenturm, gdzie będziecie czekać na początek zajęć.
— Ale, panie profesorze! – oburzyła się Hermiona. – Moglibyśmy…
— Nie wątpię, że moglibyście – uciął Quirrell – zdaję już sobie sprawę z waszych zdolności analitycznych. Jednakże w razie potrzeby możecie zrobić z nich użytek także nie wychodząc z wieży, gdzie będziecie chronieni przez organizację. Teraz celem Ahnenerbe będę ja i być może pracownicy archiwum. I ja doprowadzę sprawę do końca.
Harry wymienił spojrzenia z Hermioną i zobaczył zrozumienie w jej oczach. Quirrell odgrywał komedię, próbując przekonać tych, którzy mogli ich podsłuchiwać, o tym, że śledzenie Harry’ego i Hermiony nie ma już sensu, podobnie jak i natychmiastowy atak – nadal nie mają klucza. W ten sposób profesor usiłował zyskać dla nich i dla siebie kilka dni. Ale kto mógł ich podsłuchiwać?
— Myli się pan, oświecony – zwrócił się do Quirrella ten sam starszy Niemiec, który dotychczas przechadzał się z małżonką, a teraz stał za plecami profesora, niewymuszonym gestem mierząc doń z niewielkiego hecklera. – Nie pan nas interesuje, a ten młodzieniec imieniem Harry.
Harry, z całej siły usiłując zapanować nad ogarniającym go uczuciem paniki, znów rozejrzał się dookoła. Kobieta wyszła z budki telefonicznej i skierowała się w ich stronę, wieloznacznie trzymając prawą rękę w kieszeni. Grubas przy ławce wyciągnął z torby połyskujący metalem przedmiot o nieznanym przeznaczeniu i uśmiechnął się, widząc skierowane nań spojrzenie. Grupka turystów, która dopiero co wyszła z Hofgarten, rozproszyła się i otoczyła ich kordonem.
Quirrell zacisnął zęby i chwilę później zniknął. Z lewej strony Harry’ego rozległ się zdławiony krzyk. Zwróciwszy się w tę stronę Harry zobaczył, jak jeden z „turystów” runął jak kłoda na ziemię, zalewając się krwią. Chwilę później upadł jeszcze jeden, z przeciwnej strony. Grubas podniósł przedmiot na wysokość klatki piersiowej, lecz nie zdążył już go użyć – Quirrell pojawił się za jego plecami i dotknął potylicy agenta, a ten, nie wydając nawet jednego dźwięku, przewrócił się w śnieg z niezręcznie podwiniętą nogą. Trzy pistolety huknęły równocześnie, lecz pociski przeszyły tylko czyste powietrze – profesor przemieścił się już ku kolejnej ofierze.
— Dość! – krzyknął starszy agent, który do nich podszedł. – Dzieciaki są teraz na celowniku kilku snajperów. Jeszcze jeden atak – i natychmiast zginą.
— Wątpię – powiedział Quirrell, materializując się za plecami agenta i dotykając palcami jego potylicy. – Pan, zdaje się, powiedział, że Harry jest wam potrzebny? No, a mi nie jest potrzebny żaden z was. Niby dlaczego miałbym wam darować życie?
— No, jeśli życie tej sympatycznej dziewczyny nic dla pana nie znaczy – wycedził Niemiec z krzywym uśmieszkiem, choć Harry widział krople potu, które wystąpiły mu na czoło ze strachu – cóż, może mnie pan zabić. Ona nie przeżyje mnie nawet o sekundę.
— Panie profesorze… – zaczął zaniepokojony Harry, ale nie było mu pisane dokończyć.
— Proszę milczeć, panie Potter – uciął Quirrell i znów zwrócił się do agenta. – Chce pan zaproponować transakcję?
— Tak – skwapliwie odpowiedział tamten. – Harry idzie z nami, a dla was – droga wolna.
— Wykluczone – spokojnie odparł profesor. – Możecie liczyć najwyżej na ujście stąd z życiem. I to tylko jeśli natychmiast wszyscy rzucicie broń, odwrócicie się i pobiegniecie truchtem ulicą. Drugiej szansy nie dostaniecie – jeśli zobaczę kogokolwiek z was w przewidywalnej przyszłości, wyślę go na tamten świat szybciej, nim zdąży powiedzieć „oj”.
— Czego ode mnie chcecie? – zapytał Harry. – Nie mam nic i nie znam żadnych strasznych tajemnic.
— Pan we własnej osobie jest tą tajemnicą, młody człowieku – odpowiedział szczerze agent, usiłując ignorować chwyt Quirrella. – Bardziej szczegółowo opowie panu o tym przywódca naszej organizacji, a ja jedynie wykonuję…
— Przywódca waszej organizacji może spadać w tym samym kierunku – przerwał mu Quirrell. – Nikt z nas nie pójdzie z waszą nazistowską hołotą, jasne?
— W takim razie podnosimy stawkę – nie ustępował rozmowny agent. – Wasza współpracownica, Elsa Fries. Chciałby pan, by przeżyła?
— Żadnego targowania się nie będzie – odparł Quirrell. – Albo znikacie, albo od razu kontynuuję zabijanie was jednego po drugim. A zatem?
Agent zazgrzytał zębami, lecz rozsądnie powstrzymał się od stawiania oporu. Pot na jego twarzy spływał już grubymi kroplami, a drżenie ciała zdradzało najwyższy stopień napięcia nerwowego. Rozumiał, że jest o włos od śmierci, ale najwyraźniej nie śmiał nie wykonać rozkazu.
— Panie profesorze, nie trzeba – wtrącił się znów Harry. – Pójdę z nimi…
— Nikt pana nie pyta, panie Potter – wysyczał Quirrell, wściekle błyskając oczyma spod turbanu.
— Proszę wybaczyć, ale też mam prawo głosu – po chwili wahania powiedział Harry. – Nie chcę śmierci Hermiony ani Elsy Fries.
— Ma pan prawo słuchać, co do pana mówią! – nie panując już nad sobą warknął Quirrell. – Życie kogokolwiek z nas to niewysoka cena, jeśli chodzi o powstrzymanie tego przeklętego koszmaru!
— Harry, on ma rację – cicho powiedziała Hermiona.
— Panie profesorze – odpowiedział chłodno Harry – jeśli pozwoli pan Hermionie umrzeć, może pan więcej nie liczyć na moją pomoc. Niech pan wygrywa sobie swoją wojnę sam.
— Mądrze powiedziane, młodzieńcze… – zaczął stary agent, rozpływając się w uśmiechu, lecz od razu wrzasnął z bólu, gdy Quirrell lekko nacisnął jego potylicę.
— Milczeć – ponownie spokojnym głosem, niemalże łagodnie powiedział doń profesor. – Panie Potter, to, co pan teraz robi, jest beznadziejne taktycznie i bezsensowne strategicznie i za taki wybryk postawiłbym panu najniższą ocenę na egzaminie z mojego przedmiotu. Ale niech będzie, jak pan chce. Panno Granger! Proszę podejść do mnie i wziąć mnie za rękę.
— Harry, dlaczego? – zapytała Hermiona z rozpaczą w głosie.
— Idź, Hermiono – odpowiedział ten cicho. – Wszystko będzie ze mną dobrze, obiecuję.
Hermiona pociągnęła nosem, spuściła głowę i nagle rzuciła mu się na szyję, a potem stanęła na palcach, zbliżając się do jego policzka. Przez chwilę pomyślał, że chce go pocałować, lecz Hermiona szepnęła tylko:
— Wyciągniemy cię z tego. Na pewno.
Potem odsunęła się i, rzuciwszy pogardliwe spojrzenie agentowi, który nadal cicho jęczał i porzucił wszelkie próby zachowania godności, podeszła do profesora. Ten wziął ją za rękę i zniknęli.
Z drugiej strony parku dobiegło narastające wycie policyjnej syreny. Stary agent Ahnenerbe wyjął z kieszeni płaszcza białą chusteczkę do nosa, otarł nią spoconą twarz i z wymuszonym uśmiechem podał Harry’emu rękę:
— Mam na imię Kaspar. Jest pan naszym gościem.
Chapter 18: Wyspa
Chapter Text
Nie wiedział, gdzie się znajduje; pokój, w którym go umieścili, był pozbawiony okien, a zza dźwiękoszczelnych ścian nie dało się usłyszeć, co dzieje się wokół. Nie był nawet pewien, czy nadal znajduje się w Niemczech – portal, przez który przeszli przy dźwiękach policyjnych syren i pierwszych ostrzegawczych wystrzałów, mógł prowadzić choćby do Australii.
Jak dużo takich portali jest rozrzuconych teraz po całym świecie za sprawą działalności tajnych organizacji i pojedynczych czarodziejów? Przypomniał sobie, jak zmienił się jego obraz rzeczywistości, gdy dowiedział się o istnieniu magii, Hogwartu i własnej genealogii. Wówczas nie wyobrażał sobie nawet, że to tylko początek długiej drogi, na której każdy krok będzie nieodwracalnie zmieniać obraz świata. Czuł się teraz jak papierowy stateczek na powierzchni wody, przed którym właśnie odkryła się mrożąca krew w żyłach prawda – że to, co uważał za niewielką kałużę, jest bezdennym Rowem Mariańskim.
Harry potrząsnął głową. Od pewnego czasu samotność działała nań dziwnie – nie mając możliwości przedyskutować czegoś z przyjaciółmi, kierował pojawiające się pytania do swojego wnętrza i odpowiedzi, które stamtąd przychodziły, nie raz go szokowały. Czyż nie dlatego Albus Dumbledore tak troszczył się o to, by zawsze byli przy nim przyjaciele? I ile jeszcze kroków przed nim, zanim zacznie podejrzewać o udział w spisku wszystkich dookoła, z najbliższymi mu osobami włącznie?
Rozległo się stukanie do drzwi po czym, nie czekając na zaproszenie, do pokoju wszedł Kaspar. Harry oczywiście nie spodziewał się, że jego nadzorcy będą czekać, aż zaprosi ich do środka – dziwne było samo to, że raczyli pukać i w ogóle traktowali go z demonstracyjną uprzejmością. Zresztą uprzejmość nie przeszkodziła im przeszukać go, zabierając przekaźnik i różdżkę.
— Jak się spało, panie Potter? – zapytał Kaspar.
— Nie narzekam – odburknął Harry w odpowiedzi. – W końcu mi pan nie powiedział, czego ode mnie chcecie.
— Widzi pan – zaczął nadzorca – tego się nie opowie w dwóch sło...
— Dajcie mi go zobaczyć! – z korytarza dobiegł krzyk, któremu towarzyszyły odgłosy walki.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając w łokieć Kaspara, który nie zdążył odskoczyć. Do pokoju wpadł tyłem jeden z agentów i z jękiem potoczył się po podłodze. Za nim weszła kobieta, której nadgarstki były zakute w stalowe kajdanki, spopielając Kaspara wzrokiem.
— Przecież mówiłam, że nie mam zamiaru uciekać, idioci! – oświadczyła pogardliwie i podniosła wzrok na Harry’ego.
Zapadnięta twarz, obszerny krwiak na podbródku, spuchnięta dolna warga, a na lewej kości policzkowej świeża blizna, wyraźny ślad rany postrzałowej. Poza tym była to nadal ta sama Elsa Fries, z którą rozstali się na górze Brocken w nader ponurych okolicznościach – zdolna do bycia niebezpieczną bez jakiejkolwiek magii i nigdy nie poddająca się bez walki. W jej obecności strach ustąpił i Harry po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się pewnie, choć rozumiał, że oświecona jest w takiej samej sytuacji jak on.
— Dzień dobry, Harry – zwróciła się doń smutnym głosem i spróbowała się uśmiechnąć, jednak od razu skrzywiła się z bólu i przyłożyła dłoń do blizny. – Przykro mi, że tak wyszło. – Oświecona Fries zwróciła się do zastygłego w bezruchu Kaspara i warknęła: – Precz stąd, kretynie! I zabieraj swojego przydupasa. Jeszcze zdążycie się nacieszyć naszym towarzystwem.
Kaspar z początku był zbity z tropu, lecz potem rozpłynął się w nieszczerym uśmiechu i wziąwszy pod rękę poszkodowanego agenta, skłonił się lekko i wyszedł za drzwi.
— Pani Fries! – wykrzyknął uradowany Harry. – Niech się pani nie martwi, oni nigdy nie dopadną profesora Quirrella. Uda mu się dotrzeć do klucza wcześniej. Poza tym... – zaczął już Harry, lecz od razu urwał. W tych murach nie wolno było mówić o niczym, czego ta organizacja jeszcze nie wiedziała – ci dwaj za drzwiami na pewno ich podsłuchiwali, nawet jeśli w pomieszczeniu nie było pluskiew. A już na pewno nie wolno było w żadnym wypadku wspominać o tym, że Hermiona ma protezę nosa Tychona Brahego z naniesionym na nią tajemniczym symbolem. Dobrze, że na razie traktują go uprzejmie – to znaczy, że w najbliższym czasie raczej nie grożą mu tortury czy Veritaserum. Zresztą nie wygląda na to, żeby chcieli uzyskać od niego jakąś informację; agenci zachowywali się tak, jak gdyby i bez niego wszystko dobrze wiedzieli. Jednakże Elsa Fries nadal patrzyła nań pytająco i Harry dokończył niezręcznie:
— Poza tym iluminaci na pewno nas szukają i wcześniej czy później znajdą.
— To na pewno – kiwnęła głową oświecona. – Chodzi tylko o to, czy iluminatom uda się zrobić cokolwiek w przypadku, gdy Ahnenerbe przed nimi położy łapę na Źródle, nieprawdaż? Ale nadzieja jest, zwłaszcza po tym, jak dałeś im bobu wraz ze swoją przyjaciółką. – Uśmiechnęła się jednak, choć było widać, że sprawia jej to ból.
— Chodzi pani o Pragę? Ktoś nam pomógł.
— Tak, przekazali mi to szczegółowo. Oczywiście, wykonaliście niesamowitą pracę. Nie domyśliłabym się szybko, że mowa o dwóch astronomach, a już Pragę w ogóle dawno przestałam brać pod uwagę. Oto co znaczy świeże spojrzenie i brak uprzedzeń – pokręciła głową. – Jednakże teraz Ahnenerbe znów ma przewagę.
— A to dlaczego? Nie mają klucza... Przecież nic im pani nie powiedziała? – spochmurniał Harry.
— Nic ponad to, co wiedziałam sama. Proszę mi wybaczyć, nie mogłam nic poradzić na Veritaserum, choć próbowałam stawiać opór – ze smutnym uśmiechem wskazała ślady pobicia na swojej twarzy. – Nie jestem nawet czarownicą, żeby móc zmodyfikować swoją przemianę materii siłą myśli. Jednakże niczego szczególnego się ode mnie nie dowiedzieli. Za to coś niecoś dowiedziałam się sama. Oni wiedzą, gdzie mniej więcej znajduje się Źródło. A w każdym razie tak uważają.
— I... gdzie ono jest?
— Właściwie to nietrudno było się domyślić po waszych odkryciach. To wyspa Ven w cieśninie Sund, dokładnie pomiędzy Danią a Szwecją. Właśnie ta, która przez dłuższy czas była domem Tychona Brahe i na której wzniósł Uranienborg – pałac-obserwatorium, który teraz jest jednak doszczętnie zniszczony. Jestem pewna, że zdążyliście się już zapoznać z tą częścią biografii wielkiego astronoma.
— Ale skąd to wiadomo?
— Z „Fausta”, rzecz jasna. Kiedy wyśledzili was w Pradze, powiązanie z Tychonem Brahe stało się oczywiste, a potem dojść do całej reszty było już łatwo. Pamiętacie, opowiadałam wam o nazwie mitycznej krainy Thule, na którą powoływał się poemat Goethego, zarówno w sposób jawny, jak i zaszyfrowany? O jej położeniu niczego nie wiadomo na pewno, ale jeśli uogólnić to, co zostało napisane przez różnych autorów w okresie od starożytności do średniowieczu, okazuje się, że chodzi o jakąś wyspę na północy. Uważano, że jest to albo Islandia, albo jedna z wysp Skandynawii lub nawet część półwyspu. Jednakże tylko Skandynawia ma związek z życiem Tychona Brahego i tylko jedna z jej wysp – Ven – miała dlań szczególne znaczenie.
— Ale to tylko przypuszczenie – zaoponował Harry. – Poza tym cała wyspa to zbyt rozmyta wskazówka, pewnie Ahnenerbe straci mnóstwo czasu, by znaleźć choćby cokolwiek.
— To przypuszczenie stało się w ich oczach pewnością, kiedy wyszedł na jaw pewien ciekawy szczegół. Wyspa Ven od starożytności była wykorzystywana do wydobywania gliny – aż do początku dwudziestego wieku pozyskiwano ją tam w ogromnych ilościach.
— Gliny? Ale przypuszczam, że jest to zupełnie zwyczajna glina?
— Tak, zwyczajna, z osadów morenowych. Pewnie ktoś, kto wydobywał tam glinę na potrzeby budownictwa czy garncarstwa, pewnego razu przypadkiem natrafił na próbkę o bardzo niezwykłych właściwościach – właśnie to, co teraz nazywamy gliną Edenu. Oczywiście, to tylko wersja, ale...
Wersja wydawała się logiczna. Ponadto Harry był pewien, że Elsa Fries ma rację, a to oznacza, że Ahnenerbe faktycznie lada chwila wysforuje się do przodu w poszukiwaniach Źródła. Harry poczuł, jak ściska mu się gardło na myśl o tym, że wszystko, przez co przeszli, może okazać się daremne, i ta garstka nazistów zdoła dotrzeć do źródła najwyższej władzy jako pierwsza. Co wtedy stanie się z ich światem? Nie tylko ze światem magii – z całą ludzką cywilizacją? Powtórka Holocaustu, tylko na znacznie większą skalę, i tym razem nie będzie armii, które zdołają powstrzymać tych, którzy zapanują nad nieśmiertelnymi piechurami, pozbawionymi strachu i gotowymi wykonać dowolny rozkaz. Może zniszczy je broń jądrowa, ale skutki jej użycia na dużą skalę wcale nie byłyby lepsze.
A jednak tajemniczy klucz, który był niezbędny, by dostać się do osławionej Jaskini Matek, czy też czegokolwiek, co jest jej odpowiednikiem w realnym świecie, nadal nie jest w rękach Ahnenerbe, a to oznacza, że szanse nadal są, i to niezłe. Zwłaszcza, że raczej nie mogą się równać z Hermioną w szybkości analizy. Ta ostatnia myśl dodała Harry’emu nieco otuchy i postanowił zadać pytanie, które miał na końcu języka od samego początku rozmowy.
— Może pani mi wyjaśnić, po co w ogóle jestem potrzebny tej organizacji?
Elsa Fries westchnęła ciężko i spojrzała mu w oczy.
— Mogę, Harry. Ale – na ile cię znam – raczej nie spodoba ci się wyjaśnienie – nie lubisz, kiedy ktoś wykorzystuje cię jako narzędzie. Jednakże... Widzisz, jak paskudnie by to nie brzmiało, winna jest twoja genealogia w linii męskiej. I z tym nie ma już nic wspólnego ani „Faust”, ani iluminaci. Jest to informacja z wewnętrznych źródeł Ahnenerbe i to znacznie starszych.
Harry przewrócił oczyma. Znowu! Znowu jest mu pisane odegrać kluczową rolę w czyjejś grze, jak w filmie akcji klasy B. A w każdym razie ktoś usiłuje go o tym przekonać.
— Mam nadzieję, żę nie ma pani na myśli jakiejś przepowiedni o tym, że jestem wybrańcem? – zapytał, sam zaskoczony tym, jak zjadliwie zabrzmiał jego głos.
— Nie, oczywiście, nic takiego – uśmiechnęła się oświecona. – Tę samą rolę mogłyby odegrać twoje dzieci, albo na przykład twój ojciec... Przepraszam – speszyła się, widząc spochmurniałą twarz Harry’ego.
— Ale co jest takiego niezwykłego w moim pochodzeniu?
— Nie znam szczegółów – odpowiedziała wymijająco Elsa Fries. – Wspomnieli o tym mimochodem. Ale coś w twoich genach ich zdaniem umożliwi ci dostęp do Źródła, gdy... jeśli zdołają do niego dotrzeć.
— Czyżbym tylko ja był nosicielem takich genów? – zapytał Harry z niedowierzaniem.
— Jesteś jedynym władającym magią, o którym wiadomo. Być może to nawet nie gra roli, ale Goethe wprost twierdzi co innego. Pamiętasz, w drugiej części, gdzie mowa o zejściu do Jaskini Matek?
Kto chce wywołać zjawę tak wysokiej miary
musi znać wszystkie sztuki, zaklęcia i czary.
Harry, zmęczony pozycją stojącą, usiadł na brzegu łóżka. Oto i szklany korytarz w całej swojej krasie. Oto te same niewidzialne ściany, które czuł jeszcze w Eisenturm, gdzie tajemniczy agent Ahnenerbe już wtedy wznosił je wokół niego, ostrożnie kierując swojego podopiecznego we właściwą stronę. Jest czymś znacznie gorszym niż naiwnym prostaczkiem, którego wodzą za nos. Nie jest nawet myszą w labiryncie. Nie, jest tylko władającym magią nosicielem przeklętego materiału genetycznego. Narzędziem do osiągnięcia cudzego celu, jak właśnie powiedziała oświecona Fries, i nikogo nie obchodzą jego własne cele, wartości, plany i pragnienia.
Podniósł wzrok na oświeconą i spojrzał jej w oczy.
— To znaczy... Jeśli na przykład skończę ze sobą, to naziści nie zdołają dotrzeć do Źródła?
— Nawet nie próbuj o tym myśleć, Harry! – Elsa Fries wydawała się nie na żarty przestraszona tokiem jego myśli. – To nie twoja wina, że jesteś wykorzystywany, a twoja śmierć nic nie da. Po prostu znajdą kogoś innego albo uda im się obejść przeszkodę na inny sposób.
Jej słowa miały sens, jednakże głupio było nie skorzystać ze szczególnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie, nie popełni samobójstwa – wykorzysta ich pragnienie zachowania jego życia za wszelką cenę. W końcu to oznacza, że pewnie nie zabiją go przy próbie ucieczki, a może nawet przy próbie ataku na kogoś z agentów. Pozostaje tylko wybrać dogodny moment, a na razie trzeba grać według ich zasad.
— Jeśli my... oni wiedzą, gdzie znajduje się Źródło, to na co czekają? – zapytał Harry.
— Czekaliśmy, aż się pan obudzi! – z udawaną wesołością odpowiedział mu Kaspar, wchodząc do pokoju. Miał już na sobie obszerny czarny płaszcz z wyraźnym wybrzuszeniem w kieszeni. – A teraz, jeśli nie ma pan innych pytań, wraz z oświeconą Fries udajecie się w drogę z nami. Czas nagli, nie możemy dłużej tego odkładać. Jestem pewien, że będzie to bardzo zajmująca podróż!
— Pod koniec której odegram swoją rolę i zostanę zlikwidowany? – zapytał Harry z uśmieszkiem. – Nie wątpię, że to niesamowicie interesujące.
— W żadnym wypadku, mój młody przyjacielu! Dla utalentowanych czarodziejów zawsze znajdzie się miejsce w szeregach naszej organizacji, a pańska rola nie ograniczy się do jednej czynności – zaczął go przekonywać Kaspar. – Tak więc, jeśli nie macie innych pytań...
Pytań nie miał ani on, ani Elsa Fries, i Kaspar, w towarzystwie czterech milczących agentów o ponurym wyglądzie poprowadził ich przez sieć korytarzy, w których przemyślnej plątaninie Harry pogubił się już po pierwszych kilku zakrętach. Próby zorientowania się, gdzie się znajdują i dokąd idą, nie doprowadziła do niczego.
— Czy to nie wszystko jedno, gdzie jesteśmy? – odparł Kaspar. – Za dziesięć minut będziemy w Kopenhadze, a stamtąd rzut beretem do wyspy.
Okazało się, że miał rację. Wkrótce weszli do wielkiej sali, w centrum której znajdowała się stalowa platforma, na której już czekało na nich pięciu innych agentów. Przedstawili się po kolei, lecz ich imiona były ostatnią rzeczą, która zainteresowałaby Harry’ego. Za to fakt, że dwaj z nich okazali się czarodziejami, miał znaczenie. Starcie z kimś podobnym na cmentarzu w Pradze okazało się naoczną demonstracją tego, że lekceważyć ich nie należy.
Myśl o Pradze obudziła w nim wspomnienie o Ershem. Co się stało z tym odważnym rabinem, który został, by osłaniać ich ucieczkę? Czy żyje? A może został tam w śniegu obok wyszczerbionego przez pociski betonowego bloku? Harry odczuł przemożną chęć zapytania Kaspara o los człowieka, który stał się dla nich dobrym przyjacielem przez zaledwie jeden dzień znajomości, ale to oznaczało odsłonięcie jeszcze jednej swojej słabości, której naziści nie omieszkaliby wykorzystać przeciwko niemu. Już lepiej nie, wcześniej czy później wszystkiego dowie się sam.
Tymczasem wszyscy siedmioro weszli na platformę, a jeden z obecnych czarodziejów, rzuciwszy ponure spojrzenie na nowo przybyłych, podniósł głowę i głośno powiedział:
— Transitus ad Hafnia!
Ściany sali rozmyły się i Harry poczuł natychmiastowy atak nudności. Większość obecnych, sądząc po wyrazach ich twarzy, również. Gdy rozmycie zniknęło, stało się jasne, że jest to już zupełnie inna sala. Jej ściany były pocięte pęknięciami, a farba odpadała, odsłaniając stare cegły.
Kaspar zdjął Elsie Fries kajdanki, a następnie jako pierwszy zszedł z platformy i machnął ręką, dając znak, by szli za nim.
— Nie tylko iluminaci mają swoją sieć portali – wyjaśnił z samozadowoleniem w głosie. – Nasze działają trochę inaczej, ale mają swoje zalety.
— Jakie na przykład? – z umyślną drwiną w głosie zapytał Harry z nadzieją, że wyciągnie z rozmówcy jak najwięcej informacji.
— Na przykład powiązanie punktu przeznaczenia nie z miejscem w przestrzeni, lecz z przedmiotem, nazywanym kotwicą – chętnie wyjaśnił Kaspar, najwyraźniej nie uważając tej informacji za tajną. – Mamy ze sobą taki przedmiot i gdy dotrzemy do Źródła, zostanie on aktywowany, stając się częścią naszej sieci.
Harry spochmurniał. To wyjaśniało, w jaki sposób Ahnenerbe mogło z taką szybkością przerzucać swoje oddziały w jakikolwiek punkt na planecie – wystarczyło, że znajdował się tam choćby jeden agent posiadający kotwicę.
— Niestety – kontynuował Kaspar – nikt nie mógłby pomyśleć, że kiedykolwiek przyda nam się bezpośrednie połączenie z maleńką szwedzką wyspą, więc resztę drogi będziemy musieli przebyć po morzu. Mam nadzieję, że nie ma pan choroby morskiej?
Jeszcze jeden brudny korytarz, którego widocznie nie używano co najmniej przez kilka lat, zżerane przez rdzę stalowe drzwi – i wyszli na owiewany przez wszystkie wiatry brzeg morza. Słaba fala leniwie oblizywała lśniące narośle lodu na przybrzeżnych kamieniach. Kilka kier miarowo postukiwało o brzeg niedużego jachtu niedaleko od brzegu.
— Coś mi to nie wygląda na Kopenhagę – zauważył Harry, rozglądając się. Pomyślał przy tym, że trzeba by zapamiętać to miejsce i powiadomić o nim iluminatów, jeśli uda mu się uciec.
— Oczywiście, to przedmieście – pobłażliwie wyjaśnił Kaspar, zamykając zardzewiałe drzwi. – Nie mamy po co pojawiać się w centrum miasta. No, a teraz, przyjaciele, bierzemy się za ręce! – dokończył z radosnym uśmiechem i skinął głową w stronę jachtu.
Wzięli się za ręce, tworząc długi łańcuch z dwunastu osób. Nikt nie dał żadnego sygnału, tylko przez chwilę Harry doznał tego paskudnego uczucia wywracania się na lewą stronę, charakterystycznego dla zbiorowej teleportacji – i już byli na pokładzie. Chwiejna powierzchnia pod nogami ani trochę nie pomagała w pozbyciu się nudności. Jeden z ponurych agentów przełknął nerwowo i przypadł do burty, gdzie, sądząc po efektach dźwiękowych, zwrócił Morzu Bałtyckiemu całe swoje śniadanie.
Sądząc po wyrazach twarzy pozostali czuli się niewiele lepiej, z przeważnie pełnym entuzjazmu Kasparem włącznie. Jedna tylko Elsa Fries, zdawałoby się, wcale nie poczuła teleportacji – spokojnie i w skupieniu wpatrywała się w zasnuty mgiełką horyzont.
— Wyspy stąd nie widać – powiedział Kaspar, podchodząc do nich – i nikt z naszych czarodziejów na niej nie bywał. Dlatego nie uda nam się bezpośrednia teleportacja na nią. Zresztą to naprawdę dość daleko. Tak więc udajemy się na poszukiwanie skarbu na morzu jak Argonauci.
Silnik zaczął cicho pracować i jacht, obróciwszy się płynnie, z narastającą prędkością pomknął w stronę horyzontu. Nieprzyjemny i bez tego wiatr znacznie się wzmógł – mimo implantu ochronnego oczy łzawiły. Przypomniawszy sobie o wszytym pod skórę urządzeniu Harry zamyślił się – czy iluminaci mogą za jego pomocą określić położenie jednego z nich za jego pomocą? Właściwie takie wykorzystanie artefaktu powinno być oczywiste – iluminaci po prostu mieli obowiązek pomyśleć o takiej funkcji. Jednakże w ostatnich dniach nie znalazł ich nikt oprócz Quirrella. Nikt nie odnalazł też Elsy Fries. Co to wszystko znaczyło? Czy w Eisenturm przypadkiem nie stało się coś strasznego, przez co iluminaci po prostu nie mieli do nich głowy?
— Radzę wam zejść do swoich kajut – odezwał się znów Kaspar. – Na takim wietrze łatwo o odmrożenia.
Spojrzawszy nań Harry zrozumiał, że ich zdrowie było ostatnią rzeczą, o którą troszczyłby się agent – po prostu bał się, że skorzystają z względnej swobody, by uciec albo urządzić dywersję na pokładzie. Niemniej jednak nie miał zamiaru się sprzeczać i rzuciwszy okiem na pogrążoną nadal w rozmyślaniach oświeconą Fries zszedł na dół.
Rzuciwszy się na wąziutką koję spróbował sporządzić plan dalszych działań. Z jednej strony ich ochrona nie wydaje się poważna – mimo że wśród przydzielonych do nich agentów są dwaj czarodzieje, a pozostali są uzbrojeni, zapewne prędzej czy później pojawi się możliwość ucieczki. Chodzi przecież o zamieszkałą wyspę, a dziesięć osób raczej nie zdecyduje się na otwartą konfrontację z władzami. Tego, że pewnie nie mają zamiaru go zabijać, był już świadomy i to znacznie ułatwiało mu zadanie.
Z drugiej strony Elsa Fries widzi to samo, co i on, ale wcale nie kwapi się uciekać – nawet przy tym, że bez żadnej magii poradzi sobie z ochroną łatwiej niż on. Wyczekuje, czy bardziej trzeźwo ocenia swoje szanse? Trzeba będzie porozmawiać z nią o możliwości ucieczki, jeśli uda im się zostać sam na sam.
Już prawie zapadł w sen, gdy w uchylonych drzwiach pojawiła się fizjonomia Kaspara z jego niezmiennym drewnianym uśmieszkiem.
— Jesteśmy prawie na miejscu – oświadczył z zagadkową intonacją w głosie.
Sądząc po tym, co wskazywał zegar ścienny, cała ich morska podróż trwała około pół godziny. Faktycznie rzut beretem. Czyżby jedna z największych tajemnic świata przez stulecia znajdowała się tuzin mil od stolicy Danii, praktycznie w sercu cywilizowanego świata? Zaiste lasy Albanii wydawały się bardziej pasujące do takiej roli.
Harry wyszedł na pokład. Widok, który się przed nim odsłonił, w jednej chwili rozwiał jego wątpliwości – wyspa Ven mogłaby skrywać przez tysiąclecia z dziesięć starożytnych tajemnic. Nieregularna linia brzegowa, wzgórza wznoszące się nad powierzchnią morza niczym śpiący olbrzym i niemal nietknięte przez cywilizację – wszystko to dosłownie tchnęło starożytnością i tajemnicą.
Co więcej, to miejsce było owiane magią – Harry czuł to tak wyraźnie, że od strumienia mocy nieznanego pochodzenia bijącej z tego miejsca ciarki przeszły mu po skórze i tego uczucia nie można było nazwać nieprzyjemnym. Dziwne, że czarodziejowie Ahnenerbe patrzyli na wyspę bez szczególnego pietyzmu. Czyżby nic nie czuli?
— I dokąd się wybieramy? – zapytał Harry, gdy jak poprzednio całym łańcuchem teleportowali się na gliniasty brzeg przyprószony śniegiem.
— W pierwszej kolejności wejdziemy wyżej i rozbijemy obóz – powiedział Kaspar. – Następnie będziemy sprawdzać po kolei wszystkie hipotezy, dopóki nie osiągniemy sukcesu.
Najwyraźniej był mocno przekonany o tym, że sukces jest pewny. Harry, pamiętając o nadal niedostępnym dla nich kluczu – przeciwnie, poważnie w to wątpił. Na wyspie mieszkają ludzie i to od dawna. Gdyby było tu coś niezwykłego, znajdującego się na wierzchu dosłownie lub w przenośni, już dawno zostałoby odnalezione.
— I dużo macie hipotez? – zapytał, gdy grupa poszukiwawcza powoli wdrapywała się na strome wzgórze, ślizgając się i potykając na zaśnieżonym zboczu.
— Na parę dni poszukiwań wystarczy – odpowiedział Kaspar, chichocząc paskudnie.
— Macie chociaż jakieś przypuszczenia, którędy może przebiegać droga? – nalegał Harry.
— „Droga do nich?” – zacytowała „Fausta” milcząca dotychczas Elsa Fries i od razu odpowiedziała słowami Mefistofelesa:
Dróg nie ma! W bezkresie,
w bezczasie; tam cię stopa ni skrzydło nie wzniesie,
nieubłagane bóstwa! — Więc? chcesz iść w zawrotność?
W bezprzestrzeni cię straszna owionie samotność;
czy ty wiesz, czym samotność jest? czy wiesz, co próżnia?
Nikt jej nie odpowiedział. Harry miał ochotę zapytać, co może znaczyć ten fragment, jednakże nie chciał dyskutować o poemacie w obecności agentów, żeby przypadkiem nie udzielić im wskazówki. Niech sami szukają drogi, skoro są tak pewni siebie.
Ze wzgórza, na które weszli, rozpościerał się przepiękny widok na znaczną część wyspy. Nieco dalej widniała grupa wiejskich domów w otoczeniu pól, w tym czasie całkowicie pokrytych nietkniętym śniegiem. W oddali wznosiła się iglica jakiegoś budynku. Rzuciwszy nań okiem Elsa Fries nachyliła się do Harry’ego i powiedziała cicho:
— O ile wiem, jest to muzeum Tychona Brahego. Wybudowane bardzo blisko tego miejsca, gdzie kiedyś stał Uranienborg.
— Myśli pani, że tam?...
— Raczej nie akurat tam. Ale mogę się założyć, że zaczną szukać właśnie w tym miejscu.
Kaspar faktycznie co chwila rzucał okiem we wskazanym kierunku, półgłosem wydając polecenia podwładnym. Czworo z nich zaczęło rozbijać obóz: odśnieżywszy wystarczająco dużą powierzchnię, ustawili cztery namioty, z których jeden był przeznaczony dla jeńców. Potem, przeszedłszy się dookoła, wetknęli w ziemię kilka urządzeń. Dla Harry’ego wyglądały one nieznajomo, domyślał się jednak, że to środki ostrożności. Może czujniki ruchu? Termowizory?
W każdym razie wywoływało to określone myśli. Nielicznych mieszkańców wyspy nie było co się bać, a to znaczyło, że funkcjonariusze Ahnenerbe bali się ataku iluminatów. To nieco poprawiło Harry’emu nastrój, chociaż rozumiał, że podobne środki ostrożności mogą okazać się jedynie rutynowym zabezpieczeniem jakiejkolwiek grupy poszukiwawczej i prawdopodobnie nie mówią nic o tym, że iluminaci trafili na ich ślad.
Zmęczony staniem Harry wszedł do namiotu, który wskazał mu Kaspar, i usiadł po turecku na leżącej w nim dmuchanej poduszce. Jeśli przez najbliższe godziny, a zwłaszcza dni, grupa poszukiwawcza będzie sprawdzać swoje „hipotezy”, to może się okazać, że będzie to najnudniejszy okres w jego życiu. Nawet pod schodami u Dursleyów było weselej. Zostawiliby mu chociaż jakąś książkę do poczytania, czy co...
Do namiotu, odsuwając klapę, weszła Elsa Fries i ulokowała się naprzeciwko Harry’ego w dokładnie takiej samej pozie. Spojrzał na nią pytająco. Ta zaś ze słabym uśmiechem powiedziała:
— Harry, nie zapominaj, że to nie tylko ekspedycja Ahnenerbe. Skoro jesteśmy już w niewoli, jest to także i nasza ekspedycja. Chodzi o to, by znaleźć drogę do Źródła przed nimi, a jeśli to się nie uda, zatroszczyć się o to, żeby oni nie byli w stanie zrobić z niego użytku. Pamiętaj: jesteś im potrzebny po to, żeby tam wejść, więc na pewno będziesz obecny w najważniejszym momencie. Wykorzystaj to mądrze.
Harry, spojrzawszy z powątpiewaniem na cienką tkaninę namiotu, która raczej nie miała właściwości dźwiękoszczelnych – nawet jeśli nie była wyposażona w podsłuch – zainteresował się ostrożnie:
— To, co zacytowała pani niedawno... Myśli pani, że to też jakaś podpowiedź? Czy nie powinienem o to pytać, kiedy agenci są w pobliżu?
— Tu nie ma czego się bać – machnęła ręką oświecona. – Oczywiście, to jest podpowiedź i jej znaczenie już dawno jest znane i im, i nam. Po prostu bez wiedzy o położeniu wejścia nie ma z niej żadnego pożytku.
— Więc o czym ona mówi?
— O tym, że nigdzie nie znajdziemy wejścia jako takiego. Żadnych drzwi, ukrytych tuneli czy czegokolwiek, co można zobaczyć. „Czy wiesz, co próżnia?”. Innymi słowy trzeba opanować pojęcie pustki – natury samej przestrzeni. Portal, teleportacja, wykorzystanie magii metrycznej w celu zmiany topologii przestrzeni – oto co otwiera drogę prowadzącą do Źródła.
— Czy nie dlatego wymagana jest znajomość magii? – podzielił się przypuszczeniem Harry.
— To możliwe, choć nie trzeba jej znać, by skorzystać z portalu, nieprawdaż? Nadal uważam, że nie o to chodzi. Magia pewnie będzie potrzebna później – gdy znajdziesz się w Jaskini Matek... lub na jej progu. To część nieznanego świata, stworzona przez obcy nam rozum. Rozum nie należący do człowieka, Harry. Kto wie, co może nas czekać w tym miejscu?
Czy w głosie Elsy Fries zabrzmiał strach – a może pietyzm, którego – jak Harry sięgał pamięcią – nigdy wobec niczego nie demonstrowała? Mimo woli odwrócił głowę w kierunku dawno zrujnowanego Uranienborgu, Niebiańskiego Zamku, i znów poczuł tchnienie mocy, bijącej od czegoś ukrytego w głębi wyspy. Na moment wstrzymał oddech, a po skórze przebiegły mu ciarki. Pamięć sama z siebie przywołała fragment „Fausta”:
Gdy tak ta pokusa pcha cię,
gdyś po szyję w matnie zalazł —
kop! grzeb! krzyknij: „kuraż, bracie!
tum cię szukał! tum cię znalazł!”
Harry westchnął ciężko i dziwne uczucie ustąpiło, dając o sobie znać jedynie lekkim drżeniem na granicy świadomości. Wygląda na to, że czas, który spędzi w tym zaimprowizowanym obozie, jednak nie będzie nudny.
— Pierwsza ekspedycja! – obwieścił na zewnątrz głos Kaspara. – Wy czworo. Zbadajcie muzeum Tychona Brahego i jego najbliższe otoczenie. Porównajcie wyniki z mapami z szesnastego wieku, przeanalizujcie różnice. Złóżcie raport z gotowej pracy.
Poszukiwania zostały rozpoczęte.
Chapter 19: Obóz
Chapter Text
Przez długie trzy i pół godziny oczekiwania, podczas których Kaspar wraz z jednym z czarodziejów toczył burzliwą dyskusję o dalszym kierunku poszukiwań, Harry włóczył się w obrębie terenu strzeżonego, usiłując znaleźć cokolwiek niezwykłego w otaczającym ich pejzażu. Dwaj ponurzy agenci nie odstępowali go na krok. Byli to mugole, choć uzbrojeni. Najwyraźniej mimo pochlebnych uwag Kaspara po zabraniu mu różdżki nie uważali go za szczególnie niebezpiecznego jeńca. Wszyscy pozostali błąkali się koło namiotu Elsy Fries, nie spuszczając jej z oka i całymi swoimi postaciami demonstrując, kto tu jest zagrożeniem numer jeden.
Tymczasem kobieta wyszła z namiotu i, nie zaszczyciwszy chwytających od razu za broń nadzorców nawet powierzchownym spojrzeniem, spokojnym krokiem zaczęła przemierzać teren.
— Tylko żadnych głupstw, pani Fries – dobiegł do Harry’ego głos Kaspara.
Fries, niczego nie odpowiedziawszy, podeszła do Harry’ego, który zauważył nie opuszczający jej twarzy przez cały ranek cień strachu.
— Coś się stało, pani Fries? – zapytał bardziej z grzeczności, bo niezbyt liczył na odpowiedź. – Wygląda pani na zaniepokojoną.
— Harry, wydaje mi się, że grozi nam niebezpieczeństwo – odpowiedziała półgłosem. – Nie, na razie nie wiem, o co chodzi. Po prostu intuicja. Jednakże rzadko mnie ona zawodzi. Tu jest coś... przerażającego.
Harry wzruszył ramionami i spojrzał na przepływający wzdłuż brzegu prom – trzeci od chwili ich przybycia.
— Oczywiście, po Ahnenerbe można się spodziewać wszystkiego, ale nie wydaje mi się...
— Nie mówię o nich – Elsa Fries skrzywiła się, zniecierpliwiona. – Im grozi takie samo niebezpieczeństwo jak i nam. Bardziej niepokoi mnie sama wyspa. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że zmierzamy prosto w śmiertelną pułapkę.
— Myśli pani, że zastawił ją Tycho Brahe?
— Raczej nie – pokręciła głową oświecona. – On, oczywiście, też mógł podjąć jakieś środki ostrożności, ale to nie one mnie przerażają. Te istoty... mam na myśli te, które stworzyły Źródło – przecież prawie nic o nich nie wiemy. Nieliczne wzmianki w starych traktatach, echa dawnych mitów. Przerażających mitów, Harry.
— One mają jakąś nazwę? – zapytał. W pamięci nieoczekiwanie pojawił mu się obraz z jego ostatniego koszmaru sennego – skrzydlata istota o czterech płonących białym ogniem oczach w bordowej mgle. Imię, którym się przedstawiła – Tsakebe.
— Mają całkiem sporo nazw – odpowiedziała Elsa Fries. – Powiedz, Harry, uczyliście się przecież historii magii w Hogwarcie – opowiadali wam o jej pochodzeniu?
— O pochodzeniu magii? Nie, nic takiego nie pamiętam. To magia nie istniała od zawsze?
— Magia jako cecha rzeczywistości – pewnie tak – kiwnęła głową oświecona, oparłszy się ramieniem o niewysoką sosnę, rosnącą nad samym urwiskiem. – Ale skąd wzięli się czarodzieje? Nie wiemy o tym za dużo. Bezsprzeczny fakt jest taki, że zdolności magiczne się dziedziczy, przy czym odpowiada za nie bardzo mała grupa genów. Jednakże całkowicie ich brak u spokrewnionych z nami naczelnych...
— A co ze skrzatami, wampirami... – chciał zaoponować Harry, lecz Elsa Fries energicznie pokręciła głową.
— Formalnie są naczelnymi, zgadza się – powiedziała. – Jednakże wszystkie znane nam istoty magiczne od dementorów po smoki co do jednego zostały stworzone sztucznie, czy to przypadkowo, czy to umyślnie. Czyli już po pojawieniu się czarodziejów.
Stwierdzić, że Harry był zdziwiony – to mało powiedziane.
— Skąd to wiadomo? – zapytał z wytrzeszczonymi oczyma.
— To Gerda Krause wam nie opowiadała? Takie są wyniki analizy genomowej: fragmentowane DNA z wyraźnymi śladami włączenia obcych sekwencji nukleotydów, brak dziedziczenia fragmentów retrowirusowych, brak poprzedników ewolucyjnych, prawie całkowity brak szczątków w kronice geologicznej – dopiero w czasach historycznych. Plus masa cech recesywnych, które dobór naturalny wyeliminowałby w ciągu setek tysięcy lat.
— To znaczy, że czarodzieje pojawili się stosunkowo niedawno? – zapytał Harry. – Dlaczego? Z powodu przypadkowej mutacji?
— Raczej nie. Taka cecha bez specjalnej edukacji bardzo szybko by zanikła. Coś pomagało jej w rozprzestrzenianiu się na samym początku, gdy się pojawiła, i działo się to od dziesięciu do piętnastu tysięcy lat temu. Właśnie do tego okresu historycznego odnoszą się mity o Atlantydzie...
Opowieść Elsy Fries przerwały okrzyki z najbliższego skraju obozu. Odwrócili się w ich stronę i zobaczyli wracającą grupę poszukiwawczą, a właściwie trzech członków tej grupy, którzy nieśli ciało czwartego, bezwładnie zwisająca w ich rękach. Po śniegu za nimi ciągnął się wyraźny krwawy ślad.
Kaspar, przerwawszy rozmowę z czarodziejem, podbiegł do grupy i zatrzymał się, zszokowany, przed ciałem, które położyli przed sobą i teraz po prostu stali, czekając na rozkazy.
— Co się stało, do diabła? – podniósł głos Kaspar.
— Panie Sturmbannführer – zwrócił się doń jeden z przybyłych, po raz pierwszy – jak Harry pamiętał – używając archaicznego stopnia wojskowego – doszło do wypadku. Obawiam się, że Otto jest martwy.
— Jak do tego doszło? – zapytał Kaspar, mieniąc się na twarzy. – Badaliście muzeum czy pole minowe?
— Ja... nie wiem. Rozdzieliliśmy się według planu – dwóch poszło do muzeum Tychona Brahego, ja wybrałem się do Stjerneborgu, a Otto rozglądał się po najbliższej okolicy. A potem usłyszeliśmy krzyk i pobiegliśmy do niego. Jego ciało znaleźliśmy tuż za pomnikiem Tychona Brahego, wisiało na ogrodzeniu. Wygląda na to, że pośliznął się na schodkach u podnóża, spadł prosto na pręty i nadział się na nie klatką piersiową.
— To jakaś bzdura – prychnął Kaspar. – Żeby wytrenowany agent umarł jak niezdarny mieszczuch... Byli świadkowie?
— Być może. W okolicy chodzili ludzie z aparatami, pewnie turyści. Ale nie zwrócili na nas szczególnej uwagi, nawet gdy go wynosiliśmy.
Kaspar obejrzał się na Harry’ego i oświeconą Fries, polecił położyć zwłoki w jednym z namiotów i poprowadził grupę poszukiwawczą dalej, szepcząc coś do jednego z agentów. Ten ulokował się w ich pobliżu i zaczął demonstracyjnie czyścić pistolet, rzucając wymowne spojrzenia na Harry’ego i Fries.
— Teraz raportujcie, co udało wam się znaleźć... – dobiegło do Harry’ego, zanim agenci znaleźli się poza zasięgiem słyszalności.
Harry spochmurniał i odwrócił się do Elsy Fries. „No widzisz?” – mówiło jej spojrzenie. Oczywiście sama śmierć agenta jeszcze nic nie znaczy. Wypadki zdarzają się nawet dobrze przygotowanym mistrzom survivalu – każdemu może przytrafić się niefortunny zbieg okoliczności. Ale dlaczego właśnie tu? Właśnie teraz?
— Chciała pani opowiedzieć o Atlantach? – zapytał. – Myśli pani, że to oni stworzyli pierwszych czarodziejów, a teraz bronią swojego Źródła – skinął głową w stronę namiotu, gdzie spoczywały teraz zwłoki – w taki sposób?
— Skąd mogę wiedzieć, Harry? – wzruszyła ramionami Fries. – Ale mają oni bardzo... kontrowersyjną reputację. W apokryficzniej księdze Henocha jest mowa o tym, jak z nieba zeszły dwa tysiące aniołów. Nauczyli oni żyjących w tym czasie ludzi magii i wyposażyli ich w szereg technologii. Co więcej, żenili się z ziemskimi kobietami i z tych związków rodziły się dzieci – nefilim, potężne istoty o ogromnej magicznej mocy.
— I co się z nimi w końcu stało?
— Wiesz, co się stało z Atlantydą według znanych nam legend. Znalazło to swoje odzwierciedlenie także w mitach biblijnych. Boga rozgniewała samowola jego aniołów, którzy przekazali ludziom zakazaną wiedzę, a jeszcze bardziej – pojawienie się nefilim, i doprowadził do potopu, który zniszczył cywilizację.
— Ale przecież pani nie wierzy chyba w to, że tak było naprawdę? Myślałem, że w Eisenturm wszyscy są ateistami.
— Nie trzeba być wierzącym, żeby rozumieć, że mity to zniekształcone odbicie w pełni realnych wydarzeń. Czasem zniekształcone nie do poznania, przepuszczone przez pryzmat niedoskonałego ludzkiego postrzegania, a mimo to i tak niosące w sobie ziarno historycznej prawdy. Nie wierzę w żadnych bogów, Harry. Ale myślę, że wtedy, piętnaście tysięcy lat temu, Ziemię faktycznie odwiedziły istoty z innego świata, które podzieliły się z naszymi przodkami podstawową technologią znaną nam jako magia.
— A co do nefilim – myśli pani, że faktycznie mogli się urodzić?...
— Oczywiste, że to rezultat modyfikacji genetycznej ludzi, który umożliwił im używanie magii. Ludzie w tych czasach nie mogli nic wiedzieć ani o genach, ani o ewolucji, nieprawdaż? Dla nich nagłe pojawienie się ludzi o zdolnościach magicznych oznaczało tylko jedno – ci upadli aniołowie mieli dzieci. A współcześni nam czarodzieje z tobą włącznie to ich bezpośredni potomkowie.
— Więc jak pani uważa, z jakiego powodu doszło do zagłady Atlantydy?
— Tu sama gubię się w domysłach. Być może czarodziejowie tamtych czasów, pozbawieni jeszcze jakichkolwiek praw regulujących ich działalność, doprowadzili do katastrofy – mogli być wyjątkowo silni, znacznie silniejsi niż najlepsi, którzy żyją teraz. W końcu otrzymali te zdolności bezpośrednio od swoich stwórców. Być może doszło do wojny między samymi przybyszami. Jeśli jest cokolwiek, co może rzucić światło na to wydarzenie, to jest to ukryte tutaj, w Źródle.
Dyskusja nad sytuacją najwyraźniej dobiegła końca i nowa grupa poszukiwawcza składająca się z czterech osób przekroczyła granicę obozu, biorąc kurs na wschód od miejsca, w które udała się pierwsza ekspedycja. Harry szybko ocenił układ sił. Teraz w obozie oprócz nich samych pozostaje pięć osób, w tym jeden czarodziej. Czy uda im się wyrwać w takich warunkach? Elsa Fries widocznie domyśliła się, o czym myślał i przecząco pokręciła głową. Po co ona zwleka?
Harry zaczął przypominać sobie chwyty taktyczne, których uczył ich Quirrell. Przeciwnik ma przewagę liczebną, więc trzeba rozproszyć jego siły. Jeśli on i oświecona Fries uciekną z obozu, biegnąc w przeciwne strony, w najgorszym razie jedno z nich będzie musiało zmierzyć się z trzema goniącymi, a drugie – zaledwie z dwoma, przy czym tylko w jednej z tych grup znajdzie się czarodziej. To niezła szansa i jednemu z nich z pewnością uda się wyśliznąć, by wezwać iluminatów na pomoc. Przekonawszy się, że nikt w pobliżu ich nie podsłuchuje, Harry otworzył już usta, by przekazać Elsie Fries szczegóły swojego planu, gdy nagle przypomniał sobie ostatnią lekcję Quirrella.
Wszystko albo nic. Ahnenerbe nie dopuści do przegranej, a przegraną jest dla nich ucieczka Harry’ego. Bez wahania rzucą wszystkie siły w pościg za nim. A Elsę Fries czeka po prostu kula w plecy, żeby nie zdążyła o niczym zawiadomić iluminatów – lepiej stracić drugiego co do ważności jeńca, niż dopuścić do fiaska operacji. Oświecona ma rację – trzeba czekać. Wcześniej czy później...
Nie zdążył doprowadzić myśli do końca. Rozległ się ogłuszający huk wystrzału i agent, który czyścił pistolet, zacharczał, zaczął się miotać w konwulsjach i upadł w śnieg. Na ułamek sekundy wszyscy zastygli, patrząc w szoku na nieboszczyka, wokół którego głowy na śniegu rozpływała się szkarłatna plama. Chwilę później agenci wyciągnęli broń i sprawnie rozmieścili się wokół obozu, przypadając do ziemi i szukając celu w otaczającym ich pejzażu. Elsa Fries chwyciła Harry’ego za kołnierz i przewróciła go na ziemię, padając przy tym sama.
Jakieś pół minuty minęło w pełnym napięcia milczeniu. Kolejnych wystrzałów nie było i Harry podniósł głowę, wypluwając śnieg:
— Eee... ludzie, tak w ogóle to on sam strzelał.
Kaspar, który przykucnął w pobliżu z pistoletem, odwrócił się gwałtownie, najwyraźniej z zamiarem udzielenia ostrej odpowiedzi, lecz potem spochmurniał i prześliznął się w stronę leżącego ciała. Pochyliwszy się nad zwłokami wyjął pistolet z martwych palców, ostrożnie zbliżył broń do twarzy i wciągnął nosem powietrze.
— Cholera! Ten gamoń sam się zabił. Strzelił sobie w grdykę. Własną ręką.
Pozostający w obozie czarodziej podszedł do siedzącego nadal w kucki koło zwłok Kaspara i powiedział:
— Drugi w ciągu doby wypadek ze skutkiem śmiertelnym? Pan sam w to wierzy, panie Sturmbannführer?
— Spójrz sam, Rudolfie – Kaspar wstał. – Strzał na pewno padł z tego pistoletu.
— I wyszkolony agent był tak głupi, że odbezpieczył broń, kiedy ją czyścił?
— A możesz zaproponować inne wytłumaczenie?
Rudolf wzruszył ramionami.
— Istnieje mnóstwo sposobów, by zmusić człowieka, by zrobił coś, czego nie planował. Imperius. Confundus. Niewerbalna telekineza. – Czarodziej rzucił wymowne spojrzenie w stronę Harry’ego.
— Przestań, Rudolfie – pokręcił głową Kaspar. – Jeńców nie było w pobliżu Ottona, kiedy nadział się na ogrodzenie. I w promieniu dwustu metrów nie widzę nikogo przypominającego człowieka. Jednakże problem jest widoczny jak na dłoni: zostało nas tylko czworo.
Kaspar z powątpiewaniem spojrzał na Harry’ego, potem na Elsę Fries, nadal zachowującą niewzruszony spokój, potem wyjął krótkofalówkę i pstryknął włącznikiem. Wyświetlacz pozostał czarny. Kaspar spochmurniał i potrząsnął urządzeniem, wyłączył je i znów włączył – nic się nie zmieniło. Jego twarz, i tak już blada, nabrała zielonkawego odcienia.
— Nie mamy łączności – powiedział bezradnym tonem. – Natychmiast aktywować kotwicę. Zaczynamy ewakuację.
— Kotwica jest w rękach grupy poszukiwawczej, panie Sturmbannführer.
Kaspar zrobił głęboki wdech i zacisnął wargi.
— Bauer – powiedział, starając się zachowywać jak najspokojniej – natychmiast dogoń grupę poszukiwawczą i przekaż im, żeby natychmiast wracali. Wy dwoje – pilnujcie jeńców. Harry i oświecona Fries – idźcie do swojego namiotu i nie wychodźcie, dopóki wam nie pozwolę.
Harry i Elsa Fries, spojrzawszy po sobie, wzruszyli ramionami i skierowali się do namiotu. Harry zauważył, że na ustach oświeconej zastygł niewesoły uśmieszek. Czyżby to była jej sprawka? Ale przecież jest mugolką, zresztą tak czy inaczej nie mogła mieć na sumieniu pierwszej śmierci.
Po piętnastu minutach męczącego wyczekiwania zdecydował się jednak zapytać:
— Pani Fries, czy pani rozumie, co tu się dzieje?
— Nie jestem jasnowidzką, Harry – odpowiedziała. – Ale mam wrażenie, że niepotrzebnie się tu wybraliśmy.
— Przecież i tak nie mieliśmy wyboru. A pani myśli, że to właśnie to? Magia Atlantów? Przecież tu mieszkają ludzie i to od dawna. Gdyby to było aż tak niebezpieczne miejsce...
— Pewnie nie jest niebezpieczne dla tych, którzy nie szukają Źródła – przerwała mu Fries, a Harry, patrząc na jej ponurą twarz, powstrzymał się od dalszych pytań.
Minęło jeszcze pięć minut i do namiotu zajrzał Kaspar, na którego twarzy widniały pierwsze oznaki paniki.
— Wychodzić! – zakomenderował drżącym głosem.
Wyszli z namiotu, stając twarzą w twarz z Rudolfem, który patrzył na nich z otwartą wrogością, i drugim agentem, który ściskał pistolet w spoconej dłoni. Kaspar, który też nie wypuszczał z ręki walthera, zwrócił się do nich:
— Grupa poszukiwawcza nadal nie wróciła. Bauer też nie. Opuszczamy obóz i idziemy za nimi. Jak znajdziemy – wracamy do bazy. Wszystko jasne? Idźcie przodem – wskazał żądany kierunek ręką z zaciśniętym w niej pistoletem.
Przekroczyli granicę obozu i ruszyli po widniejących w śniegu śladach. Wycelowana w ich plecy broń wywoływała nieprzyjemne wrażenie gdzieś w potylicy, choć agenci Ahnenerbe raczej nie mieli zamiaru do nich strzelać. Ich ciężkie, urywane oddechy rozwiały wszelkie wątpliwości Harry’ego – agenci się bali. Był to najprawdziwszy mistyczny strach przed szalejącą w tym miejscu nieczystą siłą. Czarodzieje nierzadko spędzają w podobnej atmosferze całe życie, więc Rudolf wydawał się spokojniejszy, ale co do pozostałych – wydawało się, że jedynie tytaniczny wysiłek woli powstrzymuje ich przed paniczną ucieczką.
Do powszechnej atmosfery beznadziejności przyczyniała się też pogoda – niemal od razu po tym, jak opuścili obóz, sypnęło gęstym śniegiem, który ograniczył widoczność do minimum. Właśnie dlatego Harry nie zauważył leżącego ciała, dopóki nie potknął się o wykręconą nogę trupa, porządnie już przysypanego śniegiem. Z zaskoczenia krzyknął i odskoczył w bok, omal się nie przewracając. Kaspar dogonił go, pochylił się nad ciałem i odwrócił zwłoki twarzą do góry. Był to Bauer. Na jego twarzy zastygło instynktowne przerażenie, pełne śniegu usta były otwarte w niemym krzyku. Widocznych obrażeń nie było – wydawało się, że zmarł na atak serca.
Kaspar zazgrzytał zębami, wstał i bez słowa nakazał wszystkim gestem iść dalej. Kolejne dwa ciała leżały w odległości trzystu jardów od martwego Bauera. Jeden z nich okazał się czarodziejem, któremu z pleców sterczała rękojeść wojskowego glocka. Drugiego nie udało się zidentyfikować: powierzchnia ciała nieboszczyka była jednym wielkim oparzeniem z plamami zwęglonej skóry, jak gdyby na chwilę umieszczono go w piecu. Harry’emu zrobiło się strasznie niedobrze i odwrócił się, z trudem powstrzymując nudności.
Wydawało mu się, że zobaczył jakiś ruch gdzieś za mgłą śnieżnej zamieci – niewyraźny cień, który przemknął jak widmo przez pole widzenia, ale ile nie wpatrywałby się w mgłę, nie udało mu się dostrzec nic więcej. Pewnie to nierównomierna masa padającego śniegu płata figle jego świadomości, zmuszając go, by widział coś, co nie istnieje. Postarał się uspokoić, lecz wolał nie spoglądać już więcej na trupa. Wyobraźnia i bez tego rozszalała się nie na żarty.
Od miejsca tragedii w bok ciągnęła się głęboka bruzda w śniegu, która do tej pory nie została przysypana – najwyraźniej ktoś próbował odpełznąć dalej. Udali się w tę stronę i natknęli się jeszcze jedno zmasakrowane przez ogień ciało. Kaspar spróbował dotknąć jego ramienia, lecz w tym momencie leżący człowiek zacharczał, wygiął się i z jękiem bólu przewrócił się na plecy, zwracając ku nim zniszczoną twarz. Harry wzdrygnął się.
— On... oszalał – wyszeptał umierający popękanymi wargami. – Prze... klęty czarodziej zabił... wszystkich. Pchnąłem... go... nożem...
— Co się stało z czarodziejem? – zapytał surowo Kaspar, całkowicie ignorując męczarnie kolegi. – Dlaczego zabił grupę?
— Sza... szaleństwo. Wszędzie... wokół... szaleństwo.
Jak gdyby na potwierdzenie tych słów wiatr zawył żałośnie i zrzucił na nich z nieba kolejną gigantyczną porcję śniegu. Harry zmusił się, by spojrzeć na ofiarę tajemniczego strażnika. Oczy leżącego zasnuła błona, oddech ustał. Był martwy.
Ostatniego członka grupy poszukiwawczej w końcu nie znaleźli, ale i bez tego wszystko było jasne. Przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem, ekspedycja, rozpoczęta w atmosferze rozrywkowego rejsu jachtem, została całkowicie rozgromiona już pierwszego dnia, zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę, co się dzieje. Upadłe anioły umieją strzec swoich tajemnic.
Nie było sensu dalej czekać – samo przetrwanie w takich warunkach stało się mglistą perspektywą, nie mówiąc już o jakichkolwiek poszukiwaniach, zwłaszcza, że jedyna kotwica do założenia portalu zaginęła bez śladu. Kaspar, który już dawno przestał demonstrować wszystkim swój fałszywy uśmieszek, spojrzał ponuro na jeńców i rzucił krótko:
— Wracamy na jacht.
— Czyżby tam było coś jeszcze? – wymamrotała Elsa Fries, gdy odwrócili się i poszli w kierunku porzuconego obozu. Była spokojna, ale było widać, że to, co zaszło, wywarło na niej nader przygnębiające wrażenie.
— O czym pani mówi? – zapytał Harry. Sam z trudem powstrzymywał się przed atakiem paniki. Nawet przy spotkaniu z samym Voldemortem nie odczuwał tak przytłaczającego, lepkiego strachu.
— O „Fauście”. Niemożliwe, żeby Goethe nie uprzedził o śmiertelnej pułapce u samego progu. Coś przegapiliśmy.
— A może sam nie wiedział? – zaproponował Harry. – Możliwe, że ktoś umyślnie wprowadził go w błąd.
Elsa Fries tylko pokręciła z powątpiewaniem głową, nic nie odpowiadając, jednakże nawet ta krótka wymiana zdań nieco rozwiała narastającą panikę Harry’ego, wnosząc w atmosferę szaleństwa iskierkę racjonalnego podejścia do sprawy. Aby jeszcze bardziej osłabić uścisk strachu, zaczął obliczać w myśli, na ile prawdopodobne było jego pozostanie przy życiu w ostatnim czasie, lecz od razu pogubił się przy próbie uwzględnienia prawdopodobieństwa padnięcia ofiarą oszalałego czarodzieja.
W końcu, uznawszy, że i tak nie da się uwzględnić wszystkich czynników, Harry poddał się i postanowił ograniczyć się do przybliżonej oceny, otrzymując około czterdziestu procent – niezłe szanse. Fakt, że wyliczenia dla niego i Elsy Fries razem wziętych dały mu poniżej dwudziestu procent. Czy to znaczy, że z prawdopodobieństwem cztery do jednego nieznane zagrożenie likwiduje wyłącznie agentów Ahnenerbe? Była to przyjemna myśl, lecz Harry rozumiał, że każdy z pozostałych przy życiu mógł wymyślić sobie podobną hipotezę.
A jednak, mimo oczywistej chwiejności tych wszystkich rachunków prawdopodobieństwa, Harry osiągnął to, co najważniejsze – przywrócił sobie jasność rozumowania. Tak, nadal grozu mu coś nieznanego. Tak, w każdej chwili może paść ofiarą złowieszczej magii Atlantów lub jeszcze jednego oszalałego agenta. Ale teraz te zagrożenia to po prostu zagrożenia, podobne do tych, z którymi uczył ich sobie radzić profesor Quirrell. Nie ma już tego paraliżującego wolę egzystencjalnego strachu i gdy nadejdzie czas, Harry będzie mógł skorzystać ze swojej szansy na odzyskanie wolności. Nawet, jeśli... Westchnął głęboko i dokończył myśl, starając się zachować zimną krew. Nawet, jeśli będzie musiał w tym celu zabijać wrogów, patrząc im w oczy.
Gdy podeszli do skraju obozu Kaspar nakazał się zatrzymać i wysłał naprzód jednego z agentów, by ten sprawdził, czy nie ma pułapek. Ten, pokręciwszy się bez celu między zasypanymi śniegiem namiotami, rozłożył ręce i powiedział:
— Nic nie wi...
W powietrzu przemknął błyskawiczny cień i agent ciężko usiadł na ziemi, patrząc przed siebie martwymi oczyma. Z jego ust wyciekała strużka krwi. Chwilę później Harry poczuł lufę pistoletu trzymanego przy jego skroni, a Kaspar, złapawszy go wolną ręką za włosy, wrzeszczał histerycznie:
— Zabiję go! Jeśli potrzebny wam ten idiota, wychodźcie! Liczę do trzech!
Rudolf bez wahania rzucił zaklęcie tarczy na czworo pozostałych przy życiu i syknął Kasparowi do ucha:
— Panie Sturmbannführer, trzeba coś robić. Nie dam rady utrzymać tarczy nawet przez pięć minut.
Ten tylko pokręcił głową z irytacją i powiedział głośno:
— Raz!
Odpowiedziało mu jedynie żałosne wycie wiatru, silnego zwłaszcza tu, nad urwiskiem, gdzie ziemia drżała od wściekle kotłującego się powietrza. Wydawało się, że doszli na kraniec świata, za którym jest tylko kłębiąca się pustka, a sam czas z przestrzenią zamieniają się w nicość, wydając pożegnalny jęk, zanim odejdą w ostateczne zapomnienie.
— Dwa!...
Za śnieżną mgłą przed nimi pokazał się cień. Kaspar ścisnął włosy Harry’ego tak mocno, że ten zazgrzytał zębami z bólu. Cień zbliżał się, nabierając kształtów niewysokiej ludzkiej postaci. Dziewczyny. Jeszcze krok – i światło lampy umocowanej nad najbliższym namiotem padło na jej twarz.
— Hermiona... – wymamrotał oszołomiony Harry.
— To przecież... – zaczęła Elsa Fries, szeroko otwierając oczy.
— Cofnij tarczę! – warknął Kaspar do czarodzieja, odpychając Harry’ego w bok. Mieniąca się bariera przed nimi rozwiała się. Kaspar podniósł pistolet na wysokość oczu i wystrzelał w spokojnie stojącą dziewczynę pół magazynka. Dziewczyna uśmiechnęła się beztrosko i rozpłynęła się w powietrzu.
— Cholerna iluzja! – dokończył Rudolf za oświeconą Fries, ciężko dysząc po utrzymywaniu tarczy. – Zaraz rzucę...
Rozległ się chrzęst kręgów i czarodziej upadł w śnieg z głową wykręconą pod niewiarygodnym kątem. Elsa Fries wydała cichy okrzyk. Kaspar, wbijając w Harry’ego oszalałe spojrzenie, zbliżył się doń, lecz ten tym razem nie czekał, aż znów zrobią zeń zakładnika. Harry włożył tyle wysiłku w cios telekinetyczny, że miał wrażenie, że w jego wnętrzu coś pękło z nieludzkiego wysiłku. Ale było warto. Kaspar, upuściwszy pistolet, z jękiem potoczył się w drugą stronę. Na skraju urwiska wrzasnął, próbując uczepić się go ręką, lecz palce ześliznęły mu się i do Harry’ego dobiegł oddalający się rozpaczliwy krzyk, który sekundę później zastąpiła martwa cisza.
Elsa Fries, nie tracąc czasu, złapała broń i wyciągnęła ją przed siebie, szukając celu w nieprzeniknionej białej mgle. Dyszała ciężko i jak gdyby również odczuwała strach – stan, który był u niej, zdaniem Harry’ego, zdecydowanie nienaturalny.
— Proszę schować broń, pani Fries – rozległ się zmęczony głos za ich plecami.
Fries odwróciła się błyskawicznie i bezbłędnie wymierzyła z pistoletu do celu. Potem, zawahawszy się, niezdecydowanie opuściła broń i uśmiechnęła się.
— Pan Quirrell? Mogłam się domyślić. Metodyczne likwidowanie wrogów bez litości – to bardzo do pana podobne – mówiła z umyślnym sarkazmem, lecz trudno było nie dostrzec w jej głosie nutki szacunku.
Harry nie wierzył własnym oczom. Profesor Kwiryniusz Quirrell we własnej osobie! Quirrell, a nie żadna złowieszcza pułapka Atlantów, którą mogli przejść cali i zdrowi tylko ludzie o czystym sercu i tym podobne bzdury z komiksów. Profesor, któremu wystarczyło pół dnia, by śmiertelnie przestraszyć dziesięciu agentów Ahnenerbe i likwidować jednego po drugim, stał przed nimi z krzywym uśmiechem. Przeklęty anioł śmierci, a nie człowiek! Jak to dobrze, że są po tej samej stronie. Harry z nadmiaru emocji nerwowo wypuścił powietrze i dał krok naprzód, uśmiechając się niepewnie.
— Panie profesorze? A gdzie...
— Tu jestem, Harry – usłyszał głos Hermiony po lewej. – Przecież obiecałam, że cię wyciągniemy.
Odwrócił się do niej, stojącej po kolana w śniegu, i nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo przez ten cały czas brakowało mu jej obecności. Mogła nic nie mówić i nic nie robić, ale tylko przy niej mógł odczuwać spokój i spełnienie, których mu śmiertelnie, nieznośnie brakowało w jakichkolwiek innych okolicznościach. Prawdopodobnie coś takiego odbiło się w jego oczach, gdyż Hermiona, zbliżywszy się doń, wzięła go za ręce i odpowiedziała spojrzeniem prosto w oczy.
— Nigdy więcej tak nie rób, Harry – powiedziała drżącym głosem. – Jasne? Nawet nie próbuj dobrowolnie wybierać się do piekła.
— Ale, Hermiono – zaprotestował – oni by mnie nie zabili...
Hermiona przerwała mu w pół słowa z płonącymi oczyma.
— A gdyby zabili?! – prawie krzyknęła i od razu przeszła do szeptu, mamrocząc jak bezradne dziecko: – Co ja bym wtedy zrobiła bez ciebie?...
Przytuliła się do jego piersi i chlipnęła, rozpaczliwie ściskając go w objęciach, jak gdyby lada chwila mógł zniknąć. Wewnątrz Harry’ego wszystko się przewróciło. Spojrzawszy na nią, zrozumiał, że podjął już decyzję. „Powiem jej, że ją kocham” – złożył sobie w myśli obietnicę, odwzajemniając objęcia dziewczyny. – „Powiem, gdy tylko zostaniemy sam na sam. Musi wiedzieć, nawet jeśli traktuje mnie jak swojego brata”.
Z tyłu dał się słyszeć zjadliwy kaszel Quirrella i Harry, z żalem puściwszy przyjaciółkę, odwrócił się do profesora. Ten nawet nie próbował ukrywać sarkazmu na widok stojącej w bezruchu pary. Obok Elsa Fries patrzyła jakby przez nich, z nieprzeniknionym uśmiechem Giocondy, jak gdyby demonstrowała, że jej to absolutnie nie dotyczy.
— Przez cały ten czas... to był pan, panie profesorze? – zapytał Harry cicho, kręcąc głową. – Nie miałem pojęcia o pańskich możliwościach.
— Oczywiście z pomocą panny Granger – włożyła niemało wysiłku w maskowanie mojego przemieszczania się. Co do możliwości... jeśli będzie pan chodził na moje zajęcia, panie Potter, i przestanie ignorować arkana taktyki – pańskie możliwości również nie będą gorsze – uśmiechnął się Quirrell. Po jego wcześniejszym gniewie nie pozostało ani śladu. – Bo gdyby nie to, wolałbym iść do celu bez przeszkód, a nie bawić się z nazistami w „Dziesięciu Murzynków”.
— Ale skąd się dowiedzieliście, że jestem na wyspie Ven?
Quirrell bez słowa wyjął z wewnętrznej kieszeni złożoną na cztery kartkę i, rozłożywszy ją, podał Harry’emu.
— Klucz z archiwum Keplera. Kopia dokumentu napisanego przez samego Tychona Brahego, gdzie między innymi bezpośrednio wskazuje on położenie Źródła... No, prawie bezpośrednio. Dostałem ten papier w Bawarskiej Akademii Nauk. Pozostawało tylko odegrać komedię przed podsłuchującymi agentami Ahnenerbe, żeby zyskać na czasie.
— A pięciokątny symbol? – zapytał znowu Harry, patrząc na profesora z zachwytem. – Nie ma tam nic o jego znaczeniu?
— Jaki symbol? – zainteresowała się Elsa Fries.
— Właśnie tego musimy się teraz dowiedzieć – odpowiedział Quirrell, kompletnie ją ignorując. – Nie mamy tak dużo czasu. Po utracie kontaktu z ekspedycją Ahnenerbe pewnie wyśle tu oddział szturmowy. Nie zdziwię się, jeśli już wysłało. – Wskazał ręką w stronę, gdzie przed śnieżycą widniała iglica muzeum Tychona Brahego. – Poszukiwania zaczniemy tam.
Chapter 20: Pod nosem
Chapter Text
W roku Pańskim 1576, gdym przystąpił do wznoszenia zamku Uranienborg na Wyspie Szkarłatnej, którą moi rodacy zowią Ven, ogarnęło mnie uczucie trwogi, którego naturę przychodziło mi dopiero zbadać. Podzieliłem się obawą ze swoimi uczniami, jednakże spotkałem się z ich strony jeno z lekkomyślnym lekceważeniem. Byłem zatem zmuszony samodzielnie zbadać przyczyny mojego stanu.
Schodząc w podziemia niedokończonego Uranienborgu, gdziem zamyślał urządzić pracownię, by posiąść szczyty alchemicznej nauki na chwałę Bożą, doświadczałem silniejszej trwogi, z czego wnoszę, że źródło jej jest ukryte w ziemi. Pod moim kierownictwem robotnicy, kopiący w głąb znacznie dalej, niż przewidywał założony przeze mnie plan, natknęli się na kawernę wypełnioną osobliwą gliną ciemnoczerwonego koloru, dotychczas przez żadnego z nas niespotykaną. U wejścia do kawerny znajdował się zrujnowany obelisk z napisami po łacinie. Główna ich część została zatarta przez zawalony strop, ale ta mniejsza, która z łaski Bożej zachowała się po dziś dzień, świadczyła o nieznanym mi pogańskim kulcie Matek, pochodzącym z Imperium Rzymskiego, którego sanktuarium zostało zbudowane nad ostatnim miejscem pobytu niebiańskich wojowniczek, które zeszły na ziemię przed nadejściem wód potopu.
Opuszczając wyspę nakazałem robotnikom zakryć kawernę kamieniami i odtąd dostać się do niej może jeno ten, kto dzierży władzę i zna niewidzialną drogę. Znak wytyczający jej początek jest widoczny dla oczu, jednakowoż jeno moja rychła śmierć da klucz, który winien być obmyty krwią wchodzącego, który dzierży władzę. Zaklinam każdego, kto wejdzie po moich śladach i którego bystry umysł zdoła pokonać niebezpieczeństwa tej drogi: korzystajcie z otrzymanej siły dla pomnażania chwały Bożej i doskonalenia się w mądrości, a nie dla zagłady, abyśmy wszyscy nie powtórzyli losu...
— Dokument urywa się w najciekawszym miejscu – z pewnym rozczarowaniem powiedział Harry, oddając Quirrellowi kartkę z kopią. – A jest pan pewien, że tłumaczenie jest wierne?
— To nie etruski, trudno było się pomylić – wzruszył ramionami Quirrell. – O najważniejszym mowa już w pierwszych linijkach – o miejscu, gdzie znajduje się Jaskinia Matek. A skoro już tu jesteśmy...
— Najważniejsze – przerwała mu Elsa Fries – jest właśnie to, o czym mowa na końcu. O wyspie Ven można było się domyślić i bez tego dokumentu – to tutaj Tycho Brahe spędził najważniejszy okres swojego życia. Ale dlaczego ważna jest śmierć autora?
Stali na terenie tego, co niegdyś było zamkiem Uranienborg. Teraz nic nie mówiło o tym, że wieki temu znajdowało się tu majestatyczne obserwatorium – z budynku nie zostało dokładnie nic. Ściany były zburzone, piwnice zasypane, a teraz przed ich oczami widniała tylko ogrodzona działka z rozmieszczonymi na obrzeżach klombami i jedynym budynkiem – niewielką prywatną szkołą, noszącą imię dawno zrujnowanego zamku.
— Jeśli portal znajdował się w zamku, to teraz się tam nie dostaniemy – zauważył Harry. Był zakłopotany, ale, prawdę mówiąc, spodziewał się czegoś podobnego – uczestnicząc w tym śledztwie zdążył się przyzwyczaić do tego, że każda droga, która wydaje się prosta, wiąże się z masą przeszkód i nieprzewidzianych wydarzeń.
— Wiemy, że wejście do jaskini jest bezpośrednio pod nami – odpowiedziała oświecona. – Jeśli dogadać się z miejscowymi władzami albo nacisnąć na nich, można zorganizować wykopaliska...
— Oczywiście, kierownictwo Ahnenerbe będzie z zainteresowaniem obserwować tok naszych badań archeologicznych – odparł Quirrell drwiąco. – Zresztą już dziś czy jutro wyspa będzie pełna ich agentów. Skończy się bezpośrednią konfrontacją i wojną. Nie mówiąc już o tym, że słowa Tychona Brahego o jaskini pod Uranienborgiem już sprawdzano wkrótce po zakończeniu drugiej wojny światowej, jak mi wyjaśniono w archiwum. Przekopali pół wyspy, ale i tak nic nie znaleźli.
— Nie potrzeba żadnych wykopalisk – zabrała głos milcząca do tej pory Hermiona. – Zamek został zburzony w 1601 r., na długo przed powstaniem „Fausta”. Goethe nie nazywałby kluczem czegoś, co doprowadziłoby nas do nieistniejącego portalu. On nadal istnieje... Albo istniał w czasach Goethego.
Quirrell przeniósł na nią wzrok, z którego od razu zniknęły wszelkie drwiące nuty, i powoli kiwnął głową. Najwyraźniej coraz bardziej cenił bystry umysł Hermiony. Elsa Fries również nie oponowała, choć replika Hermiony sprawiła, że zamyśliła się i spochmurniała. W końcu oświecona zapytała:
— Ale dlaczego Tycho Brahe pisze o swojej śmierci?
Hermiona ze zwycięskim uśmiechem wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni kurtki papierowe zawiniątko i, rozpakowawszy je triumfalnie, zademonstrowała oświeconej Fries niewyraźnie błyszczącą pod mocno już pociemniałym zimowym niebem protezę nosa wielkiego astronoma.
— To oczywiste, po prostu dlatego, że za życia nie rozstałby się z tym drobiazgiem – powiedziała.
Oświeconej zaparło dech. Niezdecydowanie wyciągnęła rękę po protezę i ostrożnie podniosła ją koniuszkami palców, jak gdyby kawałek metalu mógłby rozsypać się w proch od najdelikatniejszego dotknięcia. Obróciwszy ją, przyjrzała się wzorowi po drugiej stronie.
— Więc to ten symbol miałeś na myśli, Harry – powiedziała cicho, oddając protezę Hermionie. – Tak, bez tego nasze poszukiwania byłyby prawdopodobnie z góry skazane na niepowodzenie. Pozostało nam znaleźć miejsce oznaczone tym symbolem. Rozdzielimy się?
Słońce prawie zaszło za horyzont i nasuwająca się gwałtownie ze wschodu ciemność sprawiała, że szukanie portalu mogło stać się całkowicie beznadziejnym zajęciem. Harry nie wiedział, ile mają czasu, zanim nadciągnie oddział Ahnenerbe, lecz starał się nie robić sobie złudzeń: całkiem możliwe, że wrogowie już są na wyspie. Rozejrzał się dookoła. Quirrell poszedł zbadać odbudowany Stjerneborg – jeszcze jedno nieduże obserwatorium Tychona Brahego. W dokumencie nie było o nim mowy, ale kto wie? Elsa Fries oddaliła się w kierunku muzeum. Hermiona przyglądała się wieżyczkom, które zachowały się na obrzeżach ogrodzonego terenu, gdzie było największe prawdopodobieństwo natknięcia się na poszukiwany symbol. Sam Harry zaś bezładnie krążył między klombami i nijak nie mógł wpaść na pomysł, na jakiej powierzchni można by tu znaleźć zagadkowy wzór.
Rzeczywiście – na czym może być nakreślony pięciokąt, jeśli na tej ziemi po prostu nie zostało nawet śladu pierwotnej budowli, nie licząc wieżyczek w rogach i tych dziwnych pięciokątnych klombów... Harry zastygł w bezruchu, ponownie przeżuwając myśl, która dopiero co przemknęła mu przez głowę. Potem spojrzał na kamienne bloki otaczające klomby. Przez minione stulecia zmieniła się cała treść tego miejsca. Tylko jedno mogło pozostać bez zmian – forma.
Przyspieszył kroku, obchodząc klomby dookoła. Oto jeden z nich. Zasypany śniegiem placyk w formie segmentowanego pięciokątu z wpisanym weń kołem. Obok dwa pochylone czworokąty, także z kołami wewnątrz. Znów pięciokąt z kołem. Czyżby to było takie proste? Szereg klombów nagle zakręcał, a za zakrętem Harry zobaczył jeszcze jeden pięciokąt z kołem. Doszedłszy do kolejnego zakrętu zatrzymał się. Dalej nie było już klombów – po prostu równa warstwa śniegu z kilkoma łańcuszkami śladów. Harry strzepnął śnieg z niewielkiej powierzchni, starając się opanować poczucie rozczarowania w nadziei, że zostały choćby jakieś ślady po klombie. A jednak nie – jeśli kiedykolwiek w tym miejscu coś było, to teraz już nie ma.
— Harry, co ty robisz? – usłyszał za plecami głos Hermiony.
— Klomby... – zaczął tłumaczyć, ale nie było takiej potrzeby – Hermiona już odgadła jego pomysł i z wyciągniętą szyją oglądała przeciwną stronę ogrodzonego terenu.
— Harry, zuch z ciebie! – uśmiechnęła się w końcu. – Być może to faktycznie to, czego potrzebujemy.
— Ale wśród tych klombów nie ma naszego symbolu!
— Za to pewnie jest na mapach Uranienborgu, sporządzonych w szesnastym wieku. – Wskazała na ośnieżoną iglicę muzeum Tychona Brahego. – Obejrzymy główną miejscową atrakcję?
Oświeceni, którym oboje pokrótce wyłożyli, w czym rzecz, spojrzeli po sobie i niemal biegiem skierowali się w stronę muzeum. Biorąc pod uwagę, jak szybko kurczył im się czas, można było ich zrozumieć – wrogowie depczą im po piętach i zwlekanie w takich warunkach to wspaniały sposób na to, by nie tylko przenieść się na tamten świat, ale i przegrać całą wojnę. Quirrell był ponury jak noc – według jego szacunków oddział Ahnenerbe powinien już być na wyspie, ale, o dziwo, nikt im nie przeszkadzał. Nawet turyści i okoliczni mieszkańcy jakby się zmówili i postanowili stwarzać jak najmniej przeszkód w poszukiwaniach portalu, nie pojawiając się nadmiernie w zasięgu wzroku.
— Niepokoją mnie też słowa Tychona Brahego o krwi – powiedziała Hermiona, zdyszana od szybkiego marszu po głębokim śniegu. – „Klucz, który winien być obmyty krwią wchodzącego, który dzierży władzę”. O kim mowa? O członku jakiejś królewskiej dunastii? Brahe utrzymywał niemal przyjacielskie stosunki z co najmniej dwoma monarchami – Rudolfem II w Pradze i Fryderykiem II w Danii. Ale nie mam zielonego pojęcia, jak odnaleźć ich potomków.
Harry przygryzł wargę. Opowiedzieć Hermionie o swoim strasznym śnie? Ona i tak za bardzo się o niego martwi. Ale najwyraźniej nie mają innego wyboru.
— Hermiono, myślę, że chodzi o mnie – powiedział cicho, widząc, jak jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. – No, to znaczy, niekoniecznie konkretnie o mnie. Ale moja krew powinna pasować. Pani Fries – zwrócił się do idącej przodem kobiety – pamięta pani, wtedy, w celi, pani mówiła...
— O tym później, Harry – niecierpliwie pokręciła głową. – Najpierw znajdźmy portal.
Gdy niemal wbiegli na ganek budynku zwieńczonego wysoką iglicą, natknęli się na zamknięte na głucho drzwi. Ozdobny szyld z ich lewej strony głosił: „Muzeum Tychona Brahego. Godziny otwarcia: 11:00-16:00”.
— Już zamknięte! – wykrzyknął Harry. – Panie profesorze?...
Quirrell obejrzał się i dotknął palcami zamku. Rozległo się wyraźne zgrzytnięcie i drzwi uchyliły się.
— Rozumie pan teraz, panie Potter, znaczenie magii bezróżdżkowej i niewerbalnej? – uśmiechnął się, wchodząc do wnętrza muzeum, podczas gdy czerwona lampka za progiem migała jak szalona, świadcząc o tym, że włączył się alarm. – Jak wrócimy do Eisenturm, radzę panu pochodzić do mnie na lekcje dodatkowe.
Wśliznęli się za profesorem do środka, znalazłszy się w przestronnej sali o wysokim, sklepionym suficie, zastawionej dookoła gablotami, w których widniały fragmenty rękopisów, mapy, schematy, atlasy, obrazy i nawet niewielkie rzeźby. Pośrodku sali znajdowały się przyrządy do obserwacji gwiazd, skonstruowane przez Tychona Brahego. Najwyraźniej architekt tego budynku czerpał podczas projektowania natchnienie z samego Uranienborgu – wnętrze pomieszczenia faktycznie bardziej przypominało pałac lub świątynię niż zwyczajne muzeum.
Poszukiwany dokument udało się znaleźć niemal od razu: w drugiej gablocie od drzwi zobaczyli duży, ozdobny plan Uranienborgu i otaczającego go terenu. Harry dopadł gabloty i zaczął przyglądać się klombom, przedstawionym na pożółkłym pergaminie. Pięciokąt, dwa czworokąty, dwa pięciokąty, znów dwa czworokąty...
— O, tu! – Harry wskazał palcem na fragment mapy, gdzie zieloną farbą naniesiono podzielony na segmenty pięciokąt z wpisanymi weń dwoma trapezami i dwoma równoległymi liniami. – Tylko że...
— Vem är du?! Händer upp! – rozległ się okrzyk od strony wejścia, sprawiając, że czworo mimowolnych włamywaczy równocześnie się odwróciło. W drzwiach zobaczyli wystraszonego stróża nocnego, który, świecąc im po oczach zapaloną latarką, daremnie usiłował znaleźć kaburę przy pasie. Sądząc po wyrazie jego twarzy po raz pierwszy miał do czynienia z nielegalnym przeniknięciem na powierzone mu terytorium i najwyraźniej nawet sobie nie wyobrażał, że komukolwiek przyszłoby do głowy włamanie do muzeum astronomicznego. Quirrell zaklął i podniósł rękę, a stróż bez słowa runął na podłogę, niemalże od razu zaczynając głośno chrapać.
— Koniec, idziemy do portalu – powiedziała rzeczowo Elsa Fries i z zimną krwią przestąpiwszy przez śpiącego ochroniarza wyszła na dwór.
— Sęk w tym, że miejsce, gdzie był ten klomb, jest już zajęte – zauważył Harry, gdy wracali w stronę ogrodzonego terenu. – Prywatna szkoła.
— Cóż, będziemy mieć nadzieję, że portal nadal działa – odparł Quirrell. – Co tam pan mówił, panie Potter, o swojej krwi?
— Że krew Harry’ego umożliwi otwarcie portalu – odpowiedziała za niego Elsa Fries. – To możliwe: słyszałam coś niecoś, będąc w niewoli. Nasi przyjaciele z Ahnenerbe traktują twoją krew, Harry, z wielkim pietyzmem i najwyraźniej jesteś już dawno pod ich obserwacją.
Tymczasem na zewnątrz było już całkiem ciemno, a sypiący znów śnieg sprawił, że nieliczne latarnie na ścianach budynku były prawie bezużyteczne. Przedzierając się niemalże po omacku podeszli do wejścia do prywatnej szkoły „Uranienborg”. Zamknięte drzwi i brak świateł w oknach świadczyły o tym, że zajęcia w niej już się skończyły, więc nie było potrzeby wyjaśniać komukolwiek swojego przybycia i publicznie demonstrować otwarcia portalu.
Jeszcze jedno włamanie – i byli wewnątrz niewielkiego, przytulnego pomieszczenia, które mogło przypominać cokolwiek, tylko nie punkt wyjścia podróży do innego świata. Niemniej jednak Harry poczuł duszności i zawroty głowy, od których oparł się o ścianę, by nie przewrócić się na podłogę.
— Harry! Wszystko w porządku? – spytała zaniepokojona Hermiona, idąca przez ten cały czas za nim.
— Wszystko w porządku. Po prostu kręci mi się w głowie.
— Coś pan czuje, panie Potter? – uniósł brwi Quirrell. – Wygląda na to, że faktycznie jest pan jakoś powiązany z tym miejscem – tak, jak i Tycho Brahe, jeśli wierzyć dokumentowi. Nie zdziwię się, jeśli jesteście spokrewnieni.
— Coś poczułem jeszcze wtedy, gdy przybyliśmy na wyspę – kiwnął głową Harry.
— Więc spróbuj znaleźć tu miejsce, gdzie to uczucie jest najsilniejsze – zaproponowała Elsa Fries. – Najprawdopodobniej właśnie tam powinien znajdować się portal.
Podczas gdy Harry, ciężko dysząc pod wpływem ogarniających go co chwila przypływów słabości i dreszczy, i wsłuchując się w swoje odczucia, powoli badał wnętrze szkoły, Quirrell stał przy uchylonych drzwiach, wyglądając przez otwór na wymarłą okolicę.
— Na co oni czekają? – wymamrotał z zakłopotaniem. – Zaraz skorzystamy z portalu i wszystko będzie dla nich stracone.
— Może postanowili zaczekać, aż wrócimy – odpowiedziała mu cicho Hermiona. – Albo uważają, że mają wszystko pod kontrolą.
— To właśnie mnie niepokoi – ponuro odpowiedział profesor. – Niech pani będzie czujna, panno Granger. Jeśli zauważy pani coś dziwnego, proszę mnie natychmiast zawiadomić.
— Wydaje mi się, że go znalazłem – powiedział Harry, z trudem łapiąc powietrze. Stał, opierając się o ścianę, w kącie pomieszczenia. Wstrząsał nim dreszcz, na czoło wystąpiły krople potu i każdy wdech wymagał nie byle jakiego wysiłku, jak gdyby jego pierś ściskała stalowa obręcz. I jeszcze słyszał głosy. Setki i tysiące głosów, próbujących dokrzyczeć się doń przez gigantyczną warstwę ziemi, uprzedzić o czymś, powiedzieć coś ważnego, co powinien wiedzieć tu i teraz. Nie rozumiał ich: nie mógł uchwycić ani jednego słowa, przez co właściciele głosów, jak się wydawało, wpadali w rozpacz i szał, wykrzykując w gniewie coś równie niezrozumiałego.
— Teraz... naprawdę źle się czuję – przyznał. – A co będzie dalej?
— Nie powinieneś tam iść, Harry – powiedziała Hermiona. – Niech oświeceni idą, a my ukryjemy się i spróbujemy wrócić do Eisenturm. Ahnenerbe nas nie dopadnie i...
— Nic z tego, Hermiono – odpowiedział Harry, nadal ciężko dysząc. Beze mnie pewnie nie uda się nawet tam wejść. Widziałaś przecież dokument.
— Jakiś marker genetyczny, pozostawiony zapewne jeszcze przez Atlantów dla ich zaufanych osób wśród ludzi – kiwnęła głową Elsa Fries. Jej wzrok stał się zimny i nieobecny. – Decydujcie się szybciej.
— Idziemy razem – powiedział Harry z determinacją. – Hermiono, daj mi protezę. I jeszcze – czy ktoś ma nóż?
Wziął z rąk Hermiony mosiężny nos Tychona Brahego, odwrócił go i jeszcze raz spojrzał na wyryty na powierzchni pięciokąt. Potem wyciągnął rękę do Elsy Fries, która wyciągnęła z fałd szaty cienki sztylet. Quirrell, porzuciwszy swoje stanowisko przy drzwiach, podszedł bliżej. Oświecona, spojrzawszy na wszystkich obecnych dramatycznym wzrokiem, zrobiła nacięcie na nadgarstku Harry’ego. Kilka kropel krwi spadło na pięciokątny symbol. Przestrzeń zakipiała i otoczyła ich kokonem nieprzeniknionej ciemności.
***
Ciemnobrązowa mgła jak okiem sięgnąć, ale znacznie ciemniej i zimniej niż poprzednim razem. Lodowata, kłębiąca się pustka, martwa przestrzeń, którą opuściły ostatnie przebłyski ciepła i w której już nie latają gigantyczne skrzydlate istoty, które tak przeraziły go poprzednim razem. Czując na potylicy czyjś wzrok, odwrócił się gwałtownie i otworzyła się przed nim otchłań. Czarna przepaść ziejąca przez mgłę, obramowana jaskrawym blaskiem, i dwa wirujące jak szalone ogniste słupy, wychodzące z samego serca ciemności. Harry był tak wstrząśnięty porażającym wyobraźnię widowiskiem, że nie od razu zauważył istotę o czterech płonących białym światłem oczach, unoszącą się we mgle naprzeciwko niego.
— Nie powinniście byli tu przychodzić – usłyszał głos w swoim wnętrzu.
— Tsakebe? – przypomniał sobie imię. – Gdzie my jesteśmy?
— W moim umierającym świecie. W świecie Czarnego Słońca.
— Dlaczego nie powinniśmy byli przychodzić? Gdyby nie my, zamiast nas mogliby zjawić się nasi wrogowie, a wtedy...
— A wtedy by umarli. A teraz śmierć grozi tobie, dzierżący władzę, a ja w niczym więcej nie mogę pomóc.
— Dlaczego mnie tak nazywasz? – zapytał, lecz świat dookoła pogrążył się w nieprzeniknionym mroku i nie było już ani Tsakebe, ani przerażającego Czarnego Słońca przed nim.
***
— Lumos Maxima! – głos Quirrella, który z jakiegoś powodu postanowił obejść się bez magii niewerbalnej, wydawał się zaskakująco ochrypły.
Jaskrawe światło padło na kamienne sklepienia jaskini, w której się znajdowali. Głęboka czarna otchłań biegła po skosie w dół. Wśród kamieni spływała struga wód gruntowych, rozmywając czerwoną glinę pod nogami, i szemrząc, niknęła w głębi jaskini. Głosów, które wcześniej męczyły Harry’ego, nie było już słychać; czuł się absolutnie normalnie. Normalnie? Czuł tutaj kamienny spokój graniczący z determinacją, wszelkie wątpliwości zniknęły, jak gdyby ich wcale nie było. Był gotów wypełnić swoje przeznaczenie.
Harry wstał i otrzepał ubranie z grudek lepkiej gliny. Rozpoznał miejsce, które jawiło mu się we śnie – jeszcze wtedy, w Eisenturm, gdy leżał w skrzydle szpitalnym, padłszy ofiarą magicznej pułapki przeznaczonej dla Hermiony. I jeśli jego prorocze sny niosą w sobie informację o możliwej przyszłości, to tam, w dole, czeka na nich ogromny gliniany strażnik, z którym nie będą w stanie sobie poradzić – nawet mistrz magii bojowej Kwiryniusz Quirrell.
— Myślę, że przed nami czeka golem – powiedział, zrobiwszy kilka kroków w stronę czarnej otchłani.
— To miejsce z pańskiego snu, panie Potter? – powiedział Quirrell, idąc za nim. – Pamiętam, a jakże. W dokumencie Tychona Brahego mowa o tym, że być może trzeba będzie pokonać niebezpieczeństwa, wykorzystując „bystry umysł”, a nie tępą siłę. Tak więc proszę patrzeć na uwagę jedno i drugie, by nie stracić z oczu tego, co pomoże nam odnaleźć rozwiązanie.
Niemniej jednak niezbyt było na co patrzeć. Wydawało się, że pokonali całą milę, potykając się i grzęznąc w gliniastej ziemi pod nogami, jednakże ich droga nadal wiodła przez ponury, jednostajny tunel z nielicznymi zakrętami, prowadzący w niewyobrażalną głąb wyspy. Zimne skalne ściany, ociekające wodami gruntowymi, lepkie błoto pod nogami i przytłaczająca psychikę warstwa skał nad głową. Martwa cisza i pustka, wprowadzająca w trans, grożąca pochłonięciem i roztworzeniem w sobie świadomości kogokolwiek, kto w nią wszedł.
— „W bezprzestrzeni cię straszna owionie samotność; czy ty wiesz, czym samotność jest? czy wiesz, co próżnia?” – wymamrotała Elsa Fries znany już Harry’emu fragment „Fausta”. – Ciekawe, czy Goethe był w tym miejscu?
— Obelisk – odezwała się nagle Hermiona, wskazując na kamienny występ o regularnym kształcie, bielejący w ciemności. – Pewnie jeden z tych, które znalazł Tycho Brahe podczas wykopalisk.
Kamienna powierzchnia obelisku, zwietrzała i rozmyta przez tysiące lat przez sączącą się ze stropu wodę, początkowo wydała im się pusta, jeśli nie liczyć kilku brudnych plam. Przy jaśniejszym oświetleniu stało się jednak jasne, że plamy układają się w wizerunek siedzącej kobiety, która trzymała w rękach jakiś przedmiot, którego kształtu, niestety, nie dało się określić. Pod wizerunkiem było wyryte słowo w nieznanym Harry’emu języku. Zarys jego pięciu liter przypominał równocześnie pismo greckie i hebrajskie, ale nie był ani jednym, ani drugim.
— Pismo fenickie – powiedziała Elsa Fries, wodząc palcami po napisie. – Bardzo stare.
— Pani rozumie, co tu jest napisane? – zainteresowała się Hermiona.
Oświecona po chwili wahania kiwnęła głową.
— To słowo oznacza prządkę, ale w tym przypadku przypuszczam, że to imię – Kloto. Jedna z Mojr, władczyń losu. To ona jest przedstawiona na obelisku.
— To ta z wiersza Goethego, który znaleźliśmy na Brockenie? – zapytał Harry. – Widocznie on faktycznie tu był.
— Nie tylko z tego wiersza – odpowiedziała Hermiona w zamyśleniu. W „Fauście” też są wszystkie trzy Mojry. Fakt, Goethe nazywa je rzymskim określeniem – Parki.
— Zgadza się – ponownie skinęła głową Elsa Fries. – W dodatku myli Kloto z Atropos, co jest dość dziwne – w końcu Goethe świetnie znał antyczną mitologię.
— Ważne jest to, że jest to wskazówka dla nas – odezwał się Quirrell. – Gdybyśmy jeszcze wiedzieli, jak z niej skorzystać.
Przekonawszy się, że ani na obelisku, ani w jego najbliższym otoczeniu nie ma żadnych innych tajemniczych wiadomości, kontynuowali drogę w dół, lecz teraz kroczyli znacznie ostrożniej, wpatrując się w egipskie ciemności po drodze. Harry niemal fizycznie odczuwał skrajne napięcie obecne w zatęchłym powietrzu jaskini.
— Nie mamy pomysłu, jak skorzystać z tej wskazówki – wymamrotał w zamyśleniu – a przecież trzeba z niej skorzystać bezbłędnie już za pierwszym razem. Golem, jeśli faktycznie tam jest, raczej nie będzie czekać. Jak Tychonowi Brahemu udało się tu dojść? Wiem, że był bardzo mądry, a jednak...
Coś trzasnęło pod jego nogą.
— Płacąc za to dziesiątkami istnień, a jakże – uśmiechnął się krzywo Quirrell. – Ani kroku dalej.
Było to to samo przerażające miejsce, które Harry widział we śnie. Kamienny korytarz rozszerzał się tutaj, zmieniając się w niewielką okrągłą salę. Sufit ginął w górze, skąd, z błyszczących w świetle Lumos stalaktytów, od czasu do czasu spadały zimne krople wody, wsiąkając bezdźwięcznie w czerwoną glinę pod nogami. Sala była zasypana kośćmi, bezładnie sterczącymi z gliny – wiele z nich było pokruszonych, połamanych, zmiażdżonych.
Harry podniósł wzrok tam, gdzie unoszące się nad gliną dziwne czerwonawe opary drgały od słabego wiatru, wiejącego z głębin jaskini, i zobaczył go. Ogromna, nieruchoma sylwetka dwukrotnie wyższa od człowieka zagradzała im przejście. Strażnik, gotów czekać wiecznie, nie tracący czujności ani na sekundę – jak mają pokonać tę przeszkodę? Królestwo śmierci pod ich nogami było naocznym świadectwem tego, jak trudne jest to zadanie.
— Co teraz zrobimy? – zapytał Harry cicho, jak gdyby bojąc się obudzić golema. – Mamy tylko podpowiedź. Kloto.
— Może to właśnie jest hasło, które trzeba powiedzieć golemowi? – zapytała w zadumie Elsa Fries i od razu odpowiedziała sobie samej: – Nie, to byłoby zbyt oczywiste. Pewnie wśród leżących tutaj było niemało takich, którzy wypróbowali ten wariant.
— Trzeba będzie zaryzykować – wzruszył ramionami Quirrell, robiąc krok naprzód. – Wy na razie się odsuńcie na wszelki wypadek.
Golem poruszył się i wyszedł z mroku w oświetloną przestrzeń. Jego każdy krok sprawiał, że ściany jaskini drżały, a lodowate krople spadały na mimowolnych poszukiwaczy przygód. Zatrzymawszy się kilka kroków od Quirrella pochylił się lekko nad odważnym profesorem. „Teraz powinien zażądać hasła” – pomyślał Harry – „a wtedy dowiemy się, jak reaguje, jeśli hasło jest błędne”. Jednakże to było już jasne – wystarczyło rzucić okiem na cmentarz pod nogami.
Gliniany strażnik nie zażądał hasła. Ryknął i rzucił się naprzód, zamierzając się ręką o grubości polana. Chwilę przed ciosem profesor zniknął, pojawiając się za plecami golema i krzyknął doń:
— Kloto!
Golem z niesamowitą jak na jego gabaryty zręcznością odwrócił się i zadał nowy cios. Quirrell znów zniknął i cios golema trafił w to miejsce, gdzie przed chwilą stał, wzbijając w powietrze grudy gliny i odłamki kości.
— To nie był dobry pomysł – wymamrotał profesor za plecami Harry’ego, ciężko dysząc. – Najwyraźniej wcale go nie interesuje, czy znam hasło, czy nie.
— Bo to powinienem być ja – odpowiedział Harry. – „Dzierżący władzę”, pamięta pan, panie profesorze?
Golem, odwróciszy się, skierował na nich puste gliniane spojrzenie, po czym, zawahawszy się przez sekundę, wrócił na swoją pozycję i zastygł bez ruchu.
— Tyle, że pan, panie Potter, ma tylko jedną szansę – odpowiedział Quirrell. – Jeśli, oczywiście, pod moją nieobecność Tsao Shu nie zrobiła z pana mistrza magii metrycznej.
— Jeśli podam niewłaściwe hasło, może pan przenieść mnie w bezpieczne miejsce – powiedział cicho Harry. – Sam pan przecież rozumie, że nie ma innej opcji.
— Ja nie jestem Tsao Shu – pokręcił głową profesor. – Przemieścić się samemu – to dla mnie nie problem, a przerzucać inne osoby przez przestrzeń zerową... Raz czy dwa pewnie mi się uda, ale potem zupełnie opadnę z sił.
— Ważniejsze jest to, jakie hasło chcesz wypowiedzieć, Harry? – zapytała Elsa Fries. – Nie wydaje mi się, żeby „Kloto” mogło zadziałać. To była sugestia, nic więcej.
— Błąd leży na powierzchni i można go zauważyć od razu... – wymamrotała Hermiona. – Goethe lubił to powtarzać...
— Co? – zapytał zdumiony Harry.
— No pewnie! – w oczach dziewczyny rozbłysły emocje. – Goethe wiedział, że zwrócimy uwagę na rzucający się w oczy błąd z imionami Mojr w „Fauście”. Popełnił go umyślnie, zamieniając miejscami Kloto i Atropos!
— Zamieniając miejscami... – wymamrotała, marszcząc czoło, Elsa Fries i jej spojrzenie pojaśniało. – Do diabła, Hermiono, chyba masz rację. Wychodzi na to, że hasło, które powinien wypowiedzieć Harry, to „Atropos”.
Harry kiwnął głową, zrobił głęboki wdech i z bijącym jak szalone sercem zrobił krok naprzód. Potem jeszcze jeden. I jeszcze. Za jego plecami Quirrell przygotował się do operacji ratunkowej: jego twarz wyrażała bezgraniczne skupienie. Golem, podobnie jak wcześniej, wyszedł gościowi naprzeciw. Zatrzymawszy się przed Harrym zupełnie tak, jak w tym strasznym śnie, ryknął:
— Clavem!
— Atropos! – powiedział Harry drżącym z przejęcia głosem.
Golem odczekał kilka sekund, potem wydał z siebie gardłowy ryk i, zrobiwszy jeszcze jeden krok naprzód, powtórzył:
— Clavem!
— To błędne hasło – łamiącym się z przerażenie głosem wychrypiał Harry, wycofawszy się. Golem zrobił krok w jego stronę. Quirrell wypuścił powietrze i podniósł ręce, stając w gotowości.
— Tam są dwa błędy! – wykrzyknęła Hermiona. – Harry, w „Fauście” Parki noszą imiona Mojr. Potrzebujesz rzymskiego imienia! Rzymianie nazywali Atropos...
— Clavem aut mortem! – ryknął golem, całkowicie zagłuszając ostatnie słowa Hermiony i zamierzył się glinianą dłonią.
Czas dla Harry’ego prawie się zatrzymał i strach przed bliską śmiercią zmalał. Harry zdawał sobie sprawę, że Quirrell najprawdopodobniej zdoła uchronić go przed ciosem golema, ale mało prawdopodobne, że strażnik da mu potem kolejną szansę. Hasło trzeba było podać natychmiast, zanim dojdzie do ataku. Zna przecież to imię, Hermiona mówiła mu o nim już wcześniej, w Pradze – imię Parki przynoszącej śmierć. Trzeba sobie je tylko przypomnieć, lecz w uszach nadal huczał mu ryk golema: „Clavem aut mortem!”. Brzmiało to dziwnie podobnie...
— Morta! – wrzasnął co sił w płucach.
Golem zastygł bez ruchu, a potem odsunął się na bok, rycząc:
— Figulo servo!
Harry zachwiał się, gdyż ogarnęła go nagła słabość, i zrobił krok naprzód. Droga do Jaskini Matek była otwarta.
Chapter 21: Źródło
Chapter Text
Wszystko było jak we śnie: Harry stracił poczucie rzeczywistości tego, co się działo, od chwili, gdy minęli ogromnego golema i już za pierwszym zakrętem tunelu otworzyła się przed nimi grota. Nie, nie grota – przestrzeń. Trudno nazwać grotą ogromny kamienny pęcherz o idealnie równej powierzchni, promieniującej słabym czerwonawym światłem, pulsującym w dziwnym, zmiennym rytmie, niemal nieodróżnialnym od chaosu.
Wydawało się, że wybuchła tu w niepamiętnych czasach kula gorącej plazmy i wypaliła skałę do cna, pozostawiając gładkie jak lustro, wypalone ściany, pokryte warstwą spieczonych krzemianów, świecących od resztkowej radioaktywności. I jeśli wszystkie te mity o przybyciu na Ziemię istot z innego świata nie myliły się, coś w tym rodzaju w pełni mogło być prawdą.
Zawahawszy się przy wejściu, ostrożnie weszli do wnętrza groty i skierowali się ku jej środkowi, gdzie w czerwonawym półmroku wznosiły się jakieś budowle – jeśli można było nazwać budowlami dziwacznie powyginane, ażurowe konstrukcje, których wypolerowana powierzchnia emitowała takie samo czerwonawe światło. To było miasto. Niesamowicie stara i obecnie opuszczona osada tych, których nazywano upadłymi aniołami. Z daleka można było wziąć je za stos gigantycznych koralowców – na swój sposób pięknych swoim szalonym, mrocznym pięknem, które tyleż zachwycało, co przerażało.
— Oni tu mieszkali? – przeszedłszy mimo woli na szept zapytał Harry, sam nie wiedząc, do kogo się zwracał.
— Prawdopodobnie – odpowiedziała w rozproszeniu Elsa Fries. – Teraz dla nas znacznie ważniejsze jest to, że tutaj wytwarzali glinę Edenu. Używając pierwszego z dwóch sposobów, o których dotarły do nas informacje.
— Jakich sposobów? – zainteresowała się Hermiona.
— Pierwszy i główny sposób to zwykła produkcja. Zapewne na podstawie zwykłej gliny krzemianowej, sądząc po tym, ile jej jest na tej wyspie. Być może nadawałoby się też coś innego, ale tego nie wiem. Pamiętacie „Fausta”? – Fries po chwili pauzy przemówiła cicho: – „Duchy, co opuściły już dawno równiny, pokochały, jak nigdy, wyniosłe wyżyny; tam, kędy ich bezdroży wielka cichość broni, pracują w metalicznej zacnych gazów woni; budują, dzielą, łączą — na tym trawią życie, jedynym pożądaniem ich: nowe odkrycie...”. – Elsa Fries uśmiechnęła się gorzko. – Ilu ludzi czytało i będzie jeszcze czytać te wersy, nie mając pojęcia o tym, co próbuje im przekazać Goethe, nieprawdaż? „Nowe odkrycie...”. Glina Edenu.
Podeszli do samego skraju ogromnego, idealnie okrągłego zagłębienia w niemal płaskiej powierzchni podłoża. W przeciwieństwie do czystej, błyszczącej powierzchni właściwej wszystkiemu, co obserwowali w Jaskini Matek, ściany zagłębienia były umazane jakąś lepką, grudkowatą masą. Quirrell skierował na nią światło Lumos i Harry zobaczył cienkie warstwy ciemnej, czerwonobrązowej gliny, nierównomiernie rozmieszczone na całej powierzchni.
— To ona? – zapytał. – To właśnie jest glina Edenu?
— Na to wygląda – powiedział Quirrell, pochmurniejąc, i pochyliwszy się nad krawędzią, wziął w palce jedną z gliniastych grudek, do której udało mu się dosięgnąć.
— Dlaczego jest jej tak mało? – zapytała Hermiona, nie kryjąc gorzkiego rozczarowania. Po jej twarzy można było sądzić, że właśnie ktoś ją zdradził, a Harry domyślał się powodów. Wykonała naprawdę tytaniczną pracę, złamawszy główną część kodu Goethego. W krótkim czasie udało jej się wyprzedzić iluminatów i Ahnenerbe razem wziętych, docierając do prawdy wcześniej niż pozostali. I wszystko na marne?
Tymczasem jednak jakaś jego część cieszyła się z takiego obrotu spraw. Nie ma gliny – nie będzie śmiercionośnej i niezwyciężonej armii golemów, wykonujących czyjąś złą wolę. Nie będzie też krwawego starcia między iluminatami a Ahnenerbe o kontrolę nad Źródłem. Zło pozostanie na świecie, ale już nie zdoła zdobyć takiej broni...
Prawie od razu w myśli ugryzł się w język. O czym tu mówić? Mogą tu znaleźć maszyny, które wytwarzały tajemniczą substancję, lub metodykę jej produkcji. Mogą znaleźć w tym podziemnym mieście coś znacznie potężniejszego. Kto wie, do czego byli zdolni ci upadli aniołowie, którzy nawet teraz, po piętnastu tysiącach lat, budzą pietyzm i przerażenie?
— Skończyła się, to oczywiste – wzruszył ramionami profesor. – Przestali ją produkować wiele tysięcy lat temu. Osławiony kult Matek... Zapewne czerpali ją stąd, dopóki nie zużyli prawie wszystkiego, co tu było. Potem porzucili to miejsce, zasypując wejście do tunelu. A Tycho Brahe znów je odnalazł i zdołał wykorzystać resztki do stworzenia praskiego golema, by pomóc swojemu przyjacielowi, ben Becalelowi.
— Ale co wyznawcy tego kultu robili z gliną? – zapytał Harry.
— I znów odpowiedź leży na powierzchni – spokojnie odpowiedział Quirrell. – Robili golemy. Sądząc po rozmiarach tego wyrobiska, całą armię golemów, która pewnie nadal istnieje.
— Istnieje? Ale... gdzie?
Pamięć Harry’ego nagle wyświetliła obrazy dawnego snu: szeregi glinianych wojowników przy murach Świątyni Stworzenia i tajemniczy czarodziej, rozkazujący im zabijać. Zrobiło mu się zimno na wspomnienie finału. Jak dotąd jego sny okazywały się prorocze, spełniając się w tej czy innej formie. Czy to znaczy, że czeka go właśnie taka przyszłość? Czy faktycznie podniesie rękę na swoich bliskich?
— A to rzeczywiście dobre pytanie – uśmiechnął się Quirrell, nie zwracając uwagi na zmieniony wyraz twarzy Harry’ego. – Mam nadzieję, że uda nam się ustalić miejsce, gdzie znajduje się armia. Zacząłbym badanie tego miasta od tej budowli. Ona z pewnością nie należała do Atlantów.
W oddali wznosiły się ruiny budowli o stylu, który z ludzkiego punktu widzenia wydawał się w pełni zwyczajny. Najnormalniejszy w świecie dom, a właściwie magazyn, wzniesiony niegdyś z kamienia, przedstawiał teraz obraz nędzy i rozpaczy. W przeciwieństwie do fantastycznych budowli Atlantów, nad którymi, wydawałoby się, czas w ogóle nie miał władzy, ten magazyn był kompletnie zrujnowany – dach się zawalił, krzywe ściany były całe popękane, a fragmentów w ogóle brakowało. Z daleka trudno było określić, z jakiej epoki pochodził ten budynek, za radą profesora skierowali się więc tam, by zbadać ruiny z bliska.
— W końcu nie opowiedziała pani o drugim sposobie, pani Fries – przypomniała Hermiona. – Jak jeszcze można było zdobyć glinę Edenu?
— Nie jestem pewna, że drugi sposób faktycznie istnieje. Ale niektórzy w Ahnenerbe w to wierzą. Nazywają to „powrotem do stanu pierwotnego”. Człowiek, który... kiedyś był golemem – Elsa Fries zawahała się i szybko rzuciła okiem na Harry’ego i Hermionę – może zostać przywrócony do wyjściowej postaci przy pomocy pewnego magicznego rytuału, jest o tym mowa w szeregu źródeł. Nie wiem, czy chodzi o transformację w golema, czy po prostu w bryłę gliny.
Quirrell, zmrużywszy oczy, przyjrzał jej się wnikliwie, ale powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy i kilka ostatnich stóp do ruin budowli pokonali w milczeniu. Budynek okazał się czymś pomiędzy biblioteką a laboratorium. Stoły, zmienione przez zawalony sufit w stosy nadgryzionych zębem czasu desek, szczątki regałów, skorupy naczyń laboratoryjnych... I rękopisy. Zwoje, stosy pergaminów, urywki kartek, porozrzucane w nieładzie wewnątrz i na zewnątrz budynku – setki dokumentów, zarówno doszczętnie zniszczonych, jak i będących w mniej więcej zadowalającym stanie.
— Opracowanie tego wszystkiego zajmie nam co najmniej rok! – z płonącymi oczyma wykrzyknęła Elsa Fries, ostrożnie podnosząc jeden ze zwojów pergaminu.
Hermiona reagowała tak samo burzliwie, oglądając jeden dokument za drugim, nawet mimo to, że raczej nie mogła zrozumieć ani słowa z większości tych rękopisów.
— Jest to najwyraźniej spuścizna Tychona Brahego – powiedział Quirrell, zbadawszy kilka dokumentów. – Są tu wzmianki o wydarzeniach po upadku Cesarstwa Rzymskiego, widać też znacznie późniejsze daty... Będziemy potrzebowali doświadczonych lingwistów. Klasyczna łacina, starożytna greka, nawet aramejski... Chociaż tutaj to zdecydowanie niemiecki, jeden ze starych dialektów.
Podczas gdy oświeceni w towarzystwie zaciekawionej Hermiony grzebali w rękopisach, Harry, uznawszy, że z niego nie będzie w tym przypadku najmniejszego pożytku, zajął się oględzinami dziedzictwa materialnego Atlantów. W końcu jeśli to oni wytwarzali glinę Edenu, powinny zachować się jakieś przyrządy wykorzystywane w tym procesie. Być może, opanowawszy proces produkcji stosowany przez przybyszy, iluminaci nie musieliby tracić czasu na poszukiwania ukrytej nie wiadomo gdzie armii golemów.
Harry podszedł do podnóża monumentalnej budowli, której szczyt wznosił się gdzieś na nieosiągalnej wysokości. Co to takiego? Domostwo? Ale nie ma w nim ani wejścia, ani okien. Z drugiej strony, po co one istotom, które były samym wcieleniem magii? Harry przesunął ręką po zimnej, gładkiej powierzchni, poczuwszy pod palcami ledwo zauważalną wibrację – jak gdyby gdzieś bardzo głęboko wewnątrz działał mechanizm o nieznanym przeznaczeniu. Po zakątkach jego pamięci przepłynęła fala mętnego poczucia czegoś znajomego, od czego po skórze przeszły ciarki, a oddech stał się nierówny.
Szybko odszedł od budowli i zwrócił się w stronę przyjaciół. Hermiona daremnie usiłowała rzucić zaklęcie Reparo na nędzne szczątki jakiegoś rękopisu, co nie wywoływało niemal żadnych zmian: minęło zbyt dużo czasu. Elsa Fries, marszcząc czoło, odcyfrowywała prastare bazgroły na jednym ze zwojów. Nikt z nich nie zwrócił uwagi na to, jak zmienił się na twarzy Harry, dotknąwszy powierzchni budowli wzniesionej przez przybyszy.
— Patrzcie, co tu jest! – odezwał się nagle Quirrell. – Wygląda na roboczy dziennik Tychona Brahego, który rozszyfrowywał tu notatki pozostawione przez wyznawców kultu. Mało co zachowało się po nich do naszych czasów, za to nasz dokładny astronom powiadamia o aż trzech sanktuariach kultu Matek. W jednym z nich właśnie jesteśmy, drugim najwyraźniej jest znana wam już Świątynia Stworzenia albo coś w jej pobliżu. Ale jest jeszcze jedno...
— I gdzież ono jest? – zainteresowała się Elsa Fries.
Quirrell zmierzył ją wnikliwym spojrzeniem, potem uśmiechnął się i znów przeniósł wzrok na rękopis.
— Dokładna lokalizacja nie jest podana – powiedział z wyraźną niechęcią. – Mowa tylko o „tym miejscu na wschód od Żelaznych Gór”. I nie, nie wiem, co to znaczy, a staruszek Tycho nie wyjaśnił. Być może w innych dokumentach znajdziemy podpowiedź.
— Myśli pan, że właśnie tam jest ukryta armia golemów? – zapytała Hermiona.
— Nie mam pojęcia – wzruszył ramionami profesor. – Ale jeśli podążać za logiką... W tej jaskini produkowano glinę Edenu. W Świątyni Stworzenia nadawano golemom osobowość. Zatem powinno istnieć też miejsce, gdzie golemy były wytwarzane z gliny.
— Po co tyle zachodu? – zdziwił się Harry, wracając do grupy. – Koszty transportu...
Elsa Fries roześmiała się i pokręciła głową.
— Nie zapominaj, o kim mówimy, Harry – powiedziała. – Te istoty przybyły z innego świata. Odległość nic dla nich nie znaczy. I w ogóle oni mieli... szczególne stosunki z przestrzenią. Sądząc po mitach, które do nas dotarły, przywiązywali znacznie większą wagę do symetrii i wzajemnego położenia rzeczy niż do odległości. Linie proste, koncentryczne okręgi... Spójrz choćby na to podziemne miasto!
Harry rozejrzał się po tej części jaskini, która była dostępna do obserwacji. Oświecona miała rację – to, co przy spojrzeniu z boku nie zdradzało oznak jakiegoś szczególnego uporządkowania tu, bliżej centrum prastarej osady, demonstrowało właśnie taką symetrię, o której była mowa. Budowle Atlantów tworzyły gigantyczny, podzielony na segmenty pięciokąt – największy pentagram, jaki Harry miał kiedykolwiek okazję widzieć.
Fragmenty obrazu złożyły się w jedną całość. Cała ta magia symboli, runy, pentagramy, zagadkowe figury geometryczne w pradawnych grymuarach z Czarnym Słońcem włącznie – wszystko to pochodziło stąd. Od istot, które nauczyły się czerpać siłę z formy, stosunków przestrzennych, symetrii – od tych, którzy solidnie podeszli do platońskiego świata idei. Od aniołów.
— Właśnie, skoro mowa o transporcie... – rozległ się w martwej ciszy jaskini głos Quirrella, który zdążył oddalić się na znaczną odległość w stronę centrum osady – o ile pamiętam, mamy przed sobą system portali. Niektóre z nich mogą nadal działać. Nie myślicie chyba, że nieszczęśni sekciarze ze starożytnego Rzymu pokonywali tę drogę na własnych nogach?
Quirrell stał przed okrągłym podwyższeniem, wykonanym z materiału przypominającego obsydian – taka sama czarna powierzchnia, błyszcząca jak szkło w świetle Lumos. Jedno spojrzenie na ten obiekt dawało do zrozumienia, co stało się źródłem natchnienia dla czarodziejów Ahnenerbe, którzy zaprojektowali własny system portali.
— Dokąd on prowadzi? – zapytał Harry, podszedłszy bliżej.
— Ten – już donikąd – odparł Quirrell. – W każdym razie na mapie Tychona Brahego jest zaznaczony jako niedziałający. W tym samym miejscu jest mowa o zaledwie dwóch aktywnych jeszcze portalach, prowadzących do dwóch innych Źródeł.
— Jak je znaleźć? – zapytała Elsa Fries, która zdążyła już podkraść się do profesora od tyłu i teraz zaglądała mu przez ramię, patrząc na arkusz pergaminu, który trzymał w ręku. Quirrell skrzywił się z irytacją i odsunął się na bok.
— O, ten, w oddali, łączy Jaskinię Matek ze Świątynią Stworzenia – odpowiedział. – A po przeciwnej stronie tego budynku znajdziemy drogę prowadzącą do trzeciego Źródła, które jest podpisane po prostu „Figlinum”, czyli pracownia garncarska po łacinie.
— O, znam łacinę – mruknęła oświecona i szybkim krokiem poszła we wskazanym kierunku.
— Wiem, że pani zna – niemal bezgłośnie odpowiedział profesor i poszedł za nią.
Harry rzucił zaniepokojone spojrzenie na Quirrella i odwrócił się do Hermiony. Ta również była świadkiem tej całej sceny i tak samo wyglądała na zaniepokojoną.
— Co się z nimi dzieje? – szepnął Harry do przyjaciółki, gdy ruszyli w ślad za oświeconymi.
— Zawsze były między nimi jakieś tarcia – wzruszyła ramionami Hermiona. – Pamiętasz, jak bez wahania strzeliła mu w plecy, kiedy uciekał z Eisenturm?
— Nie, teraz to coś innego – pokręcił głową Harry. – Od kiedy się tu zjawiliśmy, Quirrell krzywo na nią patrzy.
W milczeniu okrążyli wzniesioną przez przybyszy budowlę i w półmroku omal nie wpadli na Elsę Fries, która stała bez ruchu, patrząc na to, co niegdyś było portalem do Figlinum. Bazaltowy blok o obwodzie co najmniej sześciu stóp, ważący pewnie koło setki ton, oderwał się kiedyś od stropu i runął dokładnie na środek obsydianowej platformy. Niezależnie od tego, jak niezawodne były technologie pozaziemskich istot, portal nie był w stanie wytrzymać upadku czegoś tak ciężkiego. Platforma była pokruszona w drobny mak i wgnieciona w podłoże, po którym we wszystkie strony wiły się pęknięcia.
Zapewne to właśnie wstrząs wywołany tym uderzeniem spowodował zawalenie się pobliskiej biblioteki – fakt, dziwne było to, że wszystko pozostałe ocalało. Harry nie wytrzymał, podszedł bliżej i spojrzał Elsie Fries w twarz. Jej zwykła beztroska znikła bez śladu – wydawało się, że oświecona przeżyła koniec świata i teraz nie ma pojęcia, co robić dalej.
— O, do diabła... – wyrzuciła z siebie wreszcie.
— Niespodzianka! – uśmiechnął się do niej złośliwie stojący obok Quirrell i, poprawiwszy turban, ruszył dalej. – Cóż, miejmy nadzieję, że ostatni portal nadal działa. Nie chciałoby się pokonywać całej tej drogi z powrotem, i to tym razem pod górkę.
— Czy uda nam się go aktywować? – zapytał Harry, doganiając profesora.
— Tym razem nie będzie ani zagadek, ani rebusów, ani krwi wybrańców – odpowiedział Quirrell, machając Harry’emu przed nosem skrawkiem pergaminu. – Po prostu kluczowa fraza po łacinie. Najwyraźniej wyznawcy tego kultu nie byli tacy prymitywni, skoro udało im się przeprogramować portale przybyszy na swoje potrzeby. Nie wydaje mi się, że ci nasi upadli aniołowie porozumiewali się w języku starożytnego Rzymu.
— A nie wydaje się panu – wtrąciła Hermiona – że to w ogóle nie była jakaś zwyczajna sekta? Dlaczego większość werbalnych zaklęć, które znamy, jest oparta właśnie na łacinie? A co, jeśli oni...
Obsydianowa platforma, do której doszli tym razem, błysnęła łagodnym, czerwonawym światłem, sprawiając, że Hermiona zamilkła. Światło promieniowało z jej całej powierzchni, przez co zniknęło wrażenie płaskorzeźby i całe podwyższenie wydawało się składać z czystego światła.
— No cóż, to pierwszy sukces – beznamiętnie ogłosił Quirrell i nie zmieniając tonu zadeklamował: – Modo aperta!
Powietrze nad platformą zadrżało. Rozległ się głośny syk, jak gdyby sprężone powietrze wylatywało z nieszczelnie zamkniętej puszki, po czym ktoś ogromny i niewidzialny dmuchnął im w twarze wiatrem o zapachu przegniłych liści i igieł. Nad powierzchnią platformy wyrosła lustrzana kula, objęła ją w całości, a potem jej powierzchnia rozwiała się, otwierając przed nimi mnóstwo popękanych marmurowych płyt, zimno połyskujących w świetle księżyca.
— I co, chce pan tak po prostu odejść? – usłyszeli za plecami głos Elsy Fries. – Nie obejrzeliśmy nawet jednej dziesiątej tego miejsca!
— Nikogo nie zmuszam – sarkastycznie wykrzywił wargi Quirrell. – Może pani tu spędzić choćby cały następny rok. Jednakże ja nadal odpowiadam za bezpieczeństwo moich uczniów i mam zamiar zabrać ich do Eisenturm. Mamy przed sobą najkrótszą i najbezpieczniejszą drogę. A tu jeszcze nie raz wrócimy.
— Panie profesorze – odezwała się doń Hermiona tonem winowajcy. – Może byłoby warto chociaż zabrać ze sobą rękopisy?
***
Przez całą następną godzinę pełzali – było to najbardziej pasujące słowo do tego zajęcia – po ruinach biblioteki, przebierając i składając dokumenty w stosy. Najstarsze rękopisy od razu rozsypały im się w rękach, z większości pozostałych zachowały się tylko zetlałe fragmenty z kompletnie nieczytelnym tekstem. Ale nawet tego, co udało im się zebrać, okazało się za dużo, by zabrać wszystko ze sobą, więc po zakończeniu pracy musieli przystąpić do drugiej rundy, wybierając spośród znalezionego to, co najważniejsze.
W końcu, napchawszy do kieszeni antycznych mądrości i ocierając pot z mokrych czół, udali się w stronę ostatniego portalu, który nadal działał. Wszystko się powtórzyło: mieniące się światło, gdy się zbliżyli, drżące powietrze i rosnąca lustrzana kula w odpowiedzi na kluczową frazę. Tylko światło księżyca na marmurowych płytach znacznie przygasło.
Gdy weszli na platformę i wynurzyli się z drugiej strony, zrozumieli, co było przyczyną – księżyc, świecący przez rozwalony sufit Świątyni Stworzenia, był teraz prawie całkowicie zasłonięty warstwą ciężkich chmur. Lumos Quirrella bardzo się przydał i teraz w jego zimnym niebieskawobiałym świetle Harry z poczuciem lekkiego strachu patrzył na miejsce, gdzie niegdyś przyszedł na świat wraz z Hermioną.
Nic się tu nie zmieniło, tylko opadłe liście całkiem zgniły, zmieniając się w jednolitą wilgotną masę, miękko sprężynującą pod nogami. Martwy golem tak samo leżał na kamiennym ołtarzu, zwróciwszy ku niebu glinianą maskę twarzy. Portal za ich plecami skurczył się z cichym sykiem i zniknął. Elsa Fries podeszła do ołtarza i ostrożnie dotknęła olbrzyma koniuszkami palców, jak gdyby obawiała się nagłego ciosu glinianą dłonią.
— Tu też się chce pani na długo zatrzymać? – uniósł brwi Quirrell.
— Nigdy nie byłam w tym miejscu, panie profesorze – z zimnym uśmiechem odpowiedziała Elsa Fries. – Nie dostanę nawet pięciu minut?
— I na cóż pani właściwie czeka?
Coś było nie tak. Harry zastygł w bezruchu, potem odwrócił się w stronę oświeconych. Kwiryniusz Quirrell przewiercał Elsę Fries wzrokiem pełnym pogardy i nienawiści. Ta, początkowo speszona, spojrzała mu w oczy i jej nieprzenikniona twarz nawet nie drgnęła.
— A skąd ten pomysł, że na coś czekam, panie Quirrell? – zapytała, przechylając głowę na bok. Jej uśmiech, od którego i tak mogły przejść ciarki, miał teraz temperaturę zera absolutnego.
— No właśnie, skąd? – niemal wysyczał profesor, podnosząc na wysokość oczu niewielki, metalicznie lśniący przedmiot. – Może stąd, że zaledwie się pani pojawiła w Świątyni, zostawiła tu pani kotwicę do otwarcia portalu? Więc kto miałby tu przyjść, „oświecona”? – niemalże wypluł ostatnie słowo. – Pani kolesie z Ahnenerbe?
Jego palce błysnęły i kotwica spłynęła na ziemię w postaci płynnego metalu.
— Nie myślałam, że jest pan tak pochopny w osądach, panie profesorze – powiedziała Fries z uczuciem.
— O niejednym pani nie myślała – odparł Quirrell bez cienia uśmiechu. – Nie myślała pani, na jakich łajdaków pani pracuje. Nie myślała o niewinnych ludziach, których pani zabija swoim rytuałem...
— Panie profesorze, nie! – przerwała mu Hermiona. – Oświecona Fries nie ma zdolności magicznych, nie mogła...
— To ona tak pani powiedziała, nieprawdaż, panno Granger? – uśmiechnął się Quirrell, nie spuszczając oświeconej z oczu. – Jakież to wszystko okazało się proste! A ja jeszcze myślałem: po co ona przy każdej okazji przypomina wszystkim, że jest mugolką? Prawie od razu zacząłem ją podejrzewać, ale dopiero gdy dotarliśmy do Źródła, obraz złożył się w całość. Wystarczyło tylko ją złapać na gorącym uczynku.
Uśmiech stopniowo znikł z twarzy Elsy Fries, która teraz wyrażała dziwne połączenie zainteresowania i beznamiętności, jak gdyby była entomologiem badającym nowy, ciekawy podgatunek żuków gnojowych.
— Ale przecież Hiperturing... – zaczął Harry, lecz od razu urwał. Znał już odpowiedź.
— Wszystko się zgadza, panie Potter – kiwnął głową profesor. – Hiperturing wykonał wspaniałą pracę. Tyle, że Elsy Fries nie było na liście osób do przeanalizowania, które mu dostarczono, bo jakoby jest mugolką. A żeby ostatecznie odsunąć od siebie podejrzenia, zrobiła Kurtowi Eichhornowi pranie mózgu za pomocą Imperiusa, by ten przed całą klasą rozegrał tę farsę z zamachem na jej życie. I podziałało!
— Zgodzi się pan, kolego, że niegłupio to zaplanowałam – odpowiedziała mu cicho Elsa Fries i wyniosły uśmiech znów wrócił na jej twarz. – Latami wodzić za nos największych konspiratorów na Ziemi jak małe dzieci. Z panem włącznie, panie profesorze – uśmiechnęła się łagodnie.
— Dlaczego Karl? – zapytał ponuro Harry. – Sama pani przecież sprowokowała śledztwo...
— No tak, sprowokowałam – wzruszyła ramionami Elsa Fries. – Wskutek czego mój najniebezpieczniejszy przeciwnik w Eisenturm zniknął bez śladu i mogłam bez przeszkód dokończyć swoją misję, a zarazem wykorzystać ekskluzywny dostęp do Hiperturingu, którego uprzejmie udzielił mi Weishaupt, by wyłączyć śledzenie implantów i nie pozwolić iluminatom was odnaleźć. Poza tym Karl był impulsywny, nieprzewidywalny i stwarzał dla ciebie, mój drogi Harry, realne zagrożenie, więc swoim wybrykiem z Cruciatusem sam podpisał na siebie w pełni sprawiedliwy wyrok. Plus jego żydowskie korzenie...
— Nadal się trzymacie swojej bezsensownej idei wyższości rasowej? – pogardliwie skrzywił się profesor. – Jest pani przecież przedstawicielką nauki, do diabła!
— Genealogia ma znaczenie, panie profesorze – spokojnie odpowiedziała Elsa Fries. – Sam pan mógł to zobaczyć, gdy Harry Potter z rodu Garncarzy, naznaczony Pieczęcią Matek jako dzierżący władzę nad gliną, jednym słowem zatrzymał golema, nad którym pan, przy wszystkich swoich umiejętnościach magicznych, nie mógł zapanować, nieprawdaż? Wiążemy z tym chłopcem wielkie plany i nie mogłam pozwolić...
Harry zakipiał ze złości. Ta kobieta, którą uważał za przyjaciela, okazała się architektem szklanego korytarza, którego ściany zaciskały się wokół niego od chwili, gdy zjawił się w Eisenturm. Nazistka. Zabójczyni niewinnych ludzi. I do tego...
— To pani próbowała zabić Hermionę – wycedził przez zęby, z trudem powstrzymując się od krzyku wściekłości. – Próbowała pani ją zabić i w końcu omal nie zabiła pani nas obojga. Co ona pani zrobiła?
Elsa Fries pokiwała głową ze smutkiem.
— Mea culpa. Moja wina. Przyznam, że dwa razy się wygłupiłam, omal nie przekreślając wszystkich swoich poprzednich osiągnięć. Usłyszałam w Erleuchtetengarten, jak panna Granger odradza ci wyjazd w moim towarzystwie, co było kluczowym elementem mojego planu – i postanowiłam usunąć przeszkodę. Było mi żal dziewczyny, ale to jest wojna, Harry. Ludność cywilna zawsze ucierpi podczas wojny. Tak więc nałożyłam zaklęcie na jej drzwi... Skąd mogłam wiedzieć, że omal nie wysłałam na tamten świat kury znoszącej złote jajka? W ciągu trzech dni twoja przyjaciółka zrobiła w zakresie poszukiwania Źródła więcej, niż całe Ahnenerbe przez lata działalności. – Rozłożyła ręce i zrobiła wydech. – Proszę mi wybaczyć. Moja pułapka nie była zastawiona na ciebie. Nie wzięłam pod uwagę twojej skłonności do poświęcania się, Harry, i przez to omal nie zginęliście, co mnie niesamowicie przeraziło. Reichsführer za takie coś skazałby mnie samą na śmierć.
Mimo demonstracyjnej skruchy na twarzy Elsa Fries nadal była spokojna i zachowywała się w nader niewymuszony sposób. Jej spojrzenie nie wyrażało ani krzty strachu – jak gdyby nie rozumiała, że od śmierci dzielą ją sekundy, a może po prostu w to nie wierzyła. Można byłoby pozazdrościć jej pewności siebie, gdyby nie szła ona w parze z nieludzkością.
— Koniec? Czas minął, pani Fries – lodowatym tonem rzekł Kwiryniusz Quirell. – Wybiera się pani do Eisenturm na piechotę, a może mam tam przenieść pani szczątki?
— Wolę zostać tutaj, panie profesorze – odpowiedziała Fries z uśmiechem. – Był pan na tyle uprzejmy, że wysłuchał mnie do ostatniego słowa, a tymczasem nasz oddział szturmowy... można powiedzieć, jest już na miejscu. Nie, nie ma co patrzeć z takim zdziwieniem. Czyżby wielki Kwiryniusz Quirrell nie zauważył drugiej kotwicy? – zapytała niespiesznie i roześmiała się radośnie, widząc cień zdumienia w jego spojrzeniu.
Quirrell odwrócił się gwałtownie, w mgnieniu oka rzucając zaklęcie tarczy, lecz zbiorowy cios zaklęć oddziału elitarnych czarodziejów Ahnenerbe, którzy pojawili się za jego plecami, zwalił go z nóg i cisnął na marmurowy blok, będący niegdyś częścią świątynnej ściany. Quirrell z jękiem upadł na gnijące liście, zostawiając krwawy ślad na zwietrzałym marmurze, i zastygł bez ruchu. Turban spadł mu z głowy, lądując pod nogami oświeconej Fries. Ta podeszła bliżej do profesora i podniosła nad nim rękę.
— Avada... – zaczęła recytować śmiercionośne zaklęcie.
— Nie! – jednogłośnie krzyknęli Harry z Hermioną, rzuciwszy się do leżącego na ziemi profesora.
Hermiona wyciągnęła różdżkę, lecz jej pomoc okazała się zbędna. Profesor otworzył przenikliwie błyszczące oczy i Elsa Fries z okrzykiem zaskoczenia wzbiła się w powietrze i spadła prosto na grupę czarodziejów, którzy nadal przybywali przez portal. Co najmniej dziesięć wijących się błyskawic poleciało w stronę leżącego Quirrella, lecz jego już tam nie było. Zmaterializowawszy się koło wyjścia ze świątyni, szepnął:
— Confringo!
Oślepiający promień niebieskiego światła, który wyleciał z jego palców, wbił się w tłum czarodziejów Ahnenerbe. Ogłuszający wybuch wstrząsnął ścianami świątyni, z prastarych ścian posypały się kawałki nadgryzionego zębem czasu marmuru. Najbystrzejsi z czarodziejów, z Elsą Fries włącznie, zdążyli rzucić Protego, lecz pozostali rozsypali się po ciemnej sali jak zakrwawione szmaciane lalki, obijając się o ściany i szczątki kolumn. Ten atak prawie pozbawił Quirrella sił. Z trudem łapiąc powietrze, oparł się o ścianę.
Pozostali czarodzieje zdążyli otrząsnąć się z szoku i nie porozumiewając się między sobą stanęli w rozsypce, by nie być łatwym celem ataków profesora. Harry odciągnął Hermionę na bok, wyprowadzając ją spod linii ognia. Jeszcze jedna równoczesna salwa czarodziejów i tarcza Quirrella niemal się rozsypała, a profesor zacharczał od ekstremalnego napięcia i splunął krwią.
— Co, panie kolego, nie ma już siły skakać przez przestrzeń zerową? – zapytała drwiąco Elsa Fries, robiąc krok do przodu.
— Ostrożniej, pani Gruppenführerin! – odezwał się jeden z czarodziejów Ahnenerbe. – On jest zbyt niebezpieczny.
— Już niezbyt – uśmiechnęła się Fries, podnosząc ręce.
— Na jeden skok jeszcze mi wystarczy – wyszczerzył zęby w uśmiechu Quirrell i, zwróciwszy się do Harry’ego i Hermiony, dodał: – Trzymajcie się. Zaraz wracam.
Skoncentrowany zielony płomień Avady trafił w miejsce, w którym przed chwilą stał. Elsa Fries odwróciła się gwałtownie, lecz profesor nie pojawił się za jej plecami, jak się tego spodziewała. W ogóle nie było go już w świątyni – nie miał zamiaru kontynuować nierównej walki. „Pamiętajcie, z zasady przeżycie jest ważniejsze, niż zniszczenie przeciwnika” – przypomniał sobie Harry słowa profesora. Quirrell pozostawał wierny sobie nie tylko na zajęciach w Eisenturm.
— Wy trzej, dogonić i dobić – zaczęła wydawać rozkazy Fries, która najwyraźniej cieszyła się tu bezsprzecznym autorytetem. – Wy odprowadzicie naszych młodych gości do portalu i nie próbujcie używać siły.
Dwóch czarodziejów skierowało się w stronę znieruchomiałych z przerażenia przyjaciół, póki pozostali krzątali się wokół Elsy Fries, rzeczowo wydającej rozkazy i najwyraźniej zamierzającej zostać w świątyni na dłużej.
— Teraz pomóżcie mi przenieść do portalu tego golema – powiedziała Fries, wskazując na leżące na ołtarzu ciało.
Od strony wyjścia, gdzie przed chwilą zniknęło trzech czarodziejów, dobiegł rozdzierający krzyk, który nagle się urwał.
— Ostibus in templo! – dał się słyszeć potem gardłowy ryk, po którym nastąpiły ciężkie kroki glinianych nóg po marmurowych stopniach świątyni.
Z ciemnego otworu wypadł jeden z czarodziejów wysłanych przez Elsę Fries. Jego prawa ręka była koszmarnie wykręcona, a twarz zalana krwią.
— Tam jest... golem... – wychrypiał na moment przed tym, jak ciemna postać pojawiła się w drzwiach. Czarodziej wrzasnął, gdy golem z impetem opuścił nogę na jego klatkę piersiową, łamiąc żebra jak zapałki. Ostatnia konwulsja i strasznie zmasakrowane ciało legło wśród okruchów marmuru, czarnych od krwi w niebieskawym świetle Lumos.
— Zatrzymać strażnika za wszelką cenę! – rozkazała pobladła Elsa Fries i wyciągnęła rękę w kierunku ołtarza. Leżący na nim martwy golem płynnie wzbił się w powietrze i poleciał do portalu. Nawet z daleka Harry zobaczył krople potu, które wystąpiły byłej oświeconej na twarz.
Strażnik świątyni z rozpędu zderzył się z rzuconą przez czarodziejów tarczą Protego, zmuszając ich do cofnięcia się. Tarcza wytrzymała, ale po minach czarodziejów było widać, że długo to nie potrwa. Golem ryknął i zadał potężny cios pięścią w półprzezroczystą błonę odgradzającą go od czarodziejów. Błona drgnęła i wyblakła.
— Harry! Hermiono! Natychmiast do mnie! – rzuciła Elsa Fries tonem nie znoszącym sprzeciwu, zakończywszy transport nieaktywnego golema. – Przyjdźcie dobrowolnie, albo...
— Albo co? – drwiąco spytał Quirrell, pojawiając się w drzwiach. Nadal wyglądał na wycieńczonego, krew spływała mu z rozciętego czoła, lecz po wyrazie twarzy profesora Harry poznał, że stosunek sił się zmienił. I nie tylko dzięki golemowi. Za Quirrellem wszedł Albus Dumbledore i stanął obok. Za nim, jeden po drugim, zaczęli wchodzić nauczyciele z Eisenturm.
Mistrz artefaktoryki, Heinrich Krüger, wszedł i uśmiechnął się złowieszczo, spoglądając spode łba na wycofujących się pod naporem golema przeciwników. Zza jego pleców wypłynęła metalowa kula najeżona igłami. Zelda Stein weszła, jak zwykle, krokiem modelki. Ciemnoczerwone błyskawice wijące się w jej dłoniach niezbyt pasowały do tego wizerunku. Tsao Shu pojawiła się obok Harry’ego, jak zwykle sprawiając, że oboje z Hermioną podskoczyli z przestrachu, i bez słowa osłoniła ich barierą topologiczną. Nawet sędziwa jak sama śmierć Augusta Koch, zawahawszy się w progu, wkroczyła na popękaną podłogę świątyni.
Strażnik świątyni, zrobiwszy szeroki zamach, znów wymierzył potężny cios w tarczę czarodziejów Ahnenerbe i tym razem tarcza nie wytrzymała, rozpłynąwszy się w powietrzu z pożegnalnym błyskiem. W tej samej chwili metalowa kula nad głową Krügera wystrzeliła około dziesięciu igieł, obsypując wrogich czarodziejów stalowym deszczem. Pięcioro z nich z jękiem upadło na ziemię, zalewając się krwią. Dumbledore machnął różdżką, pozbawiając przytomności jeszcze kilku. Błyskawice, wypuszczone przez Zeldę Stein i Kwiryniusza Quirrella, skrzyżowały się wśród resztek oddziału Ahnenerbe i tych niewielu, którzy przeżyli do tego momentu, potoczyło się po podłodze z okrzykami bólu.
Elsa Fries z zaciśniętymi zębami wyrwała sobie igłę z przedramienia i, odwróciwszy się do znieruchomiałych w szoku przyjaciół, powiedziała:
— Innym razem, Harry.
Ruszyła w stronę portalu, który zamknął się na moment przed tym, jak dosięgnął go rozjuszony golem.
— Ostibus et mortuus – ryknął strażnik świątyni i, odwróciwszy się, podążył w stronę wyjścia.
Quirrell, kulejąc, podszedł tam, gdzie wśród stosu okaleczonych ciał leżał jego zmaltretowany turban. Na poplamionym krwią fragmencie fioletowej tkaniny można było jeszcze odczytać: „...i dobrego przyjaciela Kwiry...”. Profesor podniósł szczątki swojego nakrycia głowy i, zakląwszy, wymamrotał „Reparo!”. Spojrzawszy krytycznie na wyniki ekspresowej naprawy i – sądząc po wyrazie twarzy – niezadowolony z opłakanego stanu materiału, naprędce umieścił turban na swojej głowie. Potem, zwróciwszy się do Harry’ego, którym nadal wstrząsały dreszcze, uśmiechnął się krzywo i powiedział:
— Takie właśnie mamy ferie zimowe w Eisenturm, moi drodzy uczniowie. Przyzwyczajajcie się.
Albus Dumbledore, obejrzawszy się na Quirrella, podszedł do nich, i natknąwszy się na ich otwarcie nieprzyjazne spojrzenia, westchnął ciężko i spuścił głowę. Potem, po chwili milczenia, spojrzał Harry’emu w oczy i rzekł:
— Tak, zasłużyłem na to, jak mnie traktujecie, i teraz nie będę raczej w stanie odkupić swojej winy. Ale zanim wrócicie do Eisenturm, muszę się wam do czegoś przyznać...
Umilkł, nie mając odwagi kontynuować.
— Proszę mówić dalej, panie dyrektorze – powiedział Quirrell. – Oni przeszli przez ostatnie dni takie rzeczy, że raczej nie zrobi pan na nich wrażenia.
— Ta blizna, którą miałeś na czole, Harry... – przemówił znów Dumbledore – nie zostawił jej Voldemort. Ja to zrobiłem.
Chapter 22: Déjà vu
Chapter Text
— Alchemię można rozpatrywać jako uogólnienie chemii – ostrym, skrzypiącym głosem mówiła Augusta Koch, wbijając wnikliwe spojrzenie białawych oczu w centrum klasy, gdzie siedziała przygnębiona Erika – a nie jej zaprzeczenie. Dlatego należą do niej wszystkie prawa chemii, dobrze znane mugolom, i zapewne znane jak zły szeląg tradycyjnym alchemikom, którzy uroili sobie, że żyją w innym świecie.
— Ale, pani Koch – nieśmiało spróbowała zaoponować Erika – ja przecież po prostu...
— Pani po prostu ignoruje całą dyscyplinę naukową podczas planowania syntezy – podniosła głos oświecona. – W zeszłym semestrze poświęciliśmy dwa tygodnie na kwestię zabezpieczenia grup funkcyjnych. I nagle widzę, że wlewa pani smoczą krew, w której jest pełno wolnych rodników, do wyciągu z czarnej pomarańczy. Jaki będzie pani zdaniem rezultat? A może uznała pani, że przy wykorzystaniu naturalnego surowca można to wszystko zlekceważyć?
— Po prostu chciałam przygotować skład do wiązania smoczych enzymów z ludzkim układem cytochromowym, odpowiednik stale działającego zaklęcia Anapneo... – zaczęła pospiesznie tłumaczyć Erika, cytując tekst zadania.
— A otrzymała pani lepką brązową breję, beznadziejnie marnując obydwa składniki – odparła bezlitośnie Koch – z powodu utlenienia niezabezpieczonego naftolu alfa, który zmienił się w naftochinon i wywołał polimeryzację łańcuchową. A powinna była pani zaledwie zadbać o wstępną eteryfikację...
Harry westchnął ciężko, słuchając, jak Augusta Koch, nie zwalniając obrotów, nie zostawia na nieszczęsnej Erice suchej nitki, i w myśli pobłogosławił swoją powolność – jeszcze pięć minut, a powtórzybył ten sam błąd. Siedząca obok Hermiona z niezmąconym spokojem zabezpieczała grupy fenolowe przed utlenieniem i nic w jej postaci nie przypominało o tym, że jeszcze kilka dni temu uczestniczyła w kilku walkach na śmierć i życie. Jej bariera, zbudowana z książek, badań i stałego intelektualnego samorozwoju pozostawała tak samo silnym zabezpieczeniem od jakichkolwiek zamachów świata zewnętrznego na kruche i wrażliwe „ja”, zamknięte w cielesnej powłoce.
Niestety, próby samego Harry’ego pozostawały tak samo daremne – Hermiona jak gdyby w ogóle nie zauważała jego nieśmiałych aluzji i prób przeniesienia ich relacji na wyższy poziom. Już dwa razy próbował wypełnić daną sobie samemu obietnicę i powiedzieć jej o swoich uczuciach, lecz za każdym razem, napotykając zdziwione i rozpaczliwie niewinne spojrzenie Hermiony, urywał w pół słowa. Z poczuciem lekkiego rozgoryczenia Harry przyłapał się na myśli o tym, że jemu samemu zaczynają odpowiadać ich dziwne stosunki – ta przesycona obopólną czułością przyjaźń i wieczne niedopowiedzenia.
Jak długo to będzie trwało? W przeszłości nie raz wydawało mu się, że przekroczyli rozmytą linię oddzielającą „po prostu przyjaciół” od czegoś więcej, lecz za każdym razem coś się działo, zrzucając im na głowy jedną ciężką próbę za drugą. A teraz jeszcze Dumbledore... Harry w myśli przeniósł się do Świątyni Stworzenia, w miejsce najkrwawszej magicznej bitwy, jaką miał okazję widzieć. Albus Dumbledore, dyrektor Hogwartu, człowiek, którego Harry niemal od pierwszego dnia ich znajomości postrzegał jako swojego osobistego anioła stróża, dodał do swojej i bez tego kontrowersyjnej biografii nową rysę. Nie żeby Harry był bardzo zdziwiony, zwłaszcza po rozmowie z Quirrellem w pociągu. A jednak podejrzewać – to jedno, a usłyszeć wszystko na własne uszy i nie móc nadal otrząsnąć się z szoku – to drugie.
„Przez wiele lat współpracowałem z Ahnenerbe, Harry” – powiedział mu wtedy dyrektor. – „Po śmierci Himmlera i zakończeniu drugiej wojny światowej na jakiś czas uwierzyłem, że to, co pozostało z tej organizacji, odeszło od swoich nazistowskich korzeni i skupiło się na tym, co deklarowało jako swój główny cel. Poszukiwaniu utraconej wiedzy. Poznawaniu źródeł mistrzostwa w magii. Badaniom nad głęboką starożytnością. Bardzo niewielu wiedziało o tym, że im pomagałem, za co oni dzielili się ze mną zdobytymi informacjami. Ale potem... Potem wszystko się zmieniło”.
I jak tu reagować na podobne rewelacje? Niby znasz człowieka od kilku lat, przy tym wyłącznie z dobrej strony. Ufasz mu, zaprzeczasz słowom tym, którzy próbują go oczerniać... I nagle ktoś demonstruje ci całą kolekcję trupów w szafie, i to właśnie w tym momencie, gdy potrzebujesz tego, by wierzyć choćby komukolwiek, nie podejrzewając wszystkich dookoła o bycie wrogimi agentami. Jego ukochany Hogwart, który Harry zawsze ciepło wspominał, nabrał teraz zupełnie innych barw.
— Słucha mnie pan, panie Potter?
Harry podniósł głowę, natykając się na spojrzenie stojącej tuż przed nim Augusty Koch, która swoim zwyczajem emanowała na otoczenie najwyższym stopniem irytacji.
— P-przepraszam? – zapytał, jąkając się.
— Proszę pilnować temperatury – zaskrzeczała oświecona, celując wywiędłym, obciągniętym żółtą skórą palcem w umocowany na statywie termometr, którego koniuszek był zanurzony w mieszaninie reakcyjnej. – Jeśli pan nie chce, żeby wyszło tak, jak pannie Meisner w zeszłym roku... Właśnie, gdzie ona jest? Przy jej ocenach z egzaminu opuszczanie zajęć laboratoryjnych jest niezbyt rozsądne.
Harry machinalnie obejrzał się w stronę ławki, w której zwykle siedziała Ursula, ale teraz zobaczył tylko jej puste krzesło. Po plecach błyskawicznie przebiegły mu ciarki od przebłysku świadomości, że był już wcześniej w podobnej sytuacji. Ręka sama powędrowała do czoła, gdzie nieistniejąca blizna odezwała się nagłym bólem fantomowym... Tak, nadal myślał o niej jak o bliźnie, nawet po tym, gdy dowiedział się prawdy.
„W 1957 roku Tom Riddle przyszedł do mnie, by prosić o stanowisko nauczyciela” – znów zabrzmiał mu w głowie cichy głos Dumbledore’a. – „Już wtedy prawie utracił ludzką postać, a ja popełniłem jeden z najgorszych błędów swojego życia. Skontaktowałem go z Ahnenerbe w nadziei, że ich starożytne techniki pozwolą pomóc młodzieńcowi, wyciągną go z bagna, w które sam się zapędził. Lecz wynik był taki, że dowiedział się od nich o położeniu tej świątyni, a oni... Oni dostali to, czego nie mogłem i nie chciałem im dać. Śmiercionośną broń”.
Quirrell wówczas omal nie przerwał im rozmowy i można było go zrozumieć: każda minuta ich przebywania poza Eisenturm była wodą na młyn Ahnenerbe. Starzy wrogowie mogli znaleźć sposób, by znów zaatakować, porywając nie tylko „dzierżącego władzę”, lecz także wszystkie zdobyte w Jaskini Matek rękopisy. Harry nalegał, by wysłuchać do końca wyjaśnień Dumbledore’a, i nie pożałował tego. Co najmniej część z tego, co działo się w jego życiu, nabrało sensu.
Jednakże teraz coś działo się wokół pogrążonego w swoich myślach Harry’ego, który z trudem oderwał się od tej sceny w Świątyni Stworzenia, którą raz po raz przeżywał w swojej świadomości od chwili powrotu do Eisenturm.
— Nie mam pojęcia – mówił Kurt, rozkładając ręce. – Spotkałem ją dziś rano przed lekcjami, wyszła z biblioteki i poszła gdzieś w stronę wyjścia z wieży. Wyglądała zupełnie normalnie, przywitała się...
Kurt zająknął się i umilkł, przygryzając wargę. Temperatura w klasie jak gdyby spadła o dziesięć stopni; Hermiona szczelniej otuliła się szkolną szatą, patrząc na Kurta wytrzeszczonymi oczyma.
— Znowu? – wyrwało się Harry’emu.
— Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków, panie Potter – zgasiła go Augusta Koch. – Do końca lekcji jest dwadzieścia minut, potem zawiadomię areopag. Być może nic się nie stało i panna Meisner po prostu wagaruje.
— Pani Koch, trzeba to zgłosić od razu – cicho, lecz twardo odparł Harry. – Być może grozi jej niebezpieczeństwo i potrzeba pomocy. Każda sekunda może być decydująca.
Oświecona Koch zacisnęła i bez tego cienkie, bezbarwne wargi, po czym, westchnąwszy, rzekła:
— Koniec lekcji. Dokończcie syntezę, podpiszcie próbki i zostawcie na biurku. Panie Weischrott, proszę dopilnować porządku i zamknąć laboratorium.
Zaledwie Koch wyszła za próg, wszyscy się zerwali – o niedokończonej syntezie nie była w stanie myśleć nawet Hermiona, której spojrzenie wyrażało obawę nie mniejszą niż ta, której doświadczyli na wyspie Ven. Harry nadal siedział ze spuszczoną głową. Szczerze starał się nie robić sobie złudzeń. Wiedział, że Ahnenerbe nigdy nie odstąpi od swojego celu i wcześniej czy później zada nowy cios. Ale żeby tak szybko?
— Jeśli nie zdołamy znaleźć Ursuli – powiedział w końcu – musimy znaleźć Ahnenerbe. Znaleźć i zniszczyć.
— Co?... – zapytał Kurt, który do tej pory brał czynny udział w ogólnym gwarze.
— Mam nadzieję, że z Ursulą wszystko w porządku – powiedział Harry, wstając – ale tak czy inaczej nie możemy w przyszłości cierpliwie znosić istnienia Ahnenerbe. Wiedzą o nas wszystko dzięki Elsie Fries. My nie wiemy o nich prawie nic. Nie wiemy, kto jest ich przywódcą, gdzie mają kwaterę główną i co zamierzają.
Słuchano go w martwej ciszy, zwracając uwagę na każde słowo. Przygody ich obojga w czasie ferii stały się znane wszystkim już w pierwszym dniu nowego semestru, wskutek czego wątpliwy wcześniej autorytet byłych uczniów Hogwartu wzleciał pod niebiosa nawet wśród nauczycieli. Tu wyraźnie ceniono umiejętność osiągania praktycznych rezultatów, pokonywania przeszkód i zwyciężania – a kto nie uznałby ich zwycięstwa, niechby i częściowego?
Powszechna uwaga czasem dokuczała Harry’emu, wychowanemu pod schodami u Dursleyów i wiecznie spychanemu na dalszy plan. Jednakże teraz uważał to za naturalne i nie czuł w związku z tym niczego oprócz pewnego zdziwienia zmianą, jaka w nim zaszła. Ważne było to, że nowa sytuacja była mu zdecydowanie na rękę – teraz nie musiał daremnie udowadniać swojej racji, wystarczyło, że po prostu się wypowiedział. Jedyną osobą wśród uczniów, która mogła teraz na poważnie mu zaprzeczyć, była...
— Być może zniknięcie Ursuli nie ma żadnego związku z Ahnenerbe – powiedziała Hermiona półgłosem.
— Być może – zgodził się Harry. – Ale to nic nie zmienia. Ja... porozmawiam z Weishauptem.
***
Weishaupt wyglądał dokładnie tak samo, jak Harry go zapamiętał – można było nawet odnieść wrażenie, że jest on najbardziej stałym elementem wieży, kwintesencją stabilności i porządku, nawet jeśli czasem przerażającą. Tonąc w masywnym egzoszkielecie zintegrowanym z systemem podtrzymującym życie przełożony zakonu zachowywał milczenie, podczas gdy Harry przedstawiał mu istotę sprawy. Jego beznamiętna twarz, przypominająca bardziej plastikową maskę, a być może faktycznie nią będąca, nie wyrażała ani jednej emocji. W końcu wargi Weishaupta poruszyły się i przemówił:
— Rozumiem istotę pańskiej propozycji, panie Potter. Oświecony Quirrell zaproponował dokładnie to samo na posiedzeniu areopagu od razu po waszym triumfalnym powrocie do akademii. Areopag postanowił zgromadzić dodatkowe informacje przed podjęciem aktywnych kroków.
— Więc będziemy po prostu czekać i nic nie robić? – zapytał Harry z oburzeniem. – Oni mogą zaatakować ponownie w każdej chwili. Wszystkim uczniom opuszczającym Zmrok grozi niebezpieczeństwo. I nie tylko uczniom. Kogokolwiek z nas mogą zabić albo rzucić na niego Imperius. To już się dzieje! Najpierw pani Wunderlich, teraz Ursula...
Przełożony zakonu z niezmąconym spokojem wysłuchał tej gwałtownej tyrady, po czym, nie zmieniając intonacji, tak samo spokojnie odpowiedział:
— My po prostu nie mamy zamiaru atakować teraz, gdy nie mamy wiarygodnej informacji o lokalizacji ich centrum dowodzenia i innych ważnych celach strategicznych. Jednakże myli się pan, jeśli przypuszcza, że w żaden sposób nie reagujemy na zagrożenie.
— A tak nie jest?
— Nie. Przykro mi, panie Potter, ale jest taka kategoria informacji, o której się nie dyskutuje poza areopagiem. Mogę jednak powiedzieć, że od chwili waszego powrotu zorganizowaliśmy kilka operacji wywiadowczych i ograniczyliśmy wyjście poza obręb Zmroku wszystkim, którzy nie mają wszczepionego implantu indentyfikacyjnego. To znaczy, że nikt z uczniów oprócz pana, panny Granger i jeszcze kilkorga osób ze starszych lat nie może wyjść do niebezpiecznej strefy.
— A co z Ursulą? Ona nie ma implantu!
— Wszystko wskazuje na to, że też nie wychodziła. Zbadamy jej zniknięcie i przypuszczam, że sytuacja wkrótce pomyślnie się rozwiąże. Co się zaś tyczy Sophii Wunderlich, oświecona Gerda Krause powiadamia, że życiu jej pacjentki nic już nie zagraża. Wczoraj wybudziła się ze śpiączki i być może pozwolą panu ją odwiedzić.
Była to pierwsza dobra wiadomość w tym dniu i Harry nieco się odprężył. Aż do powrotu do akademii był pewien, że ta sympatyczna właścicielka kawiarni zginęła, podając mu informacje o drodze ucieczki, przez co nie mógł się pozbyć poczucia winy za jej śmierć. Teraz zaś, po wiadomości o tym, że przeżyła, a jej stan się poprawia, zrobiło mu się znacznie lżej na duszy. Jednakże była jeszcze jedna osoba, której losem Harry był tak samo zaniepokojony.
— Czy udało się dowiedzieć czegokolwiek o Ershe Shirmanie? – zapytał.
— Niestety, nic pewnego. W synagodze więcej go nie widziano, w jego mieszkaniu nikogo nie ma. Sąsiedzi mało o nim wiedzą, o jego krewnych też nic nie wiadomo. Udało się także odnaleźć opisane przez was miejsce starcia. Betonowy blok jest cały podziurawiony przez pociski, w pobliżu są ślady krwi co najmniej trzech osób.
Krwi! Czyżby Ershe wtedy zginął? Harry poczuł, jak ściska mu się gardło, przełknął z wysiłkiem i łamiącym się głosem zapytał:
— Czy nie dałoby się chociaż wysłać chociaż kogokolwiek do bazy Ahnenerbe w pobliżu Kopenhagi? Znajduje się tam portal podłączony do ich ogólnej sieci. Stamtąd pewnie można się dostać do centrum dowodzenia.
— Wczoraj przyszła wiadomość od grupy wywiadowczej. Baza, o której powiadomiliście, została zlikwidowana, a portal zniszczony. Teraz jest to po prostu stary bunkier. Dlatego muszę powtórzyć: potrzebujemy więcej informacji i zdobędziemy je. Zapewniam pana, to nie pierwszy kryzys, z którym stykają się iluminaci. Poradzimy sobie i zdołamy was ochronić.
Temu Harry nie mógł już zaprzeczyć. Pożegnawszy się z przełożonym zakonu odwrócił się niechętnie i wyszedł, od razu pojawiając się na celowniku co najmniej dziesięciu par oczu, wyczekująco zwróconych w jego stronę. Pokręcił tylko głową i rozłożył ręce.
— Nadal czekamy – powiedział i, spochmurniawszy, powiódł wzrokiem po zgromadzonych kolegach. – Czy ktoś widział Hermionę?
— Powiedziała, że idzie do biblioteki – odpowiedział Hans. – Chciała coś sprawdzić w związku z Ursulą.
Harry skinął głową i bez słowa szybkim krokiem ruszył w stronę biblioteki. Ogarnął go dziwny strach, który nie miał widocznego powodu – w końcu bibliotekę Eisenturm trudno uznać za niebezpieczne miejsce. A jednak nadal nie dawało mu spokoju rzucone przez Kurta zdanie. „Wyszła z biblioteki i poszła gdzieś w stronę wyjścia” – powiedział tamten. Jeśli Hermiona postanowiła rozpocząć własne śledztwo i teraz idzie po śladach Ursuli, czy nie przytrafi jej się w końcu to samo?
Wszedł do biblioteki mocno zdyszany. Skrzat-bibliotekarz spokojnie drzemał za biurkiem. Kilkoro uczniów ze starszych klas w głębi czytelni w skupieniu wertowało strony leżących przed nimi książek i czasopism naukowych, od czasu do czasu przepisując coś do swoich notatek. Hermiony w zasięgu wzroku nie było, przez co niepokój Harry’ego od razu się nasilił.
— Przepraszam! – zwrócił się głośno do skrzata, przez co ten podskoczył z przestrachu na krześle, a dwoje pracujących w czytelni uczniów z niezadowoleniem odwróciło się w jego stronę. – Niedawno była tu uczennica siódmego roku, Hermiona Granger. Nadal tu jest?
Bibliotekarz energicznie pokiwał głową, ale potem z takim samym zapałem pokręcił nią przecząco, wprawiając Harry’ego w nieliche zakłopotanie.
— Panienka przychodzić tutaj. Czytać książkę o, tam, i nie oddać jej na miejsce – powiedział z niezadowoleniem skrzat, wskazując w stronę najbliższego stolika w czytelni, na którym Harry faktycznie zobaczył leżącą samotnie książkę, otwartą pośrodku. – Potem panienka zerwać się i uciec.
Harry rzucił się już ku drzwiom, ale potem, zawahawszy się, podszedł do stolika z książką. Ostrożnie wyciągnął rękę, jak gdyby był to egzemplarz „Potwornej księgi potworów” Edwardusa Limy, odwrócił ją i spojrzał na okładkę. Na jej sfatygowanej powierzchni nadal jeszcze można było odczytać wypukłe litery: „Dietrich Meisner. Kabalistyka i prolegomena antropozofii”. Przewertowawszy kilka kruchych, pożółkłych kartek wypełnionych nudnymi rozważaniami o naturze ludzkiego ducha wzruszył ramionami, odłożył książkę na stół i wrócił do drzwi. Gdy zamykał je za sobą, dobiegło doń rozdrażnione gderanie skrzata, utyskującego na uczniów nie umiejących obchodzić się z książkami jak należy i rzucających cenne egzemplarze gdzie popadnie.
Prawie biegiem pokonał cały główny hol i machnąwszy ręką na tłoczących się kolegów, którzy rzucali mu zainteresowane spojrzenia, otworzył drzwi wejściowe i zaledwie zrobił krok za próg, zderzył się z Hermioną w towarzystwie profesora Quirrella. Najwyraźniej jego przerażona mina nie pozostała niezauważona, gdyż Hermiona, spochmurniawszy, zwróciła się w jego stronę i zapytała:
— Coś się stało, Harry?
— Tak, coś się stało – odpowiedział z nagle wzbierającą irytacją. – Zniknęłaś tak, jak Ursula, a ja już nie wiedziałem, co mam myśleć.
— Boże, Harry, ja po prostu szukałam profesora! – odpowiedziała, wskazując spojrzeniem na Quirrella. – Nie wyobrażasz sobie, co właśnie znalazłam w bibliotece.
— Wyobrażam. Jakąś nudną książkę o kabalistyce.
— To już tam byłeś? Zwróciłeś uwagę na nazwisko autora?
— W przelocie. – Harry wzruszył ramionami. – A co w nim takiego?
Hermiona wywróciła oczyma, najwyraźniej zszokowana jego nieuważnością, i, złapawszy Harry’ego za łokieć, pociągnęła go za sobą. Profesor Quirrell, który w ciągu tej sceny beznamiętnie oczekiwał jej końca, bez jakichkolwiek komentarzy poszedł za nimi.
Skrzat-bibliotekarz wybuchnął nową porcją utyskiwań na wieść, że chcą znów spojrzeć na tę samą książkę i, nie przestając prawić im kazań o zasadach posługiwania się rzadkimi wydaniami, poprowadził ich do regału, na który zdążył już odłożyć obiekt ich zainteresowania. Trzymając książkę dwoma rękami, ostrożnie podał im ją, okraszając ten gest surowym spojrzeniem spode łba. Hermiona wzięła książkę i wskazała palcem nazwisko autora.
— Czytaj, Harry.
— No, Dietrich Meisner. I co w tym... – umilkł i znów wpatrzył się w wytarte litery. – Meisner? To przecież jej nazwisko! Autor to jej ojciec?
— Rok wydania – 1928 – odpowiedziała Hermiona, otwierając stronę tytułową. – Wtedy to pewnie nawet jej dziadek się jeszcze nie urodził.
— To jej pradziadek – wtrącił się Quirrell. – Ma pan rację, panie Potter, jego prace to rzadka okołofilozoficzna grafomania o zerowej wartości praktycznej. Chociaż są dość znane w pewnych kręgach. Co panią zainteresowało w tej książce, panno Granger?
Hermiona zdecydowanym krokiem skierowała się do jednego ze stolików w czytelni i usiadła przy nim, kładąc książkę przed sobą.
— Kurt powiedział, że dziś rano widział Ursulę wychodzącą z biblioteki – powiedziała, gdy Harry i Quirrell usadowili się naprzeciwko. – Zaciekawiło mnie, co tam robiła i czy to nie mogło mieć związku z tym zdarzeniem. I najwyraźniej miałam rację. Bibliotekarz znalazł w bazie czytelników jej nazwisko i podał mi, co konkretnie czytała, więc postanowiłam sama zajrzeć do tej książki.
— Trzeba będzie zwrócić temu skrzatowi uwagę odnośnie zasad prywatności – Quirrell wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. – Dane osobowe są ujawniane tylko na żądanie areopagu.
— No, w naszym przypadku jego niedbalstwo przyspieszyło sprawę – wzruszyła ramionami Hermiona. – Nie musiałam długo szukać. Ursula zostawiła zakładkę. Na samym początku, we wstępie. Spójrzcie na ten akapit.
Harry przebiegł wzrokiem po stronie, na której autor krytykował zachodnią kulturę za ignorowanie duchowego dziedzictwa przodków, i zatrzymał się na fragmencie tekstu, który zwrócił uwagę Hermiony. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się on niczym szczególnym, lecz Harry, w którego pamięci wciąż była żywa epopeja z kodem Goethego, przeczytał go uważnie, zwracając uwagę na każde słowo:
Myśl naukowa Zachodu idzie drogą skrajnego ignorowania indywidualności badacza, czyniąc taką postać rzeczy zasadą i postrzegając ją za najwyższe osiągnięcie. Liczni adepci tego obiektywistycznego podejścia nie zdają sobie sprawy, że najgłębsze tajemnice były możliwe do odkrycia tylko w warunkach czynnego udziału osobowości badacza i nierzadko zawierają się w nim samym. Cóż pozostałoby z moich własnych odkryć, gdybym nie znał osobiście z wybitną postacią posiadającą wiedzę o prawdziwej naturze życia i kosmosu, której fotografia nadal spoczywa wewnątrz naszego rodzinnego medalionu, przypominając mi o momencie dotknięcia wyższej rzeczywistości, który przeżyłem?
— Hermiono, wiem, że wydam ci się głupcem – powiedział Harry – ale nie widzę w tym niczego, co mogłoby sprawić, że Ursula zniknęła bez śladu.
Harry obejrzał się na Quirrella, który wydawał się tak samo zakłopotany. Jednakże już po sekundzie spojrzenie profesora rozbłysło, a na jego twarz wrócił zwykły uśmiech.
— A więc rodzinny medalion – powiedział powoli. – Który Ursula pewnie dostała w spadku po śmierci jej ojca. To było jakieś cztery lata temu, o ile wiem. Przypuszcza pani, że poszła spojrzeć na zdjęcie, panno Granger?
— Jestem tego pewna – oświadczyła Hermiona bez cienia wątpliwości. – Myślę, że w ogóle nie wiedziała, że wewnątrz medalionu coś jest i po prostu przechowywała go jako pamiątkę po ojcu.
— Nie jestem pewien, czy to ma związek z jej zniknięciem, ale hipoteza jest bardzo ciekawa – powiedział Quirrell w zadumie. – Złożę wniosek do areopagu i pozwolą nam przeszukać jej pokój. Zobaczymy, co takiego jest na tym tajemniczym zdjęciu.
Podobnie jak inne pomysły Hermiony odkryte przez nią powiązanie wydawało się w najwyższym stopniu logiczne, jednakże coś się w tym wszystkim nie zgadzało. Z początku Harry nie mógł pojąć, co nie pasuje mu w takim wytłumaczeniu, lecz potem, wspomniawszy to, o czym była mowa na lekcji Augusty Koch, przypomniał sobie.
— Chwileczkę – powiedział powoli. – Kurt powiedział, że Ursula szła z biblioteki w stronę wyjścia. To ona nie mieszka w wieży? Po co miałaby opuszczać Eisenturm, żeby spojrzeć na medalion?
Hermiona spochmurniała; najwyraźniej zdanie Harry’ego wydało jej się sensowne. Ten nie był w stanie powstrzymać uśmiechu – nieczęsto udawało mu się znaleźć błąd w jej rozumowaniu. Jednakże profesor od razu zepsuł mu moment i bez tego niezbyt widocznego triumfu.
— Ona faktycznie mieszka na stałe w wieży, podobnie jak wszyscy pozostali uczniowie. Jednakże jej ojciec, po tym, jak przekazał nam masę niezwykle cennych informacji z kierownictwa Ahnenerbe, przeprowadził się ze świata zewnętrznego do para-Ingolstadt – tam był bezpieczny... jak sądziliśmy. Jego mieszkanie z całym majątkiem nadal tam jest i Ursula od czasu do czasu może je odwiedzać.
— Jej ojciec miał powiązania z Ahnenerbe? – zapytał Harry ze zdziwieniem, gdy opuścili bibliotekę.
— Nie tyle powiązania, co... – zaczął Quirrell, lecz od razu przerwało mu pojawienie się Hansa, ich starosty.
— Panie profesorze! – wykrzyknął Hans, swoim zwyczajem skłaniając z szacunkiem głowę. – Harry! Wiecie już? Znaleźli Ursulę.
— Gdzie? – Hermiona zwróciła ku niemu spojrzenie.
Uwagi Harry’ego nie uszło lekkie rozgoryczenie, które odbiło się na jej twarzy – nie dano jej rozwiązać zagadki samodzielnie.
— Leżała na podłodze w skrzydle mieszkalnym, na samym końcu korytarza. Zwykle nikt się tam nie zapuszcza, a szukali jej do tej pory głównie poza wieżą.
— Leżała? – zapytał Harry złamanym głosem. – To znaczy, że... umarła?
Hans pokręcił głową.
— Straciła przytomność, ale żyje. Zanieśli ją do skrzydła szpitalnego.
— Nie miała przy sobie medalionu? – z niezmąconym spokojem zapytał Quirrell, lecz Hans w odpowiedzi tylko rozłożył ręce.
Niepokój Harry’ego nieco się zmniejszył. Może jednak nie miał racji i tym razem koszmar nawet nie próbował powrócić. Zdążył już pomyśleć, że stracili Ursulę, a potem także Hermionę, lecz obie dziewczęta okazały się całe i zdrowe, a zdarzenie – niewarte zachodu. Prawdopodobnie Ursula nadal przeżywa śmierć ojca i widok jego medalionu doprowadził ją do utraty przytomności... „Na cały dzień?” – złośliwie zapytał jego wewnętrzny głos z nutkami profesora Quirrella. Harry zignorował go. W końcu może jest na coś chora. Albo zemdlała niedawno, a wcześniej chowała się przed wszystkimi w odległym zakątku wieży i zamartwiała się – nastolatkom często się to zdarza.
Zza rogu wyszła Gerda Krause w szpitalnym kitlu i na widok Quirrella skierowała się ku niemu.
— Hans już pana zawiadomił? – zapytała. – Udało nam się ocucić dziewczynę. Tyle, że...
— Co? – zaniepokoił się znów Harry.
— Ma selektywną formę amnezji. Nie pamięta nic od dzisiejszego ranka. I jeszcze ściskała to w ręku.
Gerda Krause pokazała wiszący na łańcuszku okrągły, srebrny medalion, na którego otwartej pokrywie Harry zobaczył znany mu już symbol Czarnego Słońca. Wnętrze medalionu było puste.
Chapter 23: Para bellum
Chapter Text
— Vingardium Leviosa! – wykrzyknęła Hermiona, machnąwszy różdżką, tak samo, jak wtedy, przy Synagodze Staronowej.
Harry wzbił się w powietrze i, nie tracąc czasu, strzelił zaklęciem paraliżującym w Kurta, który przyczaił się za skrzynią i w żaden sposób nie spodziewał się ataku z góry. Zaledwie zdążywszy otoczyć się tarczą Protego przeciwko kontratakowi z dwóch stron Harry opadł w dół i powiedział szybko:
— Erika zbliża się z przodu, Hans i Gerda okrążają od lewej. Reszta pewnie pilnuje przejść. Zaczynamy od Eriki?
— Lepiej użyjmy iluzji – uśmiechnęła się Hermiona, a Harry kiwnął głową ze zrozumieniem.
Wycofali się i, przyczaiwszy się za kryjówkami, zaczęli czekać, aż przeciwnicy się zbliżą. Nie trwało to długo, a ekspresowe zwiady Harry’ego przyniosły owoce. Erika, Hans i Gerda równocześnie wyskoczyli zza rozstawionych skrzyń, przy czym dwoje ostatni najwyraźniej postanowili i tym razem współdziałać.
— Protego Duo! – wykrzyknęła Gerda, rzucając zaklęcie tarczy na siebie i Hansa.
— Drętwota! – równocześnie z nią krzyknął Hans i z koniuszka różdżki, którą trzymał w ręku, wyrwał się strumień czerwonego światła. Światło przeszyło na wylot przezroczystą sylwetkę Hermiony, którą ta przezornie pozostawiła, opuszczając teren – iluzja zadziałała, wywabiając napastników z kryjówek.
Erika nie zdążyła już zaatakować – zaklęcie paraliżujące, rzucone z kryjówki przez prawdziwą Hermionę, wyeliminowało ją z gry wcześniej, niż zdała sobie sprawę, że próbuje atakować iluzję. Hans zawahał się na jakąś sekundę, lecz ta sekunda okazała się fatalną. Gdy starosta odwrócił się w stronę ataku, Harry zadał cios telekinetyczny, wypychając go spod tarczy rzuconej przez Gerdę i powalając go na podłogę. Hans nie zdążył już się podnieść – dosięgło go drugie zaklęcie paraliżujące Hermiony.
Gerda, oszołomiona tym, z jaką szybkością jej sojusznicy opuszczali plac boju, spróbowała się schować za najbliższą skrzynią, z całych sił utrzymując zanikającą tarczę Protego. Daremnie – chwilę później skrzynia przemieściła się pod wpływem kolejnego ciosu telekinetycznego, a Hermiona ostatecznie rozprawiła się z ostatnią uczestniczką zakłóconego ataku.
— Kiedy zdążyłaś opanować tworzenie projekcji? – zapytał Harry szeptem.
— Przed podróżą na wyspę Ven – tak samo cicho odpowiedziała Hermiona. – Profesor Quirrell mnie nauczył.
— Fajnie. To przecież materiał ze starszych lat!
— Tak samo jak cielesny Patronus i bezpośrednia telekineza – znów uśmiechnąwszy się, odparła Hermiona. – A jednak nie przeszkadzało ci to rok temu, kiedy rozpędziłeś stado dementorów.
Z prawej strony dobiegł ledwo słyszalny szmer i Harry, rzuciwszy Hermionie znaczące spojrzenie, wśliznął się za najbliższą skrzynię, próbując zlokalizować źródło dźwięku. Po części już nie musieli koordynować swoich działań na głos: podczas poprzednich treningów wyćwiczyli szereg standardowych schematów współdziałania z partnerem, które teraz aktywnie stosowali. Harry był spokojny o przyjaciółkę; nie patrząc w jej stronę wiedział, że teraz spróbuje zajść przeciwnika od lewej, podczas gdy on przejdzie do ataku od frontu.
Ostrożnie przemieszczając się od jednej kryjówki do drugiej Harry starał się dostrzeć jakiekolwiek cienie i odblaski na gładkich powierzchniach rozstawionych przeszkód, jednakże na razie nic nie zwróciło jego uwagi. Tylko ten cichy, skrobiący dźwięk... Odgłos znów się powtórzył, ale coś w nim wydało się Harry’emu dziwne. Jeśli przeczucie go nie myliło, przeciwnik znajdował się za wysoką, masywną skrzynią wznoszącą się na wprost, od czasu do czasu wydając dźwięki, ale nie zdradzając swojej obecności na żaden inny sposób. Harry skoncentrował się i spróbował w myśli dosięgnąć doń przez przestrzeń, jak niejednokrotnie robił to na lekcjach Tsao Shu. Przy braku kontaktu wzrokowego zadanie okazało się nader trudne, sprawiając, że spocił się od wytężania myśli. Rezultat zbił go z tropu – za skrzynią nikogo nie było.
Usiłując utrzymać koncentrację Harry przesunął punkt swojego postrzegania niżej, przypuszczając, że ukrywający się za przeszkodą człowiek położył się na ziemi, by zaatakować od dołu. Coś zimnego i gładkiego prześliznęło się po jego mentalnych palcach – i nie był to człowiek. Przeklęty artefakt! Hiroko podsunęła mu iluzję, podobnie jak oni sami zrobili to przed chwilą z trójką atakujących. A to znaczy, że sama jest gdzieś...
— Drętwota! – rozległ się okrzyk z prawej strony.
Wytrenowane odruchy sprawiły, że rzucił się na podłogę i promień zaklęcia przeleciał nad jego głową, od czego włosy stanęły mu dęba, a skóra czaszki zdrętwiała jak od zastrzyku nowokainy. Harry spróbował wypowiedzieć formułę zaklęcia tarczy, by udaremnić kolejny cios, lecz poczuł, że zdrętwiałe wargi nie są mu posłuszne. Niemal równocześnie obok Hiroko pojawił się Saran – ostatni z przeciwników.
Hindus znacznie się zmienił przez ostatnie tygodnie. Próbując zmazać przed gronem pedagogicznym winę za swój zeszłoroczny wybryk, od pierwszych dni drugiego semestru uczył się jak opętany, trenował do upadłego i chodził na wszystkie zajęcia dodatkowe, na które wystarczało mu czasu. Wkrótce uwidoczniły się postępy w jego umiejętnościach magicznych, jednakże uczyniło to jego i bez tego niezrównoważony charakter kompletnie nieznośnym.
— Drętwota! – złowieszczym echem warknął Saran, wysyłając w twarz Harry’ego promień jaskrawoczerwonego światła... który odbił się od mieniącej się powierzchni tarczy i uderzył w skrzynię obok Sarana, sprawiając, że ten umknął do kryjówki.
— Wszystko w porządku? – zapytała Hermiona, która przypadła do ziemi obok Harry’ego.
Ten w milczeniu skinął głową i wstał, nie odrywając spojrzenia od nagromadzenia przeszkód, za którymi schowali się Hiroko i Saran. Jeśli ci dwoje znają się choć trochę na taktyce, już ich tam nie ma – przemykają za skrzyniami z zamiarem zaatakowania z niespodziewanej strony. Harry był daleki od tego, by lekceważyć przeciwnika. Lecz paniczne rzucanie się do kryjówki i ustępowanie pola – to taki sobie pomysł. Podniósł różdżkę na wysokość oczu, starając się dostrzec kątem oka jakikolwiek ruch. Hermiona w milczeniu stanęła za nim, odwróciwszy się plecami, by obserwować przestrzeń z drugiej strony. Harry ostrożnie zrobił krok w lewo, spoglądając w inną stronę. Hermiona odpowiedziała tym samym, zachowując idealną symetrię osiową. I jeszcze raz. I jeszcze.
Za jedną z przeszkód mignęła szata Sarana i Harry w tej samej sekundzie rzucił zaklęcie. Saran znów wśliznął się do kryjówki, a Harry, odchyliwszy się do tyłu, na moment oparł się o plecy Hermiony. Od tego lekkiego dotknięcia jego ciało ogarnęła ciepła fala błogości. Mimo woli rozluźnił się. Ćwiczebna walka nagle wydała mu się dziecięcą zabawą, niewartą poważnego traktowania. Po co właściwie czekać, jeśli można zakończyć walkę w kilka sekund? Przeciwnik nie ma już przewagi liczebnej, a już jeden na jednego z każdym z nich poradzi sobie bez problemu.
Harry, skoncentrowawszy się, sięgnął myślą do przestrzeni za skrzynią. Sarana już tam nie było. Nie tracąc koncentracii sprawdził następną kryjówkę i prawie od razu wyczuł obecność człowieka. Ten ostatni poruszył się, próbując zmienić kryjówkę, ale oczywiście nie zdążył. Lekki nacisk telekinetyczny – i w tym samym momencie zza skrzyni wypadła pozbawiona równowagi Hiroko, trafiając wprost pod zaklęcie paraliżujące. Z jej ręki wytoczył się metalowy walec – zapewne jeszcze jeden przygotowany artefakt, którego nie zdążyła użyć.
— Gdzież ten Saran? – wymamrotał Harry półgłosem, robiąc kolejny krok w lewo. Przyszło mu na myśl, że z boku przypominają z Hermioną parę krążącą w tańcu – z tym, że nie patrzą na siebie, tylko w przeciwne strony. Ta myśl sprawiła, że się uśmiechnął, lecz od razu nakazał sobie skupienie. Saran to paskudny złośliwiec, który z przyjemnością wykorzysta każdą chwilę słabości przeciwnika, by zaatakować. Nie, nawet nie to. Paskudny i niebezpieczny złośliwiec, to jest ważne.
— Nic na razie nie widzę – tak samo cicho odezwała się Hermiona. – Bądź ostrożny. On pewnie coś kombinu...
— Accio sonator! – rozległ się z tyłu krzyk Sarana.
Metalowy walec poniewierający się obok Hiroko zerwał się z miejsca i poleciał prosto w pierś Harry’ego.
— Kładź się! – krzyknął ten do Hermiony, równocześnie przewracając się energicznie do tyłu, by powalić ją na podłogę.
Ta krzyknęła, jej twarde łopatki wbiły mu się w plecy, a potem walec z impetem uderzył go w prawe ramię. Coś chrupnęło i rękę przeszył piekielny ból. Palce same z siebie rozluźniły się, wypuszczając różdżkę i Harry ze zdławionym jękiem przewrócił się na podłogę. Odwróciwszy się z wysiłkiem zobaczył, jak wychodzący z kryjówki Saran z uśmieszkiem skierował różdżkę w stronę próbującej się podnieść Hermiony.
Harry’ego ogarnęła wściekłość. Gorzej – odczuł momentalny atak wszechogarniającego gniewu. Ten łajdak miał wszelkie szanse, by zabić, a w każdym razie poważnie okaleczyć jego lub Hermionę. I, do diabła, nie ujdzie mu to na sucho.
— Drętwo... – zdążył powiedzieć Saran, zanim metalowa skrzynia, przemieszczona wskutek telekinetycznego ciosu Harry’ego, zwaliła go z nóg, sprawiając, że bezwładnie potoczył się po podłodze.
— Wystarczy! – rozległ się głos Quirrella. – Kończymy walkę, dopóki się nie pozabijaliście. Saran Sankuratri i Harry Potter, dostajecie naganę za zagrażające życiu metody ćwiczebnej walki.
— Po prostu chciałem odwrócić jego uwagę – burknął Saran, wstając i ocierając krew z rozciętego podbródka.
— Użył pan niestandardowego chwytu taktycznego i to jest plus – beznamiętnie oznajmił Quirrell, wchodząc na ring. – Ale nie pomyślał pan, że może doprowadzić do poważnych urazów u swoich kolegów. Przez cały następny tydzień zamiast moich zajęć dodatkowych będzie pan wykonywać prace na terenie para-Ingolstadt. – Zrobił pauzę. – W parze z panem Potterem, który też powinien kontrolować swoje porywy emocji. Bądźcie uprzejmi nauczyć się współdziałać bez konfliktów. Mamy wystarczająco dużo zewnętrznych wrogów i nie możemy sobie pozwolić jeszcze na wewnętrznych.
Harry westchnął, ale nic nie powiedział. Quirrell bez wątpienia miał rację i ta ich drobna wzajemna wrogość z Saranem na tle prawdziwej wojny ze spadkobiercami Trzeciej Rzeszy to przedszkole, nic więcej. I oczywiście nie należało zniżać się do agresywnej reakcji na działania Sarana – ten i tak dostałby za swoje. Jednakże we wnętrzu Harry’ego nadal wszystko kipiało na myśl o tym, że ten cholerny kawał metalu z woli władającego magią huncwota mógł zranić Hermionę.
— Teraz podsumujemy lekcję – powiedział Quirrell, gdy wszyscy „polegli” zostali uwolnieni od działania czarów. – Byli uczniowie Hogwartu, Harry Potter i Hermiona Granger, zademonstrowali dzisiaj wspaniałą pracę w grupie. Wypracowany przez nich nawyk współdziałania w parze zapewne przyda im się jeszcze nie raz, a od dzisiejszego dnia zawsze będą walczyć razem. Także panna Spielberg i pan Weischrott stworzyli niezły zespół, chociaż mają jeszcze nad czym popracować. Pozostali bardziej przeszkadzali sobie nawzajem, kompletnie zapomniawszy o wszystkim, co tłumaczyłem dziesiątki razy, więc nic dziwnego, że przegrali nawet przy trzykrotnej przewadze liczebnej. Mam nadzieję, że wszyscy obecni wyciągną wnioski z wyników dzisiejszej walki, bo od następnej lekcji przechodzimy na nowy etap.
Wszyscy jak zwykle wysłuchali profesora z wytężoną uwagą, nie ryzykując przerywania mu ani tym bardziej rozpraszania się na inne sprawy. Jednakże jego ostatnie zdanie wywołało przelewającą się wśród zebranych uczniów falę szeptów i zdziwionych okrzyków, która zresztą szybko ucichła.
— Są pytania? – zainteresował się Quirrell, unosząc brwi.
— Co pan ma na myśli, panie profesorze? – zapytał Kurt po krótkim milczeniu. – Co będzie na tym nowym etapie?
— Po pierwsze, treningi przenoszą się z zamkniętego pomieszczenia na otwarty teren – odpowiedział Quirrell. – Ze wszystkimi towarzyszącymi temu atrakcjami: zimno, opady, wiosenne błoto, paskudna widoczność i wszystko pozostałe, co jeszcze strzeli mi do głowy. Po drugie, mniej więcej w połowie zajęć praktycznych będziemy korzystać ze „skrzydeł”, co zapewni wam dodatkowe możliwości taktyczne. Po trzecie, od teraz kładziemy nacisk na obronę przez mugolskim uzbrojeniem, a także jego wykorzystanie i modyfikację. Pistolety, karabiny szturmowe, a w dalszej perspektywie – sposoby obrony przed ogniem snajperskim, minami przeciwpiechotnymi i innymi sposobami wybrania się na tamten świat, nawet nie zobaczywszy swojego wroga.
— Ale... po co nam to wszystko? – wymamrotał Kurt ponuro.
— To samo pytanie zadał w poprzednim semestrze pan Potter – odpowiedział Quirrell zmęczonym głosem – i regularnie zadają mi je coraz to nowi uczniowie. Cóż, mogę wytłumaczyć. Proszę mi powiedzieć, panie Eichhorn, ile osób może pan zabić w ciągu minuty za pomocą Avady?
— P-pewnie z osiem-dziesięć osób – odpowiedział Kurt, jąkając się i z oczyma zaokrąglonymi od tak krwiożerczo sformułowanego pytania. – Nie wiem, jak szybko uda mi się nabrać sił na nowo...
— W takim razie proszę się zapoznać – beznamiętnym tonem powiedział Quirrell, wyjmując z kieszeni błyszczący oksydowaną stalą pistolet. – To stary walther P38, który umożliwia zlikwidowanie tych ośmiu osób w ciągu dziesięciu sekund. Prędkość początkowa pocisku w jego przypadku to trzysta pięćdziesiąt metrów na sekundę i nie zdąży pan zrobić uniku, chociaż zrobienie uniku od Avady nie jest trudne przy dobrze wytrenowanych odruchach. A przecież jest to już od dawna przestarzały model i przeciwko wam będą używać – możecie być tego pewnie – znacznie poważniejszej broni. Czy moje motywy są już trochę bardziej zrozumiałe? Może trzeba wam przypomnieć, jaka organizacja jest naszym wrogiem i z jakich technologii korzysta?
Kurt wyraźnie spochmurniał, podobnie jak większość obecnych. Hermiona słuchała uważnie, nie zmieniając wyrazu twarzy. Harry tylko się uśmiechnął, domyślając się dalszego rozwoju dyskusji. Teraz Kurt oczywiście zapyta, po co w ogóle jest potrzebna magia.
— Więc po co... – zaczął już Kurt i urwał. – Dlaczego więc do tej pory się tego nie uczyliśmy? Jeśli mugolskie technologie są aż do tego stopnia lepsze od wszystkiego, co my możemy im przeciwstawić, może nie trzeba było niepotrzebnie tracić czasu?
Quirrell bez słowa podniósł rękę i strzelił do najbliższej metalowej skrzyni na arenie. Skrzynia zniknęła w oślepiającym rozbłysku światła, zostawiając na podłodze jedynie garstkę zgorzeliny.
— Dlatego, że jesteśmy iluminatami – powiedział – a nie zapyziałymi tradycjonalistami albo tępymi żołdakami. Bierzemy to, co najlepsze z obydwu światów i w ich syntezie tworzymy to, co jest znacznie silniejsze od jednego i drugiego. Zapewne większość z was nie jest jeszcze gotowa do przejścia na ten nowy poziom. Ale wojna za pasem i po prostu nie mamy wyboru.
Gdy uczniowie rozchodzili się, profesor wezwał Harry’ego i Hermionę do siebie. Harry pomyślał już, że Quirrell chce mu znów prawić kazania w związku z konfliktem z Saranem. Jednakże ten wyciągnął tylko rękę i dotknął palcami jego ramienia, ciągle jeszcze obolałego po ciosie artefaktem, który Saran nazwał „sonatorem”.
— Być może to pęknięcie kości – spochmurniał Quirrell po paru sekundach. – Proszę zajrzeć dziś do oświeconej Krause.
— Dobrze, ale nie musiał pan się przejmować... – wzruszył ramionami Harry.
— Nie w związku z tym was wzywałem – odparł profesor. – Oświeceni Lange i Werner chcą porozmawiać z wami obojgiem.
— O czym? – zdumiała się Hermiona.
— W związku z naszymi poszukiwaniami Figlinum. Wasza pomoc się przyda – jesteście bezpośrednimi uczestnikami śledztwa. Więcej szczegółów poznacie na miejscu, więc chodźcie za mną.
***
Harry po raz pierwszy znalazł się w maszynowni Hiperturingu: prawo wstępu do tego pomieszczenia mieli tylko członkowie areopagu, a nawet oni protokołowali każdą swoją wizytę w tym miejscu świętym świętych Eisenturm. Z drugiej strony konieczność takich wizyt pojawiała się niezmiernie rzadko – większość zadań badawczych była rozwiązywana poprzez zwykły terminal wewnętrznej sieci akademii. Harry jednak dopiero teraz zdał sobie sprawę, dlaczego nie wszystkie zadania są rozwiązywane w takim trybie. Stał się jasny również sens zagadkowego wniosku Elsy Fries adresowanego do Weishaupta – o wykorzystaniu „wszystkich zasobów”.
Około połowy pomieszczenia zajmowały kontenery o złowieszczym wyglądzie, przez których półprzezroczyste obudowy widniały szeregi płytek drukowanych, umieszczonych w nieustannie buczącym systemie chłodzenia. To właśnie był klaster komputerowy Hiperturingu – choć imponujący swoim wyglądem, to jednak nie zawierający w sobie niczego nadzwyczajnego.
Uwagę Harry’ego przyciągnęło natomiast urządzenie w centralnej części klastru, stanowiące metalową klatkę, w której działo się coś dziwnie znajomego. Przedmiot, przypominający kształtem klepsydrę piaskową, co jakiś czas zaczynał obracać się z narastającą prędkością, dopóki jego zarys nie rozmywał się jak migocząca plama w przestrzeni. Przy tym z przestrzenią działo się coś dziwnego – przez chwilę migotała, a proporcje znajdujących się w pobliżu przedmiotów co chwila się zniekształcały. Czasami obroty „klepsydry” nagle ustawały, jak gdyby nie istniała żadna zasada zachowania momentu pędu.
— Czy to... zmieniacz czasu? – zapytał zdziwiony do głębi Harry. – Co on tu robi?
Suchy i zupełnie siwy profesor Lange, siedzący naprzeciwko dużego ekranu projekcyjnego wraz z profesorem Wernerem, wstał, poprawił przekrzywioną marynarkę i podał Harry’emu rękę.
— Cieszę się, że pan przyszedł, panie Potter. Mamy tu pewien problem... A zmieniacz czasu, jak się pan absolutnie prawidłowo domyślił, jest kluczowym elementem systemu obliczeń hiperturingowskich w tym klasterze. Zna pan to pojęcie? Właśnie dlatego Hiperturing tak się nazywa.
— Być może słyszałem ten termin... – Harry zmarszczył czoło, starając sobie przypomnieć.
— Obliczenia, które nie mogą być wykonane za pomocą maszyny Turinga – Hermiona kiwnęła głową ze zrozumieniem. – Wykorzystujecie przesył danych pośrednich w przeszłość, żeby w skończonym czasie wykonać nieskończenie dużą objętość obliczeń? Czytałam artykuł doktora Moravka o takiej możliwości.
Podeszła do zmieniacza czasu i zaczęła obserwować go z zainteresowaniem, wyciągnąwszy szyję.
— Ostrożniej, panno Granger! – ostrzegł ją Lange. – Podczas obliczeń lepiej nie przebywać w pobliżu. Tak, ma pani rację. Niestety, to jedynie częściowa realizacja właściwych obliczeń hiperturingowskich, gdyż problem nieskończonej pojemności pamięci nie zniknął. Niemniej jednak w przypadku szeregu algorytmów możliwe jest zapewnienie optymalizacji rekurencji ogonowej, co umożliwia opracowanie dużych zbiorów danych w stałym czasie. Tak więc mimo mnóstwa ograniczeń to podejście okazało się niezwykle owocne i wraz z profesorem Wernerem pracujemy nad udoskonaleniem go.
— W czym więc możemy panom pomóc? – zapytał Harry, kompletnie straciwszy wątek rozmowy.
— To nie ma nic wspólnego ze zmieniaczami czasu – uśmiechnął się profesor Werner i wyświetlił na ekranie mapę fizyczną. – Chodzi o coś innego. Udało wam się wynieść z Jaskini Matek znaczną liczbę dokumentów, których tłumaczeniem i analizą zajmowaliśmy się aktywnie przez cały ten czas. Udało się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, jednakże nadal nie wiemy, gdzie znajduje się Figlinum – ostatnie ze Źródeł, gdzie najprawdopodobniej odbywało się wytwarzanie golemów.
— Rozumiem. Chcecie złożyć jeszcze jedną wizytę w jaskini i dlatego potrzebna jest moja obecność – Harry kiwnął głową. – Oczywiście, pomogę.
— Nie, panie Potter, to nie jest takie proste – odezwał się Quirrell – i to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie możemy narażać pana na niebezpieczeństwo, jeśli to nie jest niezbędne. A pan zapewne sam rozumie, że raczej nie dotrzemy już na wyspę Ven niezauważeni. Po drugie, jest pewna możliwość tego, że jaskinia jest pełna nazistów i nie zostało tam już więcej materiałów.
— Ale jak? – zdziwił się Harry. – Raczej nie udałoby im się przejść obok golema...
— Nasza dobra znajoma Elsa Fries zostawiła w Świątyni Stworzenia dwie kotwice, pozwalając, by wdarł się tam oddział Ahnenerbe. Jak pan myśli, ile kotwic mogła zostawić w jaskini – gdzie nikt by ich świadomie nie zauważył w egipskich ciemnościach?
Harry poczuł niemiły dreszcz. Jak, do diabła, mógł nie pomyśleć o takiej możliwości wcześniej? Przez te wszystkie dni był pewien, że iluminaci mają asa w rękawie – dostęp do Źródła, przechowującego technologie Atlantów i bezcenne rękopisy z minionych wieków. Ale jeśli przejęli je naziści, to sytuacja jest już znacznie gorsza, niż można byłoby przypuszczać. W zasadzie nie mają teraz jak przeciwstawić się Ahnenerbe.
— Niech się pan tak nie boi, panie Potter – uśmiechnął się Quirrell, spojrzawszy na jego wydłużoną twarz. – Takie prawdopodobieństwo jest dość niskie. Prawie na pewno przybysze zatroszczyli się o to, by nikt nie mógł przeniknąć do ich miasta poza ich własną siecią portali. Inaczej nie ograniczyliby się do golema przy wejściu.
— Ale jeśli...
— Myślę, że Elsa Fries zdała sobie sprawę, że jej kotwice tam nie działają, jeszcze zanim przedostaliśmy się do Świątyni Stworzenia. W przeciwnym razie nie byłoby sensu, by ryzykowała ponownie na moich oczach. W każdym razie przez cały ten czas nikt nie skorzystał z sieci Atlantów i nie zjawił się w świątyni. Wiedzielibyśmy o takim wtargnięciu.
Obawy Harry’ego zmniejszyły się nieco, choć nadal w duszy czuł niepokój. Czyżby iluminaci mieli tak łatwo pozwolić nazistom na penetrowanie technologii przybyszy, nie robiąc nic w celu zwykłej kontroli? Przyzwyczaił się już do tego, że decyzje strategiczne areopagu leżą poza granicami jego pojmowania, ale teraz...
— Więc po co jesteśmy potrzebni? – zapytał cicho.
— Oto po co – odpowiedział, znów rozpływając się w uśmiechu, profesor Werner i pochylił się nad klawiaturą. – W rękopisie znalezionym przez oświeconego Quirrella jest mowa o miejscu leżącym „na wschód od Żelaznych Gór”. Wysłaliśmy zapytanie do naszej historyczno-geograficznej bazy danych, by dowiedzieć się, co mogła oznaczać ta nazwa w epoce Tychona Brahego, ale otrzymaliśmy zbyt dużo rezultatów. Ponad trzydzieści, ściślej mówiąc. Proszę spojrzeć! To jest wszystko, co kiedykolwiek nazywano Żelaznymi Górami.
Mapa świata na ekranie projekcyjnym wyświetliła masę czerwonych znaczników rozsypanych po wszystkich częściach świata.
— Myślę, że lokalizacje Nowego Świata można śmiało odrzucić – kontynuował profesor i znaczniki na terenie obydwu Ameryk zgasły – mimo że kolonizacja Ameryki już się zaczęła w tej epoce. Tycho Brahe raczej nie miał możliwości się tam wybrać. Ale nawet jeśli ograniczymy się do Europy i Bliskiego Wschodu, i tak jest za dużo...
— Przepraszam, panie profesorze, że przerywam – odezwała się Hermiona – ale po co sprawdzać wszystkie Żelazne Góry, skoro w naszym dokumencie mowa o tym, że Źródła leżą na jednej linii?
— O czym pani mówi? – zapytał Werner ze zdziwieniem. – W rękopisie nic takiego nie ma.
— O liście po hebrajsku – odpowiedziała Hermiona. – Harry, oddałeś chyba ten list?
Harry stał, mając chęć zapaść się ze wstydu pod ziemię. Zapomnieć o tak ważnym dokumencie! Wstrzymywać pracę badaczy i być może spowodować, że Ahnenerbe zyskało przewagę – było to niedopuszczalne zaniedbanie. Zagryzłszy wargę z rozgoryczenia, pokręcił głową.
— List został w końcu u mnie w pokoju – powiedział w końcu. – Przepraszam. Powinienem był pokazać go od razu.
— O, niech się pan nie martwi, panie Potter – machnął ręką Werner. – Nie zatrzymało to nas. Plan poszukiwań został opracowany dopiero dzisiaj. Zatem mówi pani, panno Granger, że wszystkie Źródła leżą na jednej linii? Oczywiście, linia to bardzo szerokie pojęcie, ale jeśli mowa konkretnie o linii geodezyjnej, nie będzie trudno tego sprawdzić.
Werner ponownie położył palce na klawiaturze i wprowadził warunek ograniczający. Obraz na ekranie zmienił się – od Albanii do Półwyspu Skandynawskiego rozciągnęła się cienka czarna linia, przechodząca przez Czarnogórę, Chorwację, Węgry, Czechy... Czechy? Harry nie mógł przy tej skali przyjrzeć się szczegółom, ale nie było to aż tak ważne. W centrum kraju widniał znacznik, w pełni potwierdzając domysły. Linia przechodziła nieco z prawej strony.
— Cóż, można było domyślić się i bez tej podpowiedzi – powiedział profesor Quirrell. – Można powiększyć ten obraz, panie Werner?
Kontur Czech rozszerzył się na cały ekran i w końcu wyszedł poza jego obręb, poziom szczegółowości znacznie wzrósł. W centrum ekranu był zaznaczony proporczykiem masyw górski, na którym widniał napis „Żelazne Góry”. Linia przechodziła na wschód od niego, jednakże nie było widać niczego szczególnego w jej okolicach. Quirrell spochmurniał, zakłopotany, lecz potem, przyjrzawszy się bliżej, zapytał:
— Co to za miasteczko koło linii?
Werner znów zmienił skalę i miasto się powiększyło.
— To miasto Hlinsko – powiedział i wywołał panel informacyjny. – Bardzo stare, założone jeszcze w XIV wieku. Jednakże jest bardzo małe, liczba ludności nie przekracza dziesięciu tysięcy.
— Hlinsko?! – wykrzyknął Quirrell. – Najwyraźniej znaleźliśmy to, czego szukamy.
— Ale tu nie ma żadnych szczególnych atrakcji – zaoponował profesor Werner. – Stara twierdza, parę muzeów i tyle.
— A co to ma do rzeczy? Chodzi o nazwę, panie Werner – niecierpliwie odparł Quirrell. – W językach słowiańskich etymologia tego słowa z pewnością wywodzi się od gliny. Proszę sprawdzić w indeksie toponimicznym.
Werner, wzruszywszy ramionami, spełnił jego prośbę, lecz gdy zobaczył na ekranie nową porcję tekstu, zastygł w bezruchu. Po sekundzie milczenia zaczął czytać:
— Etymologia nazwy wywodzi się od czeskiego słowa „hlina”, co jest związane z rozwojem garncarstwa w mieście na szeroką skalę, począwszy od XV wieku. Obszerne złoża gliny...
— No właśnie – kiwnął głową Quirrell. – Na terenie miasta powinno być wejście do Figlinum i znajdziemy je. Proszę przekazać Weishauptowi, że można skompletować grupę badawczą. Wejdę w jej skład.
***
Nastrój Harry’ego znacznie się poprawił wskutek oczywistego postępu w poszukiwaniach, nawet mimo jego przygnębiającego zaniedbania w sprawie listu. Gdy Gerda Krause badała mu ramię, on, będąc nadal w dobrym humorze, zapytał ją:
— Czy z Ursulą wszystko w porządku? Udało się dowiedzieć, co jej się stało?
Na twarzy oświeconej odbiła się wyraźna walka wewnętrzna, jak gdyby zamierzała oznajmić mu nader przykrą wiadomość i nie wiedziała, od czego zacząć.
— Coś się stało, pani Krause? – zaniepokoił się Harry.
— Nie wiem, czy mogę o tym opowiadać poza areopagiem, panie Potter – powiedziała w końcu kobieta – ale po wszystkim, co pan już widział, to jest kropla w morzu. Chodzi o to, że wszystko wskazuje na to, że panna Meisner została zaatakowana. Ktoś pozbawił ją przytomności, podczas gdy oglądała swój medalion, a następnie wyczyścił jej pamięć. Nie wie pan przypadkiem, co mogło być w tym medalionie? Ktoś bardzo nie chciał, żeby pamiętała to, co zobaczyła.
— Zdjęcie... – wymamrotał Harry, oglądając się na Hermionę, która odpowiedziała tak samo zaniepokojonym spojrzeniem.
— I to nie było zwykłym zaklęciem na poziomie Obliviate – kontynuowała oświecona, kręcąc głową. – W ogóle nigdy nie widziałam nic podobnego. Panna Meisner nie tylko zapomniała to, co się wydarzyło. Informacja została doszczętnie starta z jej synaps, bez możliwości odtworzenia. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jak potężny jest czarodziej zdolny do czegoś takiego.
— Ale nie stała jej się żadna krzywda? – zapytała Hermiona.
— Nie ma żadnych dalszych skutków. Potrzymałam ją jeden dzień na sali na wszelki wypadek, ale wszystko jest w zupełnym porządku. Oczywiście nie licząc utraty pamięci o krótkim okresie.
— Myślę, że pamięć wyczyścił jej ten, czyje zdjęcie zobaczyła – powiedziała Hermiona. – A to znaczy, że musi być bardzo stary. To nie jest ktoś, kto po prostu żył na początku XX wieku. W 1928 r. Dietrich Meisner pisał o nim jako o wyjątkowo mądrym człowieku, posiadającym ogromną wiedzę.
Gerda Krause popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
— Ale panno Granger, w Eisenturm są tylko dwie osoby w odpowiednim wieku.
— Augusta Koch – powiedział Harry.
— Adam Weishaupt – powiedziała Hermiona.
Chapter 24: Serce mroku
Chapter Text
Jego praski sen powtórzył się co do joty. Wszystko było dokładnie takie same: głosy, decydujące o jego losie, rozmyte obrazy, ogólna słabość ciała i poczucie beznadziejności. Jednakże teraz, po opowieści Dumbledore’a w Świątyni Stworzenia, wiedział dokładnie, co się wokół niego dzieje.
— ...On kompletnie wymknął się spod kontroli – mówił Dumbledore i Harry wiedział, że mowa o Voldemorcie, prowadzącym własną grę, nie liczącym się z rozkazami kierownictwa Ahnenerbe. Próbowali wykorzystać czarodzieja w swoich celach, ale w końcu to Voldemort okazał się tym, który wykorzystał ich.
— Odejdź! – dobiegł do Harry’ego głos jego ojca, który nie chciał, by Dumbledore używał starożytnej magii Atlantów wobec rocznego dziecka, nawet w celu ochrony.
— Zgadzamy się. Nałóż ochronę – zaoponowała matka.
A potem – fioletowy ogień i straszny ból, gdy Dumbledore wypalał na czole Harry’ego runę Sig, która była w stanie go uchronić, ale tylko przed jednym człowiekiem na świecie – Voldemortem. Nawet czary mają swoje prawa i ograniczenia – Harry akceptował to i uznawał za sprawiedliwe. I słowa Dumbledore’a, które nastąpiły potem, wypowiedziane drżącym, wyczerpanym głosem, okazały się jeszcze jednym potwierdzeniem tego faktu:
— To bardzo silna magia, ale nie jestem w stanie więcej jej powtórzyć. Kolejna próba po prostu mnie zabije.
Harry wytężył uwagę, próbując zatrzymać zanikający sen, by usłyszeć dalszy ciąg rozmowy, lecz wszystko rozpłynęło się w znanej mu już czerwonawej mgle, przez który straszne, płonące oko Czarnego Słońca rzuciło nań pożegnalne spojrzenie.
***
— W ogóle nie pamiętam, co się potem stało – mówiła Ursula, opierając się o zimny postument posągu Hekate. – Tak naprawdę wiem znacznie mniej od was. Pamiętam, że poszłam do mieszkania ojca, żeby zobaczyć, o czyim zdjęciu była mowa w książce, a potem po prostu ocknęłam się w skrzydle szpitalnym.
— A co w ogóle wiesz o swoich przodkach? – nalegała Hermiona. – Oczywiście, jeśli to nie jest zbyt osobiste.
Ursula zawahała się. Po wyrazie jej twarzy trudno było zrozumieć, czy wstydzi się swojej genealogii, czy po prostu nie jest pewna, co jest prawdą, a co wymysłami w znanej jej historii swojego rodu.
— No... Wiecie już, że, począwszy od mojego pradziadka, należeli do Towarzystwa Thule. Oczywiście nie jestem z tego dumna. Mieli mnóstwo wątpliwych idei, nie mówiąc o tym, że podwaliny Ahnenerbe to ich dzieło. Ale na początku to była po prostu nieszkodliwa organizacja antropozoficzna.
— Tak – Hermiona skinęła głową. – Znam historię tego ruchu. Idee Goethego...
— Co powiedziałaś? – zdziwił się Harry. – Znowu Goethe?
— Cóż w tym dziwnego? – wzruszyła ramionami Hermiona. – Goethe był w swoim czasie symbolem epoki. Antropozofowie nazwali nawet centrum swojego ruchu na jego cześć. Goetheanum w Szwajcarii – może o tym słyszałeś?
Ursula kiwnęła głową i podchwyciła:
— O, właśnie. Albert, stary przyjaciel mojego ojca... nie pamiętam jego nazwiska... nadal tam pracuje.
Coś na chwilę rozbłysło w głębi oczy Hermiony, gdy usłyszała to imię. Harry uchwycił jej spojrzenie, lecz tylko popatrzył ze zdziwieniem w odpowiedzi. Jego reakcja najwyraźniej rozgoryczyła Hermionę. Skrzywiwszy się, powiedziała:
— Ursulo, powiedz... a ten człowiek, Albert, nie miał przypadkiem brata? Starszego pana z długą siwą brodą?
— Nie mam pojęcia – odparła zmieszana Ursula. – O samym Albercie wiem mało poza tym, że jest niepełnosprawny, ma uszkodzony kręgosłup.
Rozstawszy się z Ursulą przez jakiś czas szli w milczeniu w stronę para-Ingolstadt, gdzie Harry’ego czekała wyznaczona przez Quirrella kara – praca do wykonania wraz z Saranem. W końcu Harry nie wytrzymał:
— Co to za brat z siwą brodą? Ty go znasz?
— Być może – odpowiedziała powściągliwie Hermiona. – Niewykluczone, że to jego zwłoki przeszukiwałeś na Brockenie.
Harry wzdrygnął się, nie tylko na myśl o tym okropnym zdarzeniu, ale też od lodowatego spokoju w słowach przyjaciółki. Czasami odnosił wrażenie, że podczas pracy nad kolejnym zadaniem intelektualnym Hermiona zmieniała się w coś podobnego do komputera, dla którego jakakolwiek informacja jest pozbawiona emocjonalnego zabarwienia. Czy to go od niej odrzucało? Harry zamyślił się na minutę, ale potem zdał sobie sprawę, że nie może sobie wyobrazić innej Hermiony. To jej część, to jej charakterystyczna cecha i był gotów zaakceptować to bez sprzeciwu.
— Sądzisz po jedynym imieniu w liście? – zapytał.
— Nie tylko. Oczywiście, to nic więcej niż domysły, ale to nieźle tłumaczy fakty, które znamy. Goetheanum przechowuje między innymi część archiwum Goethego i ludzie, którzy są z nim związani, mogą mieć coś z takich materiałów w osobistych kolekcjach. Pamiętasz, co nam powiedziała Elsa Fries w drodze na Brocken?
Harry kiwnął głową.
— Że pozyskali mapy wejść na Brocken z pewnej prywatnej kolekcji.
— No właśnie. I patrz, co z tego wynika. Ten Albert długo przechowywał materiały należące do autora „Fausta”. Ahnenerbe w jakiś sposób się o tym dowiedziało. Ukradli mapy, ale przy tym ktoś, być może wspomniany w liście ochroniarz, rozpoznał Elsę Fries. Albert wezwał na pomoc swojego brata, by ten śledził Fries i nie pozwolił jej zagarnąć przesłania Goethego. Zauważ – sam Albert nie pojechał, pewnie w związku ze swoją niepełnosprawnością. A dalej wszystko widziałeś sam. Brodacz i jego ludzie zaatakowali nas, uznawszy, że skoro jesteśmy z Elsą Fries, to też pracujemy dla Ahnenerbe.
— Brzmi sensownie – przyznał Harry. Ale sama pomyśl – Albert to bardzo częste imię. To mógł być jakikolwiek inny...
— Na pewno nie jakikolwiek – kategorycznie zaoponowała Hermiona. – Tak wielu mężczyzn noszących to imię ma w prywatnej kolekcji oryginały dokumentów Goethego? A nawet jeśli mają, to pewnie są związani z jakimiś organizacjami w tym stylu. Światowe Centrum Antropozofii to oczywisty kandydat.
— Więc trzeba się przy okazji z nim skontaktować – powiedział Harry po namyśle. – Ale na pewno nie w najbliższym czasie. Opuścić Zmrok możemy, ale iluminatów raczej to nie ucieszy. Zwłaszcza Augusty Koch, która, zdaje się, już nie może na nas patrzeć. W końcu to nie był dobry pomysł, żeby ją wszędzie śledzić.
— To nic pilnego – wzruszyła ramionami Hermiona. – Na razie przestudiuję książkę Meisnera, a na ciebie, widzę, czeka już twój najlepszy przyjaciel – dodała ze złośliwym uśmieszkiem, wskazując na ponurego Sarana stojącego przy wejściu do centralnego magazynu. Tak więc na razie.
Pożegnawszy się z przyjaciółką Harry zrobił głęboki wdech i zdecydowanym krokiem podszedł do Hindusa, podając mu rękę. Saran zignorował jego gest i wszedł do pomieszczenia, burknąwszy pod nosem:
— Cześć.
Harry uśmiechnął się i wszedł za nim. Demonstracyjna wrogość kolegi nie raniła go – w każdym razie nie bardziej niż wybryki Dracona w Hogwarcie. Choćbyś był świętym, zawsze znajdą się ludzie, którzy cię nie znoszą – to część życia, na którą się nic nie poradzi. Zresztą nie jest to aż takie ważne. Znacznie ważniejsza jest przychylność tych, którzy są naprawdę ważni.
Pan Schmidt, jak przedstawił się kierownik magazynu – zapobiegliwy grubasek tak niskiego wzrostu, że Harry nie od razu zauważył go wśród wznoszących się dookoła stosów drewnianych skrzynek – zwrócił się do nich beznadziejnie monotonnym głosem:
— Harry i Saran? Bardzo mi miło, bardzo. Profesor Quirrell mnie uprzedził. Oto wasze miejsce pracy – wskazał piętrzące się w trzech warstwach kontenery o różnych kształtach i rozmiarach.
— A co trzeba robić? – nie mniej monotonnie odezwał się Saran.
— Mniej więcej raz na dobę przyjeżdża tu ładunek z zewnętrznego świata. Waszym zadaniem jest posortowanie kontenerów według kategorii, zaraz wam wyjaśnię, jak to się robi. Jak się u was przedstawia sprawa z zaklęciami lewitacyjnymi?
— Nieźle – wzruszył ramionami Harry. – I co, tym wszystkim zajmują się uczniowie akademii?
— Pewnie, że nie – spróbował się uśmiechnąć pan Schmidt, przez co monotonia, którą promieniował, wzrosła kilkukrotnie. – Do tej pory świetnie sobie z tym radził nasz skrzat, ale wiecie, niedawno umarł.
Harry, którego niespodziewanie dla niego samego oburzyła demonstracyjna obojętność Schmidta wobec losu zmarłego skrzata, skinął głową i zaczął słuchać rozwlekłych objaśnień kierownika. Do głowy przyszła mu nadal niezrealizowana propozycja Hermiony o stworzeniu RREPI, co sprawiło, że przez chwilę się uśmiechnął. Ale tylko na chwilę, bo zaraz potem przyszła świadomość, że za głupią nazwą i niewczesnym entuzjazmem kryje się prawdziwy problem. Hermiona dostrzegła go od razu, a on nie był w stanie zrozumieć aż do tej pory.
Jak ci ludzie mogą, w kraju, który jeszcze niedawno doświadczył katastrofalnej ideologii, dzielącej ludzkość na rasę panów i „Untermenschów”, z taką łatwością poddawać się pogardzie wobec osobowości – niechby i nie ludzkiej, ale myślącej, czującej, mającej własne cele i marzenia? Ich wrogiem jest Ahnenerbe, ale czy – ogólnie rzecz biorąc – w para-Ingolstadt i Eisenturm dużo jest takich, którzy nie noszą w swojej duszy czarnych kiełków tej ideologii? Czy bractwo nie zmieni się z czasem w jeszcze jedną wersję Trzeciej Rzeszy, bardziej złowieszczą i niebezpieczną aniżeli Ahnenerbe? Co może powstrzymać iluminatów od złośliwego przerodzenia się we własnych antagonistów?
Od razu sam udzielił sobie odpowiedzi. „Ja jestem w stanie” – uznał – „Hermiona, Quirrell, Ursula, wszyscy ci, którzy teraz podejmują decyzje, nawet jeśli nie piastują stanowisk kierowniczych. Jesteśmy iluminatami. Jesteśmy oświeceni – ale nie prawem urodzenia, lecz dzięki świadomie wybranej drodze. Niesiemy wiedzę i powstrzymujemy świat przed upadkiem w przepaść... w miarę swoich sił. I nie powinniśmy pozwalać, by w naszym własnym środowisku rozwijały się zarodki nowego nazizmu”.
— Jak się nazywał skrzat, który pracował tu przed nami? – zapytał Harry, bez ceremonii przerywając panu Schmidtowi.
— Eee... Co? – zapytał kierownik.
— Miał przecież jakieś imię? – chłodno poinformował się Harry.
— Tak, oczywiście. Nazywał się Boms. Głupie imię, no nie? – zachichotał Schmidt.
— W czym niby gorsze od pańskiego? – wycedził Harry, pobladłszy od nagłego wybuchu wewnętrznego gniewu.
Speszony pan Schmidt umilkł, urywając w pół słowa i mrugając z zakłopotaniem.
— Eee... No... – wymamrotał, nie mając pojęcia, jak zareagować na ten atak, lecz rzuciwszy okiem na zegarek, znalazł wyjście z sytuacji. – O, zaraz będzie nowa dostawa.
Harry jeszcze raz spiorunował go wzrokiem, lecz niemal od razu ochłonął. Ten człowiek jest produktem swojego środowiska kulturowego, sam jest ofiarą okoliczności, a nie ideologiem. Gdyby miał czas o tym pomyśleć, tak, jak miał go sam Harry – kto wie, do jakich wsniosków by doszedł?
Na metalowych rampach koło szeregów kontenerów, które Schmidt wskazał Harry’emu i Saranowi jako ich stanowisko pracy, rozbłysły i zamigotały czerwone światła, ostrzegając obecnych w pobliżu przed niebezpieczeństwem. Kilka sekund później powietrze w tej okolicy zadrżało i rozstąpiło się z głośnym świstem, sprawiając, że włosy stanęły im dęba. Przed nimi stała zupełnie zwyczajna na pozór ciężarówka MAN – nowa, ale nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Kierowca, wychyliwszy się z okna, w milczeniu skinął głową Schmidtowi i wzięli się do pracy.
— Wingardium Leviosa! – zakomenderował Saran, machając różdżką, i jeden z kontenerów wzbił się w powietrze, lecąc do szeregu pozostałych.
Harry poszedł w jego ślady i w ciągu piętnastu minut naczepa opustoszała. Na znak Schmidta odeszli od ciężarówki, która po kilku sekundach znów opuściła Zmrok. Rozpoczęła się druga część pracy – sortowanie rozładowanych kontenerów w rzędach wysokich metalowych regałów, otaczających ich ze wszystkich stron. Po pół godziny tej nudnej pracy Harry z całej duszy znienawidził słowa „Wingardium Leviosa” i, otarłszy pot z czoła, już chciał zaproponować krótką przerwę, jednakże okazało się, że nie potrzeba.
— Jak tam idzie praca zespołowa? – zabrzmiał drwiący głos Quirrella od strony wejścia.
— Panie profesorze! – wykrzyknął Harry. – Myślałem, że już pan wyjechał z ekspedycją do...
Więcej powiedzieć nie zdążył. Jeden z kontenerów w dolnej części stojącego najbliżej regału rozpadł się na drzazgi i w jego miejscu Harry zobaczył unoszącą się w powietrzu czarną kulę najeżoną długimi metalowymi elementami.
— Identyfikacja głosowa zakończona pomyślnie – oznajmił beznamiętny głos dobiegający od strony kuli. – Członek areopagu przebywa w zasięgu.
— Harry, do mnie! – warknął Quirrell, wyciągnąwszy ręce w stronę unoszącego się obiektu. Powietrze koło niego pociemniało i straciło przejrzystość.
Harry zrobił już krok w stronę wyjścia, lecz kulisty artefakt, wydawszy niskie brzęczenie, zastąpił mu drogę, uderzając w jedną z podpór utrzymujących regał. Metalowe półki przekrzywiły się, a kontenery ześliznęły się po pochyłości, z hałasem spadając na podłogę.
— Ostrożniej! – ryknął zbity z tropu pan Schmidt, cofając się w panice.
Harry rzucił się w przeciwnym kierunku, omijając szerokim łukiem miejsce zdarzenia. Kula znów zmieniła kierunek i podpora ostatecznie runęła. Regał z nieznośnym zgrzytem zachwiał się i zaczął w całości przewracać się w miejscu, gdzie dopiero co trwał przeładunek. Dopiero teraz Harry zobaczył Sarana. Poszarzały z przerażenia i bólu Hindus usiłował uwolnić nogę, którą przygniótł mu kontener i z zadartą głową patrzył na walącą się nań z góry żelazną machinę.
Harry i Quirrell zareagowali niemal równocześnie. Profesor machnął ręką i skrzynia, która unieruchomiła Sarana, uniosła się w powietrze. Cios telekinetyczny Harry’ego odepchnął w bok samego Sarana na ułamek sekundy przed tym, jak regał z ogłuszającym hukiem runął na podłogę.
— O, proszę mi wybaczyć – powiedziała kula głosem Elsy Fries, skierowawszy się ku Harry’emu – chyba narobiłam wam trochę bałaganu. Na razie nie umiem za dobrze sterować tym wynalazkiem.
Harry cofnął się o krok, jednakże było to zbędne – przed nim jak nieprzenikniona ściana wyrosła tarcza, a kula zatrzymała się, zderzywszy się z nią. Koło Harry’ego pojawił się Quirrell, zaś sekundę później – Tsao Shu.
— Może pani ją odizolować? – zapytał profesor. – Ma łączność ze światem zewnętrznym.
Tsao Shu nic nie odpowiedziała, lecz jej usta ułożyły się w zaledwie zauważalny uśmiech i w tejże chwili przestrzeń wokół kuli zadrgała, otaczając nieproszonego gościa czymś w rodzaju kokonu.
— Zaczekajcie! – znów usłyszeli głos Elsy Fries, tym razem wyraźnie zaniepokojonej. – Chcę tylko przekazać informację.
— Następnym razem proszę wysłać list – zjadliwie odparł profesor, jednakże dał znak Tsao Shu, by wstrzymała proces izolacji.
— Gdybyśmy mieli wrogie zamiary, wysłalibyśmy do was niewielki ładunek jądrowy. Niektórzy z naszych właśnie to proponowali. Jednakże w tej chwili nasza organizacja chce wam złożyć propozycję – kontynuowała Elsa Fries. – Będzie lepiej, jeśli usłyszą mnie też pozostali członkowie areopagu. I pan Potter też – to dla niego ważne.
— A może jeszcze czerwony dywan dla pani rozłożyć? – odparł pogardliwie Quirrell. – Proszę mówić, o co pani chodzi. Ma pani pięć minut.
— Na początek proszę mi pozwolić wyrazić żal w związku ze stratami poniesionymi przez obie strony... – przemówiła, ani trochę niezmieszana, była oświecona.
— Ja osobiście pamiętam tylko wasze straty – przerwał jej Quirrell – i z przyjemnością ich wam przysporzę.
— Nasze organizacje mają różne cele i właściwie to, ogólnie rzecz biorąc, nie mamy o co się spierać – kontynuowała Fries. – Wiemy, że jesteście w trakcie poszukiwań Figlinum. My pracujemy nad tym samym i odnotowaliśmy już postęp.
— Czyżby? – zapytał profesor z uśmieszkiem.
— Sarkazm jest niepotrzebny – odparła Elsa Fries z pierwszymi nutkami irytacji w głosie. – Mamy wystarczająco zasobów, by rozwiązać zadanie, w związku z czym chcemy zaproponować współpracę.
— Poważnie? – wyrwało się Harry’emu.
— Absolutnie poważnie, drogi Harry – zagruchała Fries w odpowiedzi. – Warunki są proste. Wymieniamy się całą dostępną wiedzą na temat technologii Atlantów, gliny Edenu i wszystkiego, co jeszcze ma związek z tematem. Armię golemów, gdy zostanie odnaleziona, wykorzystamy wspólnie lub podzielimy na pół, jak wam pasuje. Wstrzymujemy działania bojowe, szpiegostwo i sabotaż przeciwko sobie. Moje kierownictwo nie nalega na połączenie naszych organizacji, chociaż uważałoby za zaszczyt...
— Proszę przekazać swojemu kierownictwu, że odpowiedź jest negatywna i nie podlega ponownemu rozpatrzeniu – spokojnie powiedział Quirrell. – Pokój nastanie dopiero gdy Ahnenerbe przestanie istnieć. Bez odbioru.
— Panie profesorze, nie może pan mówić w imieniu całego areopagu! – wyszła z siebie Elsa Fries.
— Niech się pani poskarży Weishauptowi – bezczelnie uśmiechnął się profesor.
— W takim razie jesteśmy zmuszeni do przedstawienia innego argumentu – ze źle maskowaną wściekłością w głosie odparła Fries.
Kula obróciła się w miejscu i jaskrawie rozbłysło w niej przezroczyste okienko, emitując promień światła w kierunku najbliższej ściany. Na powierzchni ściany pojawił się obraz jasno oświetlonego pokoju z niebieskawo-białymi ścianami i siedzącą pośrodku Elsą Fries, przed którą stało biurko z panelem sterowania.
— Wprowadzić go – powiedziała Fries do kogoś niewidocznego z boku.
W kadr weszło dwóch strażników, ciągnących za sobą człowieka w kajdankach. Nawet nie widząc twarzy jeńca Harry od razu poznał jego rozczochrane siwe włosy, na których kiedyś widniała prastara jarmułka.
— Panie Ershe! – wykrzyknął.
Rabin podniósł głowę i uśmiechnął się beztrosko.
— Pan Potter! – powiedział z takim spokojem, jakby siedział w fotelu u siebie w domu. – Cieszę się, że udało wam się wrócić. Mam nadzieję, że z panną Granger też wszystko w porządku?
Harry spróbował odpowiedzieć, lecz gardło nagle mu się ścisnęło i tylko krótko skinął głową. Kątem oka zauważył, że do magazynu wchodzi coraz więcej osób: zarówno członków areopagu jak i szeregowych pracowników para-Ingolstadt. Rannego Sarana wyprowadzono, a na jego miejscu niemal od razu pojawiła się nierozłączna para – Kurt i Erika, którzy szeroko otwartymi oczyma patrzyli na przedstawienie.
— A zatem, nasze warunki... – przemówiła Elsa Fries.
— Pozwoli pani, Gruppenführerin Fries – przerwał jej czyjś ostry głos.
Elsa Fries bez dyskusji wstała ze swojego miejsca i wyszła za kadr. Jej miejsce zajął grubawy, zaczynający łysieć mężczyzna o niewielkich, rzadkich wąsikach, który, ulokowawszy się w fotelu, przez jakiś czas w milczeniu patrzył w kamerę.
— Sytuacja jest poważna, proszę państwa – powiedział w końcu. – Dlatego uważam, że nastał czas, by odkryć karty.
— Można bez efektownych wstępów? – skrzywił się Quirrell. – Kim pan jest?
— Powinien pan mnie znać – nie zmieniając wyrazu twarzy odpowiedział mężczyzna. – Jestem przywódcą Ahnenerbe. Reichsführer Heinrich Himmler. – Zamilkł, wyraźnie rozkoszując się efektem.
Harry w myśli zauważył, że choć jest zdziwiony, to nie za bardzo – już dwukrotnie był świadkiem tego, że domniemany nieboszczyk nagle okazał się żywy i zdrowy. Pełna napięcia cisza panująca w pomieszczeniu i ponure twarze zebranych świadczyły o tym, że wszyscy pozostali też najwyraźniej przyjęli wiadomość bez szczególnego szoku.
— Pan też... – powiedział w końcu Harry.
— Nie, mój młody przyjacielu – odpowiedział mu Reichsführer z nieskrywaną pogardą w głosie – w przeciwieństwie do pana nie jestem golemem. Nie zmieniłbym się w podczłowieka nawet dla zachowania własnego życia. Są też inne sposoby zwycięstwa nad śmiercią. Pewnie już wie pan o horkruksach? Trzy lata temu udało się mnie przywrócić i...
— Do rzeczy, panie kopalny nazisto – wycedził przez zęby Quirrell.
— Ma pan rację, panie Quirrell, do rzeczy – skinął głową Himmler. – Rozumiemy, że nie jest to łatwa decyzja i nie będziemy was popędzać. Macie czas do lata, a nawet trochę więcej. Niech dzieciaczki spokojnie zakończą naukę i zdadzą egzaminy – przez ten czas zobowiązujemy się nie podejmować żadnych wrogich działań... jeśli, oczywiście, i wy się od nich powstrzymacie. Ale do połowy czerwca powinniście zdecydować, czy przyjmujecie naszą propozycję, czy nie. W tym drugim przypadku obawiam się, że wasz praski przyjaciel zostanie stracony, a z Eisenturm pozostaną radioaktywne ruiny. Postaramy się ograniczyć liczbę ofiar do minimum, jednakże sami wiecie, że nie ma wojny bez ofiar. Mam nadzieję, że dokonacie właściwego...
— Proszę go odizolować – szybko powiedział profesor Quirrell, zwracając głowę do Tsao Shu.
Kulę znów otoczył kokon zakrzywionej przestrzeni – tym razem znacznie szczelniej niż wcześniej. Głos Reichsführera zmienił się w syk i ucichł, łączność została zerwana. Urządzenie rzuciło się w bok, ale nie udało mu się przekroczyć bariery topologicznej wzniesionej przez Tsao Shu.
— Panie Krüger, niech pan będzie uprzejmy się tym zająć – rzucił Quirrell do profesora artefaktoryki, który wszedł do pomieszczenia jeszcze w połowie rozmów i przez cały ten czas słuchał w milczeniu z rękami założonymi na piersi. – Tylko niech pan będzie ostrożny. Tam mogą być środki ochrony przed inżynierią odwrotną, w tym śmiercionośne.
Harry dogonił Quirrella, który, pozostawiwszy pozostałym oświeconym zajęcie się dronem Ahnenerbe, szybkim krokiem skierował się do wyjścia.
— Panie profesorze!
— Nie teraz, panie Potter – pokręcił głową Quirrell. – Sytuacja zmienia się szybko i nie mamy czasu do stracenia. Trzeba pilnie sprawdzić wszystkich naszych współpracowników ze świata zewnętrznego. Dron nie mógł tu wlecieć tak po prostu – pewnie ktoś z naszych został przekupiony lub jest pod wpływem Imperiusa.
— Ale Himmler powiedział...
— To podstęp. Póki my będziemy się szykować na lato, oni zadadzą cios wcześniej.
— Ale przecież oni naprawdę mogli tu wysłać bombę atomową, a nie prowadzić rozmowy!
— Nie mogli. Substancje radioaktywne i materiały wybuchowe są automatycznie wykrywane na wejściu. I niech się pan postara myśleć strategicznie, panie Potter. Niezależnie od tego, czy oni faktycznie chcą zawrzeć z nami pokój, czy nie, musimy uderzyć pierwsi. Nie wolno pozwalać wrogowi na dyktowanie warunków, bo te warunki są korzystne tylko dla niego.
Wydarzenie spowodowało spóźniony popłoch – Harry zobaczył, jak od strony wieży w kierunku para-Ingolstadt szybkim krokiem nadciągają uczniowie, nauczyciele, a nawet nieliczne skrzaty. Quirrell, machnąwszy mu ręką, zniknął i od razu pojawił się przy wejściu do akademii, lecz sam Harry był zmuszony przepychać się przez tłum, wpadając na innych, nadeptując gapiom pod nogi i klnąc pod nosem. Manewrując w ten sposób wpadł z impetem na profesora Wernera, który, niezmieszany, wykrzyknął:
— Pan Potter! A ja właśnie pana szukam. Odejdźmy na bok, coś chciałem panu pokazać.
Odsunęli się od tłumu ciekawskich, stanąwszy w dość spokojnym miejscu w pobliżu ogrodzenia. Werner otworzył plastikową teczkę, którą trzymał w rękach.
— Jak mogę panu pomóc, panie profesorze? – zainteresował się Harry.
— Chodzi o pańskie sny i widzenia, panie Potter. Pamięta pan, po powrocie opowiadał pan areopagowi o tym dziwnym miejscu, gdzie obserwował pan to, co prawdopodobnie nazywa się Czarnym Słońcem? Tam, gdzie była czerwona mgła i skrzydlate istoty z płonącymi oczyma?
— Świat aniołów? Pewnie, że pamiętam.
— Wraz z profesorem Lange przeprowadziliśmy modelowanie na dużą skalę za pomocą Hiperturingu, próbując odtworzyć ten obraz na potrzeby pewnych hipotetycznych sytuacji, które przyszły mi do głowy po pańskiej opowieści. Dziś otrzymaliśmy pierwsze rezultaty. Proszę spojrzeć, czy ten obraz jest podobny do tego, co pan widział?
Harry rzucił okiem na podaną mu kartkę i wzdrygnął się. Podobieństwo było uderzające – ta sama czerwonawa mgła, oświetlona lśniącym pierścieniem wokół czarnej pustki w centrum obrazu, te same ogniste słupy, wyrywające się w przestrzeń w czerni.
— Więc pan wie, co zobaczyłem, panie profesorze? – zapytał z pietyzmem.
— Na to wygląda. To masywna czarna dziura, którą obserwował pan z atmosfery gorącego gazowego olbrzyma lub nawet brązowego karła na niskiej orbicie, w pobliżu horyzontu wydarzeń. Widzi pan te dżety wychodzące z biegunów czarnej dziury? Oto jak wygląda ojczyzna naszych „aniołów”.
Chapter 25: Eskapada
Chapter Text
— Panie Weishaupt, pamiętam naszą ostatnią rozmowę na ten temat – rzekł Harry z uporem – jednakże od tego czasu sytuacja się zmieniła.
Nieprzenikniona jak zwykle twarz przełożonego akademii była zwrócona ku niemu, jednakże Harry miał wrażenie, że myśli Adama Weishaupta są gdzieś daleko poza granicami zwyczajnego świata. Czy interesują go w ogóle jakieś chwilowe problemy w rodzaju przetrwania zakonu i zachowania istniejącego porządku świata?
— Proszę mnie zrozumieć, nie proponuję niczego abstrakcyjnego – Harry, nie doczekawszy się odpowiedzi, znów zwrócił się doń głosem, w którym zabrzmiała już błagalna intonacja. – Musimy po prostu znaleźć człowieka imieniem Albert i porozmawiać z nim. To zadanie na jeden dzień, mogę sobie nawet poradzić sam, jeśli...
— Nie powinien pan opuszczać Eisenturm, panie Potter – spokojnie odpowiedział Weishaupt. – Byłaby to w najwyższym stopniu nieodpowiedzialna eskapada.
— Ale nie proponuję niczego takiego. Niech zrobi to ktoś z oświeconych albo ktokolwiek z pracowników znajdujących się w Szwajcarii. Wiem, że tam są.
Harry’emu wydało się, że na beznamiętnej zawsze twarzy Weishaupta mignęło coś w rodzaju jakiejś emocji, ale określenie jej natury okazało się zadaniem nie do rozwiązania. Oświecony pochylił się do przodu w swoim twardym egzoszkielecie, a metalowe elementy łączące resztki jego ciała z systemem podtrzymywania życia groźnie zaskrzypiały.
— Panie Potter – powiedział w końcu – sprawdzimy oczywiście wszystkie rozsądne hipotezy w miarę możności, ale niech pan spojrzy na to z mojego punktu widzenia. Proponuje pan znaleźć w Szwajcarii...
— W Dornach – przerwał mu nieuprzejmie Harry. – Goetheanum znajduje się w Dornach i Albert pewnie mieszka w pobliżu.
— ...No dobrze, niech będzie, że w Dornach. Mamy znaleźć człowieka imieniem Albert i zapytać go, co wie o Ahnenerbe. Dobrze pana rozumiem?
— Tak – Harry skinął głową, zaciskając wargi. Pomysł sformułowany w ten sposób wydał się jemu samemu nad wyraz głupi, więc uzupełnił pośpiesznie: – Ale w Dornach mieszka tylko trochę ponad pięć tysięcy ludzi, to właściwie jest duża wieś.
— I jedyną podstawą pańskiej hipotezy, o ile rozumiem, jest to, że list, który znalazł pan na Brockenie, został podpisany imieniem Albert?
Harry zrobił głęboki wdech i powolny wydech. Co to, to nie – nie pozwoli Weishauptowi zrobić z siebie idioty poprzez takie sformułowania.
— Nie jedyną – odpowiedział, starając się zachować spokój. – Podstawą hipotezy jest niezwykły zbieg szeregu okoliczności. Albert, którego szukamy, czyli stary przyjaciel ojca Ursuli, jest bezpośrednio związany z ruchem, który dał podwaliny Towarzystwu Thule, a więc też Ahnenerbe. Ideologia ruchu opiera się na ideach Goethego, którego sam pan znał osobiście – nie trzeba panu wyjaśniać, co to znaczy. To bardzo prawdopodobne, że właśnie ten człowiek jest autorem listu.
— Nawet jeśli tak, panie Potter, to skąd on może wiedzieć o Ahnenerbe więcej niż to, co piszą w brukowcach? W najlepszym razie usłyszymy od niego archaiczne kazania o duchowych poszukiwaniach.
W końcu coś drgnęło i Weishaupt wykazał choćby minimalne zainteresowanie sprawą, zadając pytanie na temat! Harry, w myśli gratulując sobie nadchodzącego zwycięstwa, wyłożył ostatni argument Hermiony:
— W tym samym pliku dokumentów był list z Auschwitz o eksperymentach na więźniach, pamięta pan? Właściwie to wcale nie powinno go tam być – nie ma on nic wspólnego z resztą papierów. Co więcej, Ershe Shirman, praski rabin, skądś zna jego treść, bo widział oryginał. Panie Weishaupt, myślę, że ten tajemniczy Albert posiada informacje, które nas interesują. Pewnie wie dużo nie tylko o Ahnenerbe, ale też o całej historii z golemami – już za dużo śladów do tego prowadzi. I z pewnością jest po naszej stronie.
Wypaliwszy to wszystko Harry otarł pot z czoła. Nigdy nie uważał się za mistrza w przekonywaniu, ale teraz był zadowolony – w tym przypadku Weishaupt na pewno nie będzie mógł odrzucić jego wszystkich argumentów na raz. Dwustupięćdziesięcioletni dyrektor akademii ma prawo do ostrożności i konserwatyzmu, ale przecież nie jest wrogiem samego siebie!
— Oczywiście, panie Potter, to wszystko jest ciekawe – powiedział po krótkiej pauzie Weishaupt głosem nie wróżącym żadnej nadziei na pomyślne zakończenie rozmowy – jednakże w tej hipotezie jest znacznie więcej przypuszczeń, niż faktów. Proszę mi wybaczyć, ale w tej chwili nie mogę rozdrabniać sił Eisenturm. Może trochę później, gdy znajdziemy wejście do Figlinum.
Była to druzgocąca porażka. Harry nie rozumiał, co zrobił źle. Oczywiście, iluminaci są teraz bardzo zajęci, ale chodzi o krótką wizytę! Prawie automatycznie podziękowawszy Weishauptowi za wysłuchanie i pożegnawszy się Harry wyszedł na korytarz i bezsilnie oparł się o framugę drzwi. Co teraz robić? Pasywnie czekać na rozwiązanie? Mieć nadzieję, że iluminaci wszystko zrobią sami?
— Mówiłem, że wcześniej czy później stanie się coś takiego – usłyszał zza drzwi cichy głos Weishaupta. – Przecież wiesz, że nie da się wiecznie ukrywać swojej tożsamości. I teraz muszę działać wbrew interesom organizacji, żeby spełnić swoją obietnicę. Nie mam zamiaru jej łamać, ale lepiej zacznij działać. Ujawnij się światu. Gorzej już nie będzie.
Harry, wstrzymując oddech, wsłuchał się w ciszę za drzwiami w nadziei, że usłyszy odpowiedź, ta jednak nie padła. Ktokolwiek by nie był tajemniczym rozmówcą dyrektora, zachowywał milczenie i prawdopodobnie znajdował się zupełnie gdzie indziej. Harry, spochmurniawszy, ostrożnie odszedł od drzwi i skierował się do sali wykładowej – za dziesięć minut miała się zacząć lekcja magii metrycznej. A niech to! Adam Weishaupt mimo wszystkich swoich dziwactw budził zaufanie. A teraz się okazuje, że mydlił Harry’emu oczy. Tajemnicę czyjej tożsamości chronił tak starannie, że był gotów poświęcić interesy zakonu?
Nadal zamyślony Harry wszedł na salę i poszukał wzrokiem Hermiony. Ta ulokowała się już na swoim miejscu, ze sceptycznym wyrazem twarzy wertując podręcznik magii metrycznej – jeden z niewielu naprawdę złych podręczników w Eisenturm. Przyczyna jej stosunku do tekstu była oczywista – jego treść miała dość mało wspólnego z tym, czego uczyła ich Tsao Shu, i była przepojona czystym teoretyzowaniem, w żaden sposób nie pomagającym w opanowaniu nawet najprostszych nawyków. Ich zagadkowa nauczycielka odnosiła się do podręcznika wcale nie lepiej, niż Hermiona, i o ile Harry pamiętał, nigdy się nań nie powoływała, woląc formułować zadania samodzielnie.
— Hermiono! – zawołał przyjaciółkę, podchodząc do jej ławki. – Właśnie wracam od Weishaupta.
— I jak? – zapytała z nadzieją w głosie, odrywając się od nudnej lektury.
Zmartwiony Harry pokręcił głową i, wzdychając, usiadł obok.
— Znów mi odmówił. A to jeszcze nie wszystko.
Harry pokrótce przekazał Hermionie podsłuchane słowa przełożonego iluminatów, lecz pod koniec, widząc, jak jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, urwał w pół słowa.
— Hermiono, ja nie żartuję – powiedział cicho. – Nie mówię, że Weishaupt jest zdrajcą, nic z tych rzeczy. Ale ma tajemnicę, którą nie chce się dzielić. Tajemnicę, która ma związek z tym naszym Albertem. Już mi się zaczyna wydawać, że każdy tutaj ma jakiegoś trupa w szafie.
— Trzeba opowiedzieć Quirrellowi, kiedy wróci – odpowiedziała Hermiona po namyśle. – A na razie... Trzeba będzie czekać, tak, jak wcześniej.
Tak, jak wcześniej. Ile potrwa ten okres wyczekiwania? Przez miesiąc, który minął od czasu wtargnięcia dronu Ahnenerbe do Zmroku, nic szczególnego w akademii się nie wydarzyło. Proces edukacyjny postępował według zaplanowanego grafiku, nie licząc tego, że zajęcia profesora Quirrella, który co chwila wybierał się do Hlinska, by pomóc ekspedycji, trzeba było zmodyfikować – grupa Harry’ego trenowała wraz z uczniami ósmego roku. To od razu poskutkowało przeciążeniem. Praktycznie wszyscy jego koledzy po każdym takim treningu spieszyli gęsiego do skrzydła medycznego, by opatrzyć liczne krwiaki po trafieniach plastikowymi kulkami imitującymi pociski i zadrapania powstałe wskutek intensywnych manewrów w koronach drzew.
Do tego mnóstwo nowego materiału, który zrzucono nieszczęsnym uczniom na głowy, nie dając im odpocząć, prawie pozbawiło ich możliwości myślenia o czymkolwiek innym oprócz zaciekłego doskonalenia się we wszystkich możliwych dziedzinach na raz. Z początku Harry z trudem pojmował, jakim cudem do tej pory się nie załamał ani nie wypalił od ekstremalnego przeciążenia nauką, ale w pewnym momencie zrozumiał – trzyma go na nogach zainteresowanie. Niezależnie od tego, jak ciężki był proces nauki, przynosił masę przyjemności – myśl o tym, że coś, co jeszcze niedawno było zupełnie niedostępne, staje się nawykami, tak samo naturalnymi, jak oddychanie, dostarczała niezbędnych sił do następnego kroku. I tak dalej – dopóki taki styl życia nie wszedł w krew, stając się sposobem myślenia, a jakiekolwiek alternatywy coraz częściej wywoływały szczere zdumienie.
A mimo to żadna nauka nie mogła wyprzeć z jego świadomości natrętnie tykającego licznika. Gdzieś poza granicami zmroku jego przyjaciel Ershe Shirman czekał na egzekucję w lochach Ahnenerbe. Gdzieś tam naziści zbierali siły do druzgocącego ataku na wieżę, by zetrzeć ją z powierzchni ziemi. Gdzieś tam toczyło się życie – zupełnie inne życie niż ich widmowy, wyrafinowany byt, i w każdej chwili mogło dojść do katastrofy, do zapobieżenia której zostali powołani. Harry nie uważał się za wszechwiedzącego i nie był nadmiernie przekonany o swojej racji, jednakże teraz wydawało mu się, że jedyny trop, którym dysponują, wiąże się z człowiekiem imieniem Albert i starą książką pradziadka Ursuli.
— Przypomnij mi, jak to było w tej książce Meisnera? – zwrócił się do Hermiony. – Pod koniec rozdziału z podziękowaniami?
— „Dla anioła, który ukazał mi straszne i wspaniałe światło Czarnego Słońca” – zacytowała. – A dlaczego pytasz?
— Nie mogę przestać myśleć o twórcach gliny Edenu – odpowiedział Harry, marszcząc czoło. – Pamiętasz przecież tę historię z moimi widzeniami. Mi też ukazywała się ta istota, która pokazała swój świat. Czy Dietrich Meisner mógł ją znać? Jeśli ktokolwiek z tych aniołów-Atlantów przetrwał do naszych czasów, pewnie wiem gdzie znajduje się Figlinum i o wszystkim pozostałym też.
— Jeśli nawet przetrwał, to wyraźnie nie kwapi się do dzielenia się swoją wiedzą – wzruszyła ramionami Hermiona. – I raczej nie jesteśmy w stanie tego zmienić. Trzeba będzie samodzielnie dokopać się do prawdy.
Głos Tsao Shu za plecami sprawił, że aż podskoczyli. Siedzący w tylnych rzędach uczniowie parsknęli śmiechem, a Harry poczerwieniał ze wstydu. Do licha, kiedyż wreszcie przyzwyczai się do tych nieoczekiwanych pojawień się oświeconej z powietrza o dowolnej porze dnia?
— Jest pani pewna, że w ogóle trzeba szukać Źródła, panno Granger? – zapytała cicho. – Takie miejsca są ukryte przed ludźmi nieprzypadkowo.
Przez sekundę Hermiona się speszyła – Tsao Shu rzadko mówiła o czymkolwiek poza swoim przedmiotem. A już na pewno nigdy nie wyrażała opinii o tym, jaką politykę powinien prowadzić Eisenturm, nie mówiąc już o dyskutowaniu o tym z uczniami.
— Proszę pani – skłoniwszy głowę z szacunkiem, odezwała się w końcu Hermiona – nawet jeśli zapomnieć o wiedzy, którą możemy odnaleźć w Figlinum, to dla nas kwestia życia i śmierci. Jeśli nie znajdziemy my, to znajdzie Ahnenerbe. A wtedy...
— Kto by nie znalazł – tak samo cicho przemówiła oświecona – powinien pamiętać o losie Atlantydy.
Zrobiła kilka niepewnych kroków w stronę tablicy, jak gdyby odzwyczaiła się od chodzenia przez lata używania teleportacji, odwróciła się do nich i pogrążyła w milczeniu jak zawsze na początku lekcji. Uwadze Harry’ego nie uszło lekkie drżenie jej palców, które wstrząsnęło nim do głębi – do tej pory Tsao Shu wydawała mu się nieugiętym i żyjącym we własnym świecie wschodnim bóstwem w postaci młodej kobiety. Ale teraz... Co jej jest? Choruje? Czy to skutki jakiegoś eksperymentu z magią?
— Uwolnijcie swój umysł – powiedziała. – Powstrzymajcie dialog wewnętrzny. Słuchajcie. Dzisiejsza lekcja będzie poświęcona podstawom manipulacji temporalnych.
Nikt nie wydał ani dźwięku, lecz oszołomione twarze uczniów potwierdzały pierwsze wrażenie Harry’ego – działo się coś niezwykłego. Bezpośrednia praca z czasem wymaga ogromnego mistrzostwa w sferze magii. W Eisenturm ten temat porusza się jedynie na ostatnim roku, a i to w ramach zajęć dodatkowych. Coś niecoś udaje się zaledwie pojedynczym osobom. Co oni są w stanie zrobić na siódmym roku?
— Najprawdopodobniej dziś nikt z was nie zdoła wpłynąć na metrykę czasu. A jednak zapamiętacie, a pamiętając, kiedyś zdołacie powtórzyć.
Obawa, którą i bez tego odczuwał Harry, osiągnęła teraz apogeum. Dlaczego odniósł wrażenie, jak gdyby Tsao Shu żegnała się z nimi? W ostatnim czasie w akademii dzieje się coś niedobrego. Obejrzał się ukradkiem, przekonując się, że wszyscy pozostali podzielali jego mętne odczucie i patrzyli na oświeconą, zbici z tropu. Jej twarz, niedawno jeszcze jakby wykuta w marmurze, teraz wyrażała wszystko, tylko nie beznamiętność. Nie, ona nadal nie odzwierciedlała ludzkich namiętności – raczej wewnętrzne pęknięcie, skazę, która zapuściła korzenie w ten nienaganny, chłodny umysł.
— Większość ludzi uważa czas za coś zasadniczo różniącego się od kierunku w przestrzeni. Ich mózgi są tak zbudowane, że przeszkadzają w dostrzeganiu prawdziwej natury czasu i to czyni manipulacje temporalne tak trudnymi dla niewtajemniczonych – przemówiła znów Tsao Shu.
Jej głos wydawał się cichszy i słabszy niż zwykle, lecz zachowywał dawną twardość i to częściowo przywróciło Harry’emu spokój. Przestał wpatrywać się w zmiany, które zaszły w postaci oświeconej, i skupił się na sensie jej słów, usiłując czuć i postrzegać czas zgodnie z tym, co usłyszał.
— Każdy z was ma przed sobą egzemplarz zegara interferencyjnego – kontynuowała Tsao Shu. – Waszym zadaniem jest rozsynchronizować go z zegarem nad tablicą. W tym celu uświadomcie sobie jedność przestrzeni i czasu, stańcie się jego częścią...
Sukcesy Harry’ego w magii metrycznej nie były dla nikogo tajemnicą i starał się ze wszystkich sił – podobnie jak pozostali. Oczyścił swój umysł najbardziej, jak tylko się dało, pogrążył się w taką głąb transu i oderwania od rzeczywistości, że omal nie doznał oświecenia. W tym momencie mógłby pewnie przesunąć dom z miejsca siłą swojej telekinezy. Przeklęta plamka światła na wskaźniku urządzenia, określająca stopień spowolnienia lub przyspieszenia czasu w stosunku do wzorca, nie przesunęła się ani na jotę. Nie tylko u Harry’ego – w ogóle u nikogo. Czas pozostawał niezdobytym bastionem i nie dało się nawet w jakikolwiek sposób przystąpić do tego zadania. Stało się jasne, dlaczego Tsao Shu wykorzystywała tak niezwykłe urządzenie zamiast zwykłego mechanicznego zegara – mimo woli mógłby wpłynąć telekinetycznie na jego mechanizm, otrzymując fałszywy wynik.
A wyników nie było w ogóle. Okazało się, że Tsao Shu miała absolutną rację. Ta magia zdecydowanie była poza ich możliwościami i nawet sam Kwiryniusz Quirrell mógłby zademonstrować w tej sferze niewiele większe sukcesy. Jednakże, jak powiedziała oświecona, Harry zapamiętał wszystko, z czym miał do czynienia, choć trudno mu było sobie wyobrazić, w jaki sposób te z góry skazane na porażkę próby mogą mu się przydać w najbliższej perspektywie.
Gdy lekcja się skończyła i Tsao Shu, nie pożegnawszy się ani słowem, po prostu rozpłynęła się w powietrzu, klasa obstąpiła Harry’ego. Ten przywykł już do swojego mimowolnego statusu przywódcy i nie oponował.
— Co jej jest? – zapytała z niepokojem w głosie Erika, nerwowo mnąc brzeg szkolnej szaty. – Jest nieuleczalnie chora, czy co?
— Bardziej mi to wygląda na klątwę – ponuro odburknął Kurt. – Trzeba by się dowiedzieć od innych oświeconych. Jeśli coś się dzieje z jej zdrowiem, na pewno zawiadomiła o tym areopag.
— Z pewnością się tego dowiemy – skinął głową Harry – jednak teraz mamy inny problem. Będę potrzebował waszej pomocy, wsparcia i umiejętności zachowywania tajemnic.
Za milczącą zgodą Hermiony przedstawił zaintrygowanym słuchaczom sytuację, nie pomijając też roli Adam Weishaupta. W odpowiedzi na to ostatnie otrzymał kilka pełnych niedowierzania spojrzeń, jednakże nikt nie śmiał zarzucić mu kłamstwa, z obecnym wśród nich Saranem włącznie.
— Więc w czym możemy pomóc, Harry? – zapytał Hans. – Jeśli sam dyrektor coś zamierza...
Harry energicznie pokręcił głową. Sam nie wiedział, dlaczego myśl o złej woli Weishaupta wywoływała u niego taki dyskomfort. W końcu, jeśli pomyśleć, nie raz mylił się co do ludzi. Najpierw kopia Quirrella z fizjonomią Voldemorta na potylicy, potem Elsa Fries... Nie zdziwiłby się, gdyby „prawdziwy” Harry, który pozostał w Hogwarcie, też zdążył się już wplątać w jakąś historię, ufając komuś, kto na zaufanie nie zasługiwał.
— Nie, nie, Hans, nie podejrzewam Weishaupta o nic złego – odpowiedział szybko. – Raczej to jakaś osobista sprawa. Jednak w tej chwili nam to przeszkadza, więc... Po prostu chciałbym w ten weekend wybrać się do Dornach, znaleźć Alberta, dowiedzieć się od niego jak najwięcej, a do poniedziałku wrócić do Eisenturm.
— Co? – wytrzeszczył nań oczy Kurt. – Harry, ty oszalałeś! W ogóle nie wolno ci opuszczać Zmroku. Ahnenerbe cię złapie w trymiga, a wtedy...
— A wtedy całą ich gadaninę o rozejmie do połowy czerwca będzie można o kant potłuc – odparł ostro Harry i dodał z rozgoryczeniem w głosie: – Może chociaż to zmusi kierownictwo Eisenturm do działania zamiast czekania.
Podczas gdy wszyscy przewiercali Harry’ego wzrokiem, przetrawiając to, co powiedział, ten zrobił głęboki wdech i już spokojnym tonem kontynuował:
— Tak więc, jeśli chodzi o pomoc – to dla mnie ważne, żebyście byli wtajemniczeni w ten plan. Jednemu z was można wymazać pamięć jak Ursuli. Może dwojgu czy trojgu, ale raczej nie zrobią tego wszystkim. Jeśli nie wrócę do poniedziałku, opowiedzcie o wszystkim areopagowi. Ze słowami Weishaupta włącznie. Wtedy pewnie wyślą po mnie kogoś z oświeconych. Hiroko, jeśli masz jakieś artefakty, które byłyby w stanie mi pomóc w obronie, będę bardzo wdzięczny. I to tyle. Jeśli macie jakieś pytania...
— Zgłaszam sprzeciw, Harry – powiedziała spokojnie Hermiona.
Jeszcze tylko jej sprzeciwu tu brakowało. Jeśli ona wystąpi przeciwko jego planom, na poparcie pozostałych nie ma co liczyć – Hermiona, przy swoich zdolnościach logicznych, umie przekonywać innych do swoich racji.
— Hermiono, sama przecież rozumiesz, że to nasza jedyna szansa! – gorączkowo zaatakował ją Harry, ona jednak tylko skinęła głową.
— Oczywiście. To bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, ale zgadzam się z tobą, że musimy to zrobić. Tyle, że do Szwajcarii nie pojedziesz ty, a ja. Ze względu na mnie raczej nie złamią rozejmu – nic nie łączy mnie z artefaktami Atlantów, a moja krew nie otwiera żadnych portali.
Jej słowa miały sens i ten taktyczny krok zapewne zasłużyłby na pełne aprobaty skinienie głową ze strony profesora Quirrella. On jednak nie był Quirrellem. Czy to dobrze, czy źle, nie mógł tak po prostu postawić życia bliskiej osoby na szali decyzji i jak gdyby nigdy nic dokonać wyboru optymalnego kroku.
— Czy ty myślisz, że puszczę cię samą? – szczerze oburzył się Harry.
— Nie samą – odpowiedziała Hermiona. – Ursulo, nie chcę narażać jeszcze i ciebie, ale mogłabyś bardzo pomóc. Znasz Alberta, a on zna ciebie. Razem z tobą mam znacznie większe szanse na uzyskanie od niego informacji.
— Z przyjemnością – kiwnęła głową Ursula. – Nie boję się ryzyka, ale nie mam implantu. Nie wypuszczą mnie ze Zmroku.
— Myślę, że do przejścia wystarczy nam mój, jeśli weźmiemy się za ręce. Quirrell przeprowadził mnie i Harry’ego przez strzeżony portal, gdy jeszcze nie mieliśmy implantów.
— Mam kilka giętkich płytek kinetycznych, które odbijają pociski nowoczesnych karabinów szturmowych – odezwała się Hiroko. – Można je łatwo umocować pod ubraniem. Dwa nieśmiercionośne granaty, aktywujące zaklęcie Drętwota Maxima w przypadku detonacji ładunku wybuchowego. Pistolet pneumatyczny z paraliżującymi pociskami. No i jeszcze parę drobiazgów.
Speszony Harry słuchał tych wszystkich rozmów, nie wierząc własnym uszom. Czy im się poważnie wydaje, że on pozwoli dwóm dziewczętom ryzykować życiem, a sam będzie siedzieć w bezpiecznym miejscu, czekając na ich powrót? Oczywiście, przynajmniej Hermiona jest w stanie się bronić, ale mimo wszystko...
— Co to, to nie – oświadczył kategorycznie. – Skoro tak, to wybieramy się we trójkę.
Hermiona chciała już zaprotestować, lecz rzuciwszy okiem na uparty wyraz jego twarzy, rozmyśliła się i po prostu zapytała:
— Kiedy wyruszamy?
— Dziś, gdy się ściemni – odpowiedział i, obrzuciwszy spojrzeniem zaniepokojone twarze kolegów, podsumował: – Niezależnie od tego, czy czeka nas sukces, do poniedziałku sprawy ruszą z martwego punktu. Do zobaczenia i dziękuję wam.
— Harry... – rozległ się głos milczącego do tej pory Sarana.
— Eee... Tak, Saran? – Harry zwrócił się doń ze zdziwieniem.
— Tam, w magazynie, uratowałeś mi życie. Dziękuję – powiedział Saran i podał mu rękę.
***
Ostatni wiosenny śnieg prawie się stopił i teraz pod nogami chlupotało lepkie błoto wymieszane z opadłymi jeszcze jesienią zgniłymi liśćmi. Spokojnym krokiem przeszli aleją, patrząc na to, jak daleko przed nimi rozciągają się cienie pochodni Hekate i Prometeusza, cierpliwie i w milczeniu strzegących wejścia do akademii Eisenturm. Minęli główną ulicę para-Ingolstadt, starając się wyglądać w tak niewymuszony sposób, jak było to możliwe, i skręcili w słabo oświetlony zaułek między domami.
Minęli grupę magazynów i, dotarłszy do granicy zagospodarowanego terenu, zatrzymali się wreszcie. Dookoła nie było żywej duszy. Nikt ich nie gonił ani nie żądał, by się zatrzymali – nikt nawet nie odezwał się do nich przez cały czas zaimprowizowanego spaceru. Wszyscy troje spojrzeli na siebie i wzięli się za ręce. Harry zrobił wdech, chcąc wypowiedzieć kluczową frazę, otwierającą przejście do świata zewnętrznego.
— Wariaci z nas, Harry, no nie? – powiedziała niespodziewanie Hermiona.
Gdy odwrócił się do przyjaciółki, zobaczył na jej twarzy dziwny rozmarzony uśmiech, jak mu się wydawało, zgoła niepasujący do tej sytuacji.
— Uważasz, że... – zaczął niepewnie.
— Jeszcze niedawno z trudem udało nam się uniknąć śmierci i wrócić, a teraz dobrowolnie opuszczamy bezpieczną przystań – Hermiona, nadal uśmiechnięta, pokręciła głową, jak gdyby sama nie wierzyła, że to robią. – Ursulo, możesz się jeszcze rozmyślić.
— Sama przecież powiedziałaś, że ze mną wszystko będzie łatwiej. Nie chcę, żebyście ryzykowali na próżno – odpowiedziała po prostu Ursula i Hermiona, rzuciwszy jej krótkie spojrzenie, skinęła głową z aprobatą.
Harry w odpowiedzi mocniej ścisnął dłoń Hermiony. Gdyby tak powiedzieć jej teraz to, co już dawno powinien był powiedzieć – zanim być może wpadną w zastawioną na nich pułapkę nazistów lub zginą. Ale obok była Ursula, a Hermiona pewnie nie chciałaby usłyszeć od niego czegoś, co mogłoby wytrącić ją z równowagi przed rozpoczęciem kolejnej przygody. Dlatego uśmiechnął się tylko i powiedział, starając się brzmieć jak najbardziej przekonująco:
— Jesteśmy razem wspaniałym zespołem, Hermiono, sam Quirrell to przyznał. A tym razem jesteśmy znacznie lepiej uzbrojeni dzięki Hiroko. Jeśli agenci Ahnenerbe spróbują nam przeszkodzić... to im nie zazdroszczę.
Na ustach Hermiony znów pojawił się uśmiech, tym razem wyraźnie okraszony smutkiem i dziewczyna przysunęła się doń bliżej, uchwyciwszy rękę Harry’ego obydwoma dłońmi. Westchnąwszy, powiedziała:
— Hic illuminati intrabant!
Bezpieczna przystań została w tyle. Podobnie jak niezauważona przez nich Tsao Shu, która w milczeniu stała w cieniu starego dębu na obrzeżach para-Ingolstadt i przez jakiś czas patrzyła na miejsce, gdzie przed chwilą byli, a potem zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie słaby poryw chłodnego wiatru.
Chapter 26: Anioł Pustki
Chapter Text
Jaskrawa do bólu, oślepiająca błyskawica przecięła otaczającą go czarną przestrzeń, oświetlając niekończące się rzędy stojących nieruchomo hen, w dole glinianych wojowników. Wiedział, że stoi wśród nich, ale jakimś sposobem patrzył na tę gigantyczną armię z góry, spod płynących nisko chmur, wyrzucających z siebie nieskończone strumienie wody. Zapragnął zejść niżej i jego pragnienie w jednej chwili się spełniło – powierzchnia ziemi pospieszyła mu na spotkanie z zawrotną prędkością, aż w polu widzenia pojawiły się popękane kamienie Świątyni Stworzenia.
Czy na pewno świątyni? Rozrzucone dookoła płyty nagrobne, prastary grobowiec nieopodal, masywny nagrobek w samym środku pola widzenia. Cmentarz żydowski w Pradze? Jednakże litery wyryte na kamiennej powierzchni nagrobku, ani trochę nie przypominały hebrajskich. Napis głosił „Tom Riddle”.
— Co to jest? – spróbował zapytać, ale nie usłyszał dźwięku własnego głosu.
— Obrazy możliwej przyszłości – odpowiedź nadeszła wśród szumu wiatru i kropel deszczu, bębniących w stwardniałą glinę. – Jeszcze nie zdjąłeś ostatniej pieczęci, ale ten czas jest blisko, dzierżący władzę.
— Voldemort? Voldemort jest z tym wszystkim związany? – spróbował sformułować niejasną myśl, która poruszyła się na samym dnie świadomości.
— Sam widzisz.
Wśród nagrobków ukazała się ciemna sylwetka. Niewysoki człowiek zbliżał się powoli, bezdźwięcznie stąpając po cmentarnej ziemi i przyciskając do siebie coś podobnego do owiniętego w pieluchy noworodka.
— Co mam robić, Tsakebe?! – wykrzyknął bezdźwięcznie Harry. – Czego ode mnie chcesz? Te widzenia ani trochę mi nie pomagają, tylko gmatwają wszystko jeszcze bardziej.
— Ja nie zsyłam tych widzeń. Ty je zsyłasz. Ucz się widzieć, dzierżący władzę.
— Powiedz po prostu, co mnie czeka?
— To, na co pozwolisz, by się stało.
— Umrę?
— Prawdopodobnie.
— A Hermiona?
— Prawie na pewno.
Harry poczuł, jak lodowata ręka, jak gdyby należąca do jednego z nieboszczyków leżących na tym cmentarzu, chwyciła go za gardło i zaczęła powoli zaciskać palce, wyciskając zeń resztki życia. Koszmarna przyszłość zbliża się, a on nawet nie wie, co zrobić, by jej zapobiec.
— Jesteś w stanie pomóc, Tsakebe? – zapytał Harry, z trudem powstrzymując łzy.
— Teraz już nie. Żegnaj, dzierżący władzę.
Ogarnęła go rozpacz i spróbował krzyknąć, ale nie zdołał wydać nawet jednego dźwięku. Zbliżająca się ludzka postać zamarła i Harry usłyszał ostry, zimny głos:
— Zabij niepotrzebnego!
Rozległ się przeciągły krzyk nieznośnego bólu i Harry poniewczasie zrozumiał, że krzyczał on sam.
***
— Harry, obudź się! No, obudź się wreszcie!
Oderwał głowę od zmiętej poduszki. Śmiertelnie przerażona Hermiona potrząsała go za ramię, patrząc nań szeroko otwartymi oczyma. Za jej plecami zobaczył wystraszoną Ursulę, która, zagubiona, przenosiła wzrok z niego na Hermionę i z powrotem. Po ich twarzach przesuwały się odblaski świateł zza okien pociągu.
— Ja... znów krzyczałem? – zapytał wyschniętymi przez sen wargami.
— Jeszcze jak – ponuro pokiwała głową Hermiona.
— Chyba zdarza ci się to już nie pierwszy raz, Harry? – zapytała Ursula. – Mi też długo śniły się koszmary po tym, jak mój ojciec... Kiedy go zabili.
Harry współczująco skinął głową i spojrzał na zegarek. Szósta rano. Do przyjazdu do Bazylei pozostało dwadzieścia minut. Jeszcze piętnaście minut autobusem – i będą w Dornach, a dalej Ursula pokaże drogę. Z początku Harry pożałował, że musieli skorzystać z tradycyjnego mugolskiego transportu zamiast portalu. Ale wyboru raczej nie było – portal do Szwajcarii znajdował się, wraz z kilkoma innymi, na zapleczu Erleuchtetengarten i nie dało się przejść przezeń niezauważonym.
Jednakże, po krótkim namyśle, Harry zrozumiał, że korzystając z portalu praktycznie niczego by nie zyskali – przybywając do Dornach nocą i tak musieliby czekać do rana, dopóki Goetheanum się otworzy, by odnaleźć Alberta. Poza tym portal prowadził do Zurychu, skąd i tak musieliby jechać pociągiem.
O dziwo wróg dotrzymywał słowa – od kiedy opuścili Zmrok, nikt ich nie atakował. Nie było także widać, by ktokolwiek ich śledził, choć to, oczywiście, jeszcze nic nie znaczyło – Harry za dobrze pamiętał pułapkę, w jaką schwytali ich w Monachium. Może Quirrell się mylił, przypuszczając, że kierownictwo Ahnenerbe blefuje? Czy to możliwe, że faktycznie byliby gotowi zawrzeć pokój? Z drugiej strony, traktat pokojowy z nazistami to i tak zły pomysł, więc choć jego początkowe obawy nieco się uspokoiły, Harry starał się zachowywać czujność. W końcu zależy od tego nie tylko jego własne życie.
— Dojeżdżamy – powiedziała Ursula, patrząc w okno. – Już niedaleko.
Okazało się, że miała rację. Piętnaście minut po przybyciu na stację w Bazylei siedzieli już w pustawym autobusie jadącym do gminy Dornach. Harry nie mógł otrząsnąć się z przygnębienia wywołanego przez ostatnie widzenie. Ciemnoszara zasłona chmur, zakrywająca niebo od horyzontu do horyzontu, tylko wzmagała paskudne, ciążące mu poczucie strachu, które zagnieździło się gdzieś w centrum klatki piersiowej i nie dawało swobodnie oddychać. Czyżby Tsakebe mówiła prawdę i przez wszystko, co robili, tylko przybliżali własną śmierć? Jego stan nie uszedł uwagi Hermiony, która co chwila spoglądała nań z troską.
— Co ci jest, Harry? – nie wytrzymała w końcu. – Sen?
Harry powściągliwie kiwnął głową. Jakoś nie miał ochoty dzielić się z przyjaciółką swoimi widzeniami. I to nie tylko dlatego, że mogły ją przestraszyć. Gdy tylko w myśli próbował ubrać w słowa to, co zobaczył, wszystko zaczynało wyglądać jak coś nader głupiego i nie zasługującego na uwagę. Bezładny łańcuch obrazów, których sens był w tym momencie wyjątkowo mglisty, nie dawał się pojąć. Zarazem jednak te obrazy z pewnością niosły jakąś informację o przeszłości, o czym już nie raz się przekonał.
Hermiona, nie doczekawszy się odeń szczegółów, wzruszyła ramionami z urazą i przeniosła wzrok na krajobraz za oknem. Wielopiętrowa miejska zabudowa Bazylei ustąpiła miejsca nielicznym domkom jednorodzinnym, przeplatanym zaczynającymi kwitnąć ogrodami. Pierwsza wiosenna zieleń, choć nie osiągnęła jeszcze gęstości i obfitości zwyczajnej latu, tak czy inaczej przyjemnie kontrastowała z ponurym, zamglonym niebem i Harry poczuł, jak nieprzyjemne wrażenie w piersi traci na sile. Może mają jeszcze mimo wszystko szanse na lepszą przyszłość?
— Teraz jeszcze piętnaście minut piechotą – oznajmiła im Ursula, gdy wysiedli z autobusu. – Trochę daleko, ale to wspaniałe miejsce na spacery.
Dornach faktycznie okazał się wyjątkowo malowniczą osadą. Wędrówka wąskimi, czystymi uliczkami wśród drzew i zadbanych piętrowych domów wcale ich nie nużyła, a gdy za kolejnym zakrętem znaleźli się na długiej, asfaltowej alei, prowadzącej do dziwacznej budowli o nieregularnym, kopulastym kształcie, przygnębiające myśli opuściły Harry’ego niemal zupełnie.
— Goetheanum – powiedziała krótko Ursula, wskazując budynek. – Byliśmy tu z tatą, kiedy miałam dziesięć lat. Właśnie tu spotykał się ze swoim przyjacielem.
Drzwi do Światowego Centrum Antropozofii okazały się zamknięte. Zadzwoniwszy trzykrotnie czekali co najmniej pięć minut, przestępując z nogi na nogę, gdy w końcu zamek zazgrzytał, drzwi się otworzyły i przed nimi stanął wysoki, przygarbiony mężczyzna po czterdziestce w ogromnych okularach o bardzo grubych szkłach. Sądząc po jego bardzo niezadowolonym wyrazie twarzy, zakłócili mu sen przed początkiem dnia roboczego, lecz Harry nie czuł szczególnego poczucia winy.
— Moi drodzy, dziś otwieramy o jedenastej... – zaczął z wyraźną nutą irytacji w głosie.
— Dzień dobry – przerwała mu Ursula. – Nie przyszliśmy tu zwiedzać. Szukamy człowieka, który tu pracuje... albo wcześniej pracował.
Mężczyzna otworzył drzwi szerzej i Harry przyjrzał się identyfikatorowi przyczepionemu do jego marynarki. „Prof. Sigmund Sachs, historyk sztuki, doktor filozofii” – głosił napis.
— Ale dlaczego tak wcześnie? – zapytał nieco łagodniej. – Prawie żadnego pracownika nie ma teraz na miejscu. Kogo konkretnie szukacie?
— Nie pamiętam jego nazwiska – odpowiedziała Ursula. – Ale ma na imię Albert i ma uszkodzony kręgosłup. Używa wózka inwalidzkiego.
Ich rozmówca spochmurniał, zwrócił wzrok za grubymi szkłami okularów gdzieś w stronę chmur, a potem pokręcił głową:
— Mamy tu jednego Alberta, młodego chłopaka, który pracuje u nas od roku. Ale nie ma tu nikogo na wózku inwalidzkim, to mogę wam powiedzieć na pewno. Sam pracuję tu jednak dopiero trzy lata. Jeśli ten wasz Albert opuścił Goetheanum wcześnie, powinniście porozmawiać z moją koleżanką, jest na górze. Chodźcie ze mną.
Harry wzdrygnął się, zaledwie weszli do holu. Nawet z zewnątrz budynek wydawał się jakiś nieregularny, jak gdyby grubo wyciosany przez jaskiniowego olbrzyma z jednego kawałka kamienia. Ale gdy tylko przekroczyli próg, włosy na głowie Harry’ego stanęły dęba – tak silne skojarzenia wywołało w nim to wnętrze. Czerwonawe światło z kilku punktowych źródeł, zniekształcona, powykrzywiana architektura sprawiająca wrażenie chwiejności i nietrwałości, surrealistyczne obrazy i rzeźby zdobiące ściany... Świat aniołów. Świat Czarnego Słońca w całym swoim strasznym majestacie.
Minęli hol, przechodząc obok niesamowicie brzydkiego posągu z ustami rozdartymi krzykiem i profesor Sachs otworzył przed nimi drzwi centralnej sali zastawionej szeregami foteli. Harry z trudem złapał oddech. Kłębiąca się, czerwonawa mgła. Figury aniołów uzbrojone w lśniące ostrza i zygzakowate błyskawice. I hipnotyczne spojrzenie poprzez płomienie szalejące tuż przed nim. Stanął jak wryty. Potrzebował kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że jest to tylko malowidło na suficie, łagodnie przechodzące w masywne filary po bokach.
— Podoba ci się? – zinterpretował po swojemu stan Harry’ego ich przewodnik. – Większość tutejszych obrazów jest oparta na pracach Rudolfa Steinera, naszego założyciela. Ale od chwili jego śmierci niemało utalentowanych artystów wniosło swój wkład w wystrój wewnętrzny Goetheanum, nie mówiąc już o naszych archiwach.
Profesor poprowadził ich przez całą salę do niewielkich drzwi z lewej strony sceny, skąd przeszli na drugie piętro tak samo dziwnymi, wykrzywionymi schodami. Ściany tutaj wydawały się pomalowane akwarelami, choć było widać, że tę iluzję zawdzięczają głównie kunsztownej kombinacji różnokolorowych źródeł światła i szklanych witraży, tworzących wspólnie tę mieszaninę kolorów.
Zapukawszy do drzwi profesor Sachs zaprosił ich do jasnego, przestronnego gabinetu, gdzie zobaczyli siedzącą za biurkiem korpulentną blondynkę o okrągłej twarzy w średnim wieku.
— Poznajcie się – powiedział profesor. – To doktor Christa Braun, pracuje w archiwum od piętnastu lat...
— Szesnastu, panie profesorze – przerwała mu z uśmiechem kobieta i wstawszy zza biurka podała im rękę. – Czym mogę służyć, młodzi ludzie?
Usiadłszy na zaproponowanych im krzesłach pokrótce przedstawili cel swojej wizyty. Uwadze Harry’ego nie uszedł fakt, że uśmiechnięta twarz pracownicy archiwum na chwilę spochmurniała, gdy padło imię Alberta. Zresztą od razu przybrała poprzedni wyraz twarzy i, kiwnąwszy głową, odpowiedziała:
— Wiem, o kim mówicie. To Albert Kuhn, dość znany w naszych kręgach kolekcjoner. Nie ma stopnia naukowego, jednakże jego znaczenie dla całej naszej dziedziny... Po prostu był wybitnym człowiekiem.
— Był? – spochmurniał Harry. – Już nie żyje?
— Nie, żyje. Ale coś się z nim stało około czterech lat temu. Pokłócił się ze wszystkimi współpracownikami w bardzo... ostrych słowach, nazwał nas krótkowzrocznymi idiotami i opuścił Goetheanum na zawsze. Teraz mieszka w swojej willi na przedmieściu i nie wystawia nosa na zewnątrz. Wynajął ochronę, ogrodził swoją działkę drutem kolczastym – no, sami rozumiecie. I jeszcze zabrał ze sobą dokumenty z archiwum Goethego, które wcześniej tu przechowywaliśmy. Ściślej mówiąc, i wcześniej należały do jego kolekcji, ale tak czy inaczej, kto daje i odbiera – to... raczej nieładnie – pokręciła głową z potępieniem.
— A nie powiedziałaby nam pani, jak znaleźć jego dom? – zapytała Hermiona.
— Niedaleko stąd. Skrzyżowanie Gobenweg i Schlossweg, biały piętrowy dom z bardzo wysokim ogrodzeniem. Nie pomylicie go z niczym.
***
Dom Alberta Kuhna zobaczyli z daleka – osamotniony, stał z daleka od wszystkich pozostałych. Bielał za drzewami wznoszącymi się wzdłuż szosy Gobenweg. Słońce już wzeszło, nadając pejzażowi łagodne różowe tony, a wiejący z rana wiaterek prawie zupełnie ucichł. Ponury nastrój Harry’ego rozwiał się ostatecznie i chłopak beztrosko kroczył wraz z dziewczętami w stronę celu swojej podróży. Okazało się, że odnalezienie go było nader łatwe. Kiedy indziej mogłoby go to zaniepokoić, ale teraz był za bardzo skupiony na ewentualnej przyszłości, by zwracać uwagę na to, co działo się w teraźniejszości.
— Jeśli on faktycznie ma całe podwórze ochrony... – przerwał milczenie Harry, lecz nie zdążył dokończyć.
— Cicho! – syknęła nań Hermiona, nakazując gestem, by się zatrzymali.
— Co się stało? – zdziwił się.
— Coś w krzakach – szepnęła. – Wydawało mi się... Ktoś się tam skrada.
Harry wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki pistolet zmodyfikowany przez Hiroko i odbezpieczył go. Podszedłszy do skraju drogi wpatrzył się w głąb zarośli, próbując dostrzec jakiś ruch, jednakże wszystko było spokojne i pozostawszy na miejscu z pół minuty odłożył pistolet na miejsce.
— Może wiatr albo jakieś zwierzę – wzruszył ramionami. – Podejdźmy do domu. Jeśli on faktycznie tak się pilnuje, jak mówiła Christa Braun, możemy mieć kłopoty. I osobiście nie chciałbym ich rozwiązywać na drodze przemocy.
Uśmiechnąwszy się na myśl, jak agresywnie zabrzmiała jego wypowiedź, rzucił po raz ostatni okiem na zarośla i wrócił na drogę. W końcu Ahnenerbe miało dziesiątki możliwości złapać ich wcześniej, nie czekając, aż dotrą do celu.
Z bliska domostwo Alberta szokowało swoją ponurą niegościnnością, mimo doboru gamy kolorów. Biała farba na wysokim metalowym ogrodzeniu złuszczyła się i już dawno nikt nie podejmował prób przywrócenia koloru. Koło samotnych malutkich drzwi widniał szyld z ciemnoczerwonym lakonicznym napisem „Wstęp wzbroniony”.
Przycisku dzwonka nie było, więc Harry po prostu zapukał do drzwi. Odpowiedzi nie było i zapukał jeszcze raz.
— Czytać nie umiecie? – rozległ się nosowy głos z drugiej strony. – Spadajcie.
— Musimy się zobaczyć z Albertem Kuhnem! – krzyknął Harry.
— A ja muszę mieć miliard dolarów na koncie i Claudię Schiffer za żonę. Spadać, mówię!
Ursula podeszła bliżej, zmuszając Harry’ego, by się posunął.
— Proszę przekazać panu Kuhnowi, że przyszła córka jego starego przyjaciela, Jürgena Meisnera.
— A choćby angielska królowa! Powiedziałem...
— Czekaj, Stefan, wyjdę do nich – dał się słyszeć słaby, zachrypnięty głos.
Zamek zazgrzytał głośno i drzwi się otworzyły. Na podwórzu stał wyglądający na skrajnie niezadowolonego ochroniarz w wymiętym uniformie, który na ich widok wykrzywił mięsiste wargi, przez co stały się podobne do dwóch sklejonych hot dogów. Za jego plecami na wózku inwalidzkim siedział zupełnie siwy staruszek, opatulony w podniszczony koc o mysim kolorze, patrząc na nich badawczo spod krzaczastych brwi.
— Ursula? – powiedział z uśmiechem, dostrzegłszy wśród gości rudowłosą dziewczynę. – Zapraszam do domu. Kim są twoi przyjaciele?
Dom, który w swoim czasie miał pełne prawo, by nazywać się eleganckim, był teraz w opłakanym stanie. Salon, do którego weszli za Albertem, był zawalony wszelkim możliwym chłamem: zapisanymi kartkami, wyblakłymi gazetami z nie wiadomo którego roku, kartonowymi pudłami i kopertami pocztowymi. W kącie, obok kupy zmiętych reklamówek, wznosił się na taborecie stos niemytych naczyń zwieńczony kawałkiem chleba, tkniętym już warstwą pleśni. Zaledwie Harry znalazł się w środku, poczuł nieznośne swędzenie w nosie. Nie wytrzymał i kichnął głośno, wzbijając w powietrze chmury nagromadzonego przez lata kurzu z najbliższego regału z książkami.
— Wybaczcie Stefanowi – Albert porozumiewawczo zniżył głos. – Wcześniej był kierownikiem w jakiejś firmie komputerowej. Firma dawno splajtowała, ale on nadal uwielbia rozkazywać. Hmm... Czemu więc zawdzięczam waszą wizytę, młodzi iluminaci? Wszyscy już o mnie zapomnieli. Zresztą nic dziwnego – nie mam już nic. – Po chwili milczenia dodał cicho: – Ani nikogo.
— Chodzi o brata? – tak samo cicho zapytała Ursula.
Albert w milczeniu skinął głową i odwrócił swój wózek do okna. Harry i Hermiona spojrzeli po sobie. Trafili w sedno!
— To moja wina – powiedział staruszek. – Napisałem do niego do Niemiec, kiedy włamali się do mnie ludzie z Ahnenerbe i ukradli papiery Goethego. On poszedł tym tropem i... – Albert znów umilkł i przyjaciele usłyszeli jego ciężkie westchnienie. – Oczywiście, nie powinienem był zabierać tych papierów z Goetheanum. Ale porządnie się wtedy wściekłem, po śmierci Jürgena. Myślałem, że mi będzie łatwiej ich upilnować. Wynająłem masę ochroniarzy... A co oni poradzą przeciwko magii? Nie zdążyli nawet otworzyć ognia.
„Profesor Quirrell mógłby być innego zdania” – pomyślał Harry, ale nie skomentował ostatniej wypowiedzi Alberta. Zamiast tego odczekał chwilę i przeszedł bezpośrednio do celu ich wizyty:
— Panie Kuhn...
— Po prostu „Albercie” – przerwał mu staruszek. – Nienawidzę oficjalnych form.
— Albercie – posłusznie powtórzył Harry. – Mamy do ciebie kilka pytań, od których zależy życie wielu osób. Nie miałbyś nic przeciwko...
— Opowiem wszystko, co was interesuje, nie mam już nic do stracenia – wzruszył ramionami Albert. – Ale dlaczego wy? Jeśli ten wasz Eisenturm ma problemy, dlaczego nie rozwiązują ich oświeceni?
— To... trudno wyjaśnić – odpowiedział Harry wymijająco, na co Albert odpowiedział porozumiewawczym uśmieszkiem. – Być może moje pierwsze pytanie wyda ci się dziwne, ale... Nie wiesz przypadkiem o czymś, co można wykorzystać przeciwko Ahnenerbe? Lokalizacji ich baz? Portalach? Może o jakichś ich długoterminowych planach?
Albert spojrzał na Harry’ego z niespodziewaną powagą i zamyślił się. Potem podjechał do odrapanej komody, wysunął szufladę i pogrzebawszy w niej wyciągnął z upchniętego tam chłamu malutki notesik.
— Skoro już pytasz... Jürgen Meisner, ojciec tej panienki, niech mu ziemia lekką będzie, wiedział coś takiego. Wybacz mi, Ursulo, że mówię o tym wszystkim... Twojego ojca złapali na dworcu, gdy wybierał się do Ingolstadt. Przedtem mówił mi, że posiada informację, która pomoże w pokonaniu Ahnenerbe.
— Nie wspominał, co to za informacja? – zapytał Harry.
— Nie – pokręcił głową Albert. – Jednakże tydzień po tym, jak zginął, dostałem pocztą małą paczkę od nieznanego nadawcy, w której było właśnie to – pomachał notesem. – Myślałem, żę to pomyłka, chciałem nawet to zwrócić na poczcie. Jednak gdy otworzyłem notes, poznałem pismo mojego przyjaciela. Ale cóż, w ogóle nie zrozumiałem sensu tego, co napisał.
— Szyfr? – zapytała Hermiona z płonącymi oczyma.
Albert wzruszył ramionami, podjechał do nich na wózku i wręczył notes Hermionie.
— Sami oceńcie. Czy to szyfr, czy to kompletne bzdury dla zmylenia Ahnenerbe. Na razie to zmyliło tylko mnie. I obawiam się, moi drodzy, że nic więcej dla was nie mam – znów westchnął i zwiesił głowę.
Rzuciwszy okiem na Hermionę, która już zagłębiła się w zawartość notesu, Harry przeszedł do drugiej kwestii, którą chciał wyjaśnić. Ale w tym celu też musiał coś opowiedzieć.
— Panie... znaczy, Albercie – zaczął. – Byliśmy na Brockenie, gdy zginął tam twój brat.
Staruszek podniósł nań ponure spojrzenie i Harry, zebrawszy się w sobie, pokrótce wyłożył historię ich podróży do skrytki Goethego. Gdy skończył, Albert trząsł się na swoim wózku od bezgłośnego szlochu.
— Wujku Albercie – zwróciła się doń Ursula – może zaczekamy...
— Nie! – odparł staruszek przez łzy. W jego słabym głosie pojawiły się stalowe nuty świadczące o targającej nim wściekłości. – W czym jeszcze mogę się przydać? Zrobię wszystko, by pomóc iluminatom wykończyć te bestie.
Z podwórza dobiegł hałas – sądząc po dźwięku, coś ciężkiego upadło na ziemię.
— Stefan, co tam się dzieje? – krzyknął Albert i nie doczekawszy się odpowiedzi znów spojrzał na przyjaciół.
— W papierach, które znaleźliśmy przy... twoim bracie – zaczął ostrożnie Harry – był bardzo dziwny list po hebrajsku, nie mający nic wspólnego z Goethem.
— Tak, wiem – kiwnął głową Albert. – To list więźnia Auschwitz, adresowany do pewnego rabina nazwiskiem Ershe Shirman. Kiedyś przekazał mi go Jürgen, a ja wysłałem kopię bratu, bo zajmował się badaniem historii Holocaustu i...
— Co?! – jednogłośnie wykrzyknęli Harry i Hermiona.
— Co was tak zdziwiło? – spochmurniał Albert.
— Chyba... coś ci się pomyliło – powiedział Harry. – Znamy Ershego Shirmana. Ale on... wygląda młodziej.
Albert spochmurniał jeszcze bardziej i w zamyśleniu podrapał się w czoło. Potem podniósł wzrok i powiedział powoli:
— Twój ojciec, Ursulo... Opowiadał mi bardzo dziwne rzeczy o tym człowieku. Wtedy nie uwierzyłem, ale teraz...
— Co konkretnie opowiadał? – zapytała Hermiona. – Że jest nieśmiertelny i naprawdę nazywa się inaczej?
— Skąd wiesz, panienko? – zdziwił się Albert. Harry z takim samym zdziwieniem popatrzył na Hermionę, która miała na twarzy triumfalny uśmiech. – Tak, masz rację. Jürgen mówił, że wśród najstarszych praskich Żydów o tym człowieku mówi się z czcią. Traktują go jak jakieś bóstwo albo anioła. Mówią, że jest strasznie stary, ale się nie starzeje. Że jest bardzo dobry i zawsze przychodzi z pomocą w najcięższych latach. I jeszcze imię... Naprawdę nazywa się...
Okno pękło na tysiące szklanych odłamków, które usiały salon jak błyszczący dywan. Do środka, wyłamując okienną ramę, wpadło zakrwawione ciało Stefana i runęło na ławę, zwieszając martwe kończyny. Na parapet zręcznie wskoczył człowiek, którego Harry z początku nie poznał – przeszkodziło mu słońce świecące zza pleców przybysza. Ten zrobił krok w bok, odwracając w ich stronę twarz.
— Elsa Fries?! – wykrzyknęła Ursula, cofając się o krok.
— Do usług, panno Meisner – odparła Fries, imitując promienny uśmiech. – Przykro mi z powodu pańskiego ochroniarza, panie Kuhn, ale chciał do mnie strzelać. Panno Granger, proszę mi to podać.
Hermiona szybko schowała lewą rękę za plecy, ściskając w niej notes Jürgena Meisnera i równocześnie wyciągając różdżkę. Harry wyciągnął z kieszeni pistolet, czym niezmiernie zaskoczył Elsę Fries, sądząc po wyrazie jej twarzy.
— Moi drodzy – powiedziała, kręcąc głową. – Nie zdajecie sobie sprawy z sytuacji. Między Ahnenerbe a iluminatami panuje rozejm i będzie on trwać dopóki, dopóty ktoś z was go nie złamie. Atak na agenta Ahnenerbe jest takim przypadkiem. Jeśli do tego dojdzie, nastąpi po nim natychmiastowy atak zarówno na akademię, jak i na waszych ludzi w innych miastach. Włącznie z maleńką ekspedycją do Hlinska z szanownym profesorem Quirrellem na czele. I wiecie, ja się będę z tego tylko cieszyć – zakończyła tyradę z drapieżnym uśmiechem.
— Jednakże i pani nie może nas zaatakować, prawda? – zapytał powoli Harry, zasłaniając sobą Hermionę. – Tak więc wychodzimy, a pani nas...
— Mogę coś zabrać i bez atakowania... formalnie – obojętnie prychnęła Elsa Fries i skierowała się w ich stronę, lekceważącym gestem odpychając z drogi wózek z Albertem.
— Hermiono, uciekaj! – wykrzyknął Harry, podnosząc pistolet na wysokość oczu.
— Och, Harry... – z uśmiechem zagruchała Elsa Fries, kierując się prosto w jego stronę. Skończyć nie zdążyła. Huknął wystrzał i pocisk przebił jej policzek, w mgnieniu oka zmieniając urodziwą twarz w straszną krwawą maskę. Rozprysły się odłamki zębów i kości szczęki, i była nauczycielka historii teoretycznej charcząc z bólu przewróciła się na bok.
— Nie jestem iluminatą – powiedział cicho Albert, ściskając w dłoni przedpotopowego lugera z nadal dymiącą lufą. – Mi wolno.
Elsa Fries przeturlała się na bok i wyciągnąwszy rękę, wyjęczała okropnie zmasakrowanymi ustami:
— Awawa kchawawwa!
Drugi pocisk trafił w ścianę za jej plecami, odłupując kawałek plastikowego obicia. Fries, ociekając krwią, wyciągnęła drugą ręką walthera. Tym razem wystrzały zabrzmiały równocześnie. Wysłanniczka Ahnenerbe runęła na podłogę z raną postrzałową na środku czoła. Albert jęknął, przyciskając rękę do prawej strony piersi. Pod jego palcami na białej koszuli rozpływała się krwawa plama.
— Ursulo... – wychrypiał.
— Wujku Albercie! Pomożemy ci! Trzymaj się, wezwę pogotowie... – Ursula rzuciła się do stojącego na stoliku telefonu.
— Nie! – z wysiłkiem wyrzucił z siebie Albert, kaszląc. Na jego wargach pojawiły się grudki krzepnącej krwi. – Oni pewnie podsłuchują rozmowy... Dowiedzą się, że ona nie żyje, i tu wpadną. Uciekajcie natychmiast. Mi już nie pomożecie.
Jego ciało zatrzęsło się od ataku kaszlu. Ursula, zastygłszy w bezruchu, z przerażeniem patrzyła na umierającego.
— Wybacz nam... – wymamrotała. – Ściągnęliśmy tutaj...
— Do diabła... – spróbował się uśmiechnąć staruszek. – Idźcie.
— On ma rację – powiedziała cicho Hermiona, dotknąwszy ręki Harry’ego. – Czas na nas.
Harry w milczeniu skinął Albertowi głową, wziął pod rękę zapłakaną Ursulę i wszyscy troje skierowali się do wyjścia. Lecz dalsze słowa staruszka sprawiły, że stanęli jak wryci.
— Tsakebe... – wyszeptał Albert. – Ostatni anioł na Ziemi... Anioł Pustki. Znajdźcie... być może... pomoże.
— Co powiedziałeś? – zapytał oszołomiony Harry, odwracając się.
— Znajdźcie – znów wymamrotał staruszek. – Jürgen... wiedział.
— Ale jak?... – zaczął Harry i od razu urwał.
Albert Kuhn był martwy.
(Previous comment deleted.)
mustakissa86 on Chapter 1 Sun 23 Mar 2025 08:50PM UTC
Comment Actions